Czas spędzaliśmy twórczo i w charakterystyczny sposób: codziennie piliśmy wino. To było zajęcie obowiązkowe jak wykłady na uczelni, jak obrady Sejmu i jak niedzielna msza dla katolików. Niekiedy dodatkowo łowiliśmy okonie i płotki, które potem smażyliśmy na patelni na leśnej polanie. Ale głównie piliśmy i bez przerwy gadaliśmy – obalaliśmy rządy, planowaliśmy skok na Broadway, opisywaliśmy limuzyny, jakie sobie kiedyś kupimy. Gdy pewnego dnia przejechał przez las samochód Łada z kilkoma turystami, patrzyliśmy na niego z politowaniem. „Dostanę kiedyś Nobla z literatury i kupię sobie ferrari" powiedział wtedy Mogielnicki, a my pokiwaliśmy głowami. Czemu nie?
Codziennie jeden z nas wędrował z buta przez las do odległego o dwa kilometry sklepu typu GS. Tam kupował chleb, mleko z kanki, masło, marmoladę, żółty ser, serdelową, piwo, wino oraz gazetę. „Trybunę Ludu". Wielką białą płachtę z fotografią Gierka na pierwszej stronie dzień w dzień. Bez niej cały nasz pobyt na rybackiej wsi byłby nic niewart. Dotarłem do najważniejszego punktu mojej opowieści.
W tych dniach w Rejkiawiku odbywał się szachowy mecz o mistrzostwo świata Borys Spasski – Bobby Fischer i tylko w „Trybunie Ludu" prezentowano partie z poprzedniego dnia. Wyobraźcie to sobie: jest las, są dwa namioty, przed nimi siedzi czterech kudłatych meneli, każdy trzyma w ręku butelkę wina. Na kocu przed nimi leży maluteńka szachowniczka z wciskanymi w dziurki figurkami. Jeden czyta z gazety kolejny ruch, drugi wtyka konia gdzie trzeba, i wszyscy przez kwadrans deliberujemy, co mogło być dalej.
Szukaliśmy lidera. Idola. Boga. Bohatera. Kogoś, kto mógłby w naszej wyobraźni zostać naszym kumplem. Tęskniliśmy za Bobbym Fischerem.
Jest rok 2011. Naprzeciw mnie siedzi 22-letni człowiek i pyta, jak osiągnąć sukces w sztuce. Gra na gitarze, śpiewa, pisze piosenki. Wydał płytę i nikt jej nie chce. „Kto jest twoim idolem?" pytam. „Hm… Nie mam takiego. Może Małysz był, ale nie za bardzo”. „Nikt ci nie imponuje?”. „Eee… Może Wojewódzki? Ale to też nie to”. „A kogo chciałbyś spotkać, wybierz z dowolnych ludzi na świecie”. „Tego, co Facebooka wymyślił, facet ma strasznie dużo kasy, a jest w moim wieku”. „Co wiesz o zajściach w Egipcie?”. „Jakich zajściach?”. „Co myślisz o Smoleńsku?”. „Szczerze? Rzygam Smoleńskiem. Gówno mnie to obchodzi”. „A obchodzi cię, kto wygra wybory na jesieni? „Nie. To i tak nie ma znaczenia”.
Szukanie idola, autorytetu, to podstawowe zajęcie dla człowieka, który chce się wdrapać wysoko. Bez tego nie ma punktu odniesienia; bez mentora nie da się wejść nawet o jeden stopień wyżej. Zapamiętajcie. Zapytajcie swoje dzieci o to, kto im imponuje. Jeśli pieniądze – zmartwcie się. Jeśli ktoś nietuzinkowy – ucieszcie się.
Bobby Fischer był prawdopodobnie najwybitniejszym szachistą w historii. W wieku 14 lat został arcymistrzem i wypowiedział w pojedynkę wojnę całemu światu. Tym światem była armia niepokonanych szachistów sowieckich, którzy dzięki ustawkom, podkładkom i korupcji dzierżyli palmę pierwszeństwa od wielu lat. Ich dominacja była tak straszna, że można by ją było porównać jedynie do dzisiejszej potęgi Chin w gospodarce. A jednak krnąbrny Bobby dotarł na szczyt i wtedy był o krok od zdobycia tytułu. Miał wygrać w imieniu nas wszystkich. Miał zrealizować nasze marzenia.
Pierwszego dnia nie przyszedł na mecz i partię przegrał walkowerem. Zaczęliśmy się bać. Potem wygrał cały mecz w widowiskowy sposób i porzucił szachy. Kiedy równo dwa lata temu umierał – on, Żyd, był pewien, że świat jest opleciony żydowską agenturą, która inwigiluje jego myśli. Fachowcy twierdzą, że zwariował. Bobby Fischer zmarł w Rejkiawiku 17 stycznia 2008. I choć skończył smutno, tęsknię za nim do dziś.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.