Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci. Teza książki jest bowiem następująca: „Tygodnik Powszechny" przetrwał dzięki temu, że wiele ważnych postaci z jego redakcji na rozmaite sposoby współpracowało z SB. Pytanie zasadnicze: czy było warto? Odpowiedź: raczej nie. Dowody współpracy niemal żadne, jednak dla Graczyka „Tygodnik” był częścią systemu komunistycznego, i to jest zasadnicza konkluzja.
Inne dowody polegają na formułowaniu hipotez, jak sam Graczyk pisze, „słabych hipotez". Na przykład rachunek ze spotkania w kawiarni. Albo kilkadziesiąt razy powtarzające się sformułowania w rodzaju „prawdopodobnie z tego wynikało” lub „można przypuszczać, że świadczyło to o współpracy”. W całej książce nie ma ani jednego niewątpliwego dowodu na współpracę wybitnych ludzi z „Tygodnika”, chociaż są na współpracę sekretarki Stanisława Stommy czy tego rodzaju osób. Wreszcie Graczyk wygłasza opinie polityczne, że spotykanie się z władzami PRL oraz obecność w Sejmie były ceną za „przetrwanie”. Do tego jeszcze wrócę.
Otóż moja teza jest następująca, pozwalam sobie na smutny żart: nawet gdyby Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma czy Stefan Kisielewski byli agentami SB, „Tygodnik" byłby najważniejszą duchową ostoją polskiej inteligencji przez 50 lat, z przerwą 1953- 1956. Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w historii podłości w Polsce, która powodowała, że o agenturę oskarżano największych: Maurycego Mochnackiego, Stanisława Brzozowskiego czy Józefa Piłsudskiego, a niedawno Czesława Miłosza. Polacy potrafią zrobić tak wiele, żeby samym sobie napluć w twarz, że Graczyk na tym tle specjalnie się nie wyróżnia.
Jednak ja z „Tygodnikiem Powszechnym" byłem związany jako czytelnik od lat 60., jako autor i członek zespołu od l969 do 2008 r., kiedy to wszelkie więzi zerwałem, bo widać było, że dawny „Tygodnik Powszechny” podlega gwałtownej dewastacji (podobnie postąpili Władysław Bartoszewski, Krzysztof Kozłowski czy Jacek Woźniakowski i inni). Dlatego nie mogę pozostawić tej książki bez komentarza.
W 1956 r. jeden z intelektualnych przywódców grupy skupionej wokół „Tygodnika", Antoni Gołubiew, opublikował tekst zatytułowany „Polska leży nad Wisłą”. To można uznać za motto „Tygodnika” od początku do 2005 r. Polska leży nad Wisłą, czyli tu jest nasza ojczyzna, chociaż zniewolona, ale jednak tu trzeba myśleć i, jak się da, działać, bo innymi możliwościami nie dysponujemy. Stanowisko to podzielało wielu mądrych ludzi, jak Jerzy Giedroyc, Juliusz Mieroszewski czy – co widać w ostatnio wydanej wymianie korespondencji – Maria Dąbrowska i Jerzy Stempowski. Oczywiście, zawsze trwała i musiała trwać dyskusja o tym, co jest dopuszczalne, skoro się działa legalnie w państwie wrogim. Na ten temat będziemy rozmawiali jeszcze przez wiele dekad, tak jak do dzisiaj nie ma jednego zdania na temat postawy margrabiego Wielopolskiego.
Ponieważ nie wszyscy czytelnicy żyli w tamtych czasach lub byli blisko z „Tygodnikiem" związani, opowiem, jak to było. Kiedy w latach 70. i 80. często przyjeżdżałem do „Tygodnika”, potem nawet w nim pracowałem, byłem świadkiem regularnie powtarzającej się sceny. Krzysztof Kozłowski dzwonił do cenzora, wściekał się na niego, wymyślał mu od idiotów, rzucał słuchawkę, a potem Mieczysław Pszon dzwonił ponownie, starał się coś uzyskać i sytuację załagodzić. Wedle IPN współpraca z cenzurą równała się współpracy agenturalnej i trzeba to w oświadczeniu lustracyjnym zgłosić. Takie są konsekwencje reguł ustalanych przez pokolenie, którego wtedy na świecie nie było. A z cenzurą nie walczył nikt z wyjątkiem kilku pism katolickich.
Z faktu, że wybraliśmy życie nad Wisłą, wynikały także rozmaite nieprzyjemne konieczności: rozmów z politycznymi przedstawicielami władzy (Stanisław Stomma rozmawiał wielokrotnie z Zenonem Kliszką), walki o zezwolenie na druk nie 30, lecz 40 tys. egzemplarzy (sprzedać można było co najmniej 300 tys.) czy kontaktów przy wyjazdach, bardzo licznych wyjazdach do Niemiec cudownego Mietka Pszona, który – razem ze Stanisławem Stommą – rozpoczął cały dialog polsko-niemiecki. I naturalnie bardzo często jeździli do RFN, a potem, by znowu dostać paszport, musieli o tym opowiadać władzom. Wiemy, co mówili – prawdę. Więc na czym polega zarzut Graczyka? Że w tak ważnej sprawie spotykali się z przedstawicielami władz politycznych? Przecież to absurd, to oni w znacznej mierze przygotowali grunt pod spotkanie Gomułki z Brandtem w 1970 r.
Nie żyliśmy w świecie wolnym, ale wielcy ludzie z „Tygodnika Powszechnego" potrafili wytworzyć świat wolny wokół siebie. Choć czasem okazywało się to naiwnością. Kiedy już zostałem dopuszczony do wewnętrznego kręgu „Tygodnika”, spotykaliśmy się na tajnych politycznych naradach w mieszkaniu wspaniałego człowieka, przyjaciela Karola Wojtyły, księdza Andrzeja Bardeckiego, który udzielał mi zawsze mądrych rad w najtrudniejszych perypetiach życiowych. Byliśmy pewni z Jerzym Turowiczem na czele, że tam możemy rozmawiać swobodnie. A po 1989 r. okazało się, że wszystkie te rozmowy były podsłuchiwane z sąsiedniego mieszkania.
Jednak każdy wyjazd do Krakowa do „Tygodnika" stanowił wycieczkę do ogrodu wolności. Redakcja należała do tego ogrodu, ludzie w niej pracujący i przede wszystkim samo pismo. Tylko raz się zdarzyło, że wyrzucono jedną z ważnych osób, ale i to za zwyczajne ludzkie świństwo, niemające nic wspólnego z komunizmem. Pismo zaś poza tym, że było bardzo dobre, było także nienagannie przyzwoite, to znaczy nigdy nie posługiwało się kłamstwem. Całej prawdy oczywiście wówczas powiedzieć nie było można, ale nie kłamać wcale nie było tak łatwo. „Tygodnik” nigdy nie kłamał, chociaż ulegał złudzeniom, na przykład w 1971 r., że za Gierka będzie trochę lepiej.
„Tygodnik" był przede wszystkim pismem katolickim. Reprezentował tradycję personalistyczną, a potem posoborową i na tym tle dochodziło do sporów z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, ale to były spory o metody, a nie o cele. Potem przyszedł przyjaciel niezawodny, który także potrafił skarcić, czyli kardynał Karol Wojtyła i Jan Paweł II, który wychowywał się także w „Tygodniku Powszechnym”.
Miałem wielkie szczęście, bo jeszcze zdążyłem się zaprzyjaźnić z ludźmi wolnymi i wielkimi z kręgu „Tygodnika", jak Jerzy Turowicz, Hanna Malewska, Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Mieczysław Pszon, Krzysztof Kozłowski czy Henryk Krzeczkowski, oraz z zagranicy – jak Konstanty Jeleński, Gustaw Herling-Grudziński czy Józef Czapski. Bez nich nie byłoby mnie takiego, jaki jestem.
Miałem wielkie szczęście. Mogłem go nie mieć. Graczyk nie napisał o kontaktach Jerzego Turowicza czy Stefana Kisielewskiego z władzami i SB. A wszyscy takie kontakty mieli, z czego nie wynika, że byli TW, czego zresztą nikomu Graczyk udowodnić nie potrafi. Poprzestaje na podejrzeniach, hipotezach, insynuacjach.
Moje szczęście nie było już dane następnemu pokoleniu, ludziom młodszym ode mnie o dwie dekady. Z tego jednak nie wynika, że wolno im moje szczęście obracać w pył czy w podłość. Jeden z redaktorów obecnego „Tygodnika" kilka dni temu mówił w radiu w związku z książką Graczyka, że były dwie szale: z jednej strony zasługi „Tygodnika”, z drugiej współpraca z SB, bez której tych zasług by nie było. Ale myli się ów człowiek bardzo. Współpracy nie było, kontakty ze wszystkimi istniejącymi władzami być musiały, jednak przede wszystkim waga, na której można było to zbadać, nie istnieje, jak nie istnieją owe szale. Wszystko było po jednej stronie, wszystko było po tej stronie, gdzie był wielki Jerzy Turowicz. Można tego nie rozumieć, ale nie wynika z tego, że wolno obrażać.
Dlaczego to pokolenie tak bardzo odczuwa potrzebę poniżania innych? Naturalnie nie wszyscy, ale wielu. Kogóż to, poczynając od Lecha Wałęsy, już nie opluto? Zapewne dlatego że, ci, którzy plują, sami okazali się mniej utalentowani, mniej szczęśliwi i niezdolni do życia w wolności. Niewola to nie był przywilej, ale wolność jest ciężarem, z wolności trzeba umieć robić pożytek. Nieszczęśliwi dawni członkowie partii i nieszczęśliwi ci, którzy ani nie siedzieli w więzieniu, ani nie zbudowali własnej mądrości, żywią się nienawiścią i podłością. Jak zawsze w historii karły chciałyby uciąć głowę wyższym od siebie, żeby przestać być karłami. Jak zawsze w historii ludzie mali nienawidzą ludzi wspaniałych. Tak jest z częścią produkcji IPN, tak też jest w przypadku książki Romana Graczyka. Graczyk na przykład w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" mówi, że wygląda na to, że Pszon w 1968 r. współpracował z SB w sprawach niemieckich, a zapis w ewidencji dotyczący Haliny Bortnowskiej nie jest przesądzający. „Wygląda na to?”. To na takiej podstawie formułuje akt oskarżenia?
Tak jak z niektórymi ludźmi z IPN jest też w przypadku części polityków. Nie lubią podziwiać, cenić, szanować czy uczyć się. Wolą poniżać, bo im wtedy łatwiej. W historii Polski, która tak często była historią niewoli, jest to wyjątkowo paskudne, bo nasze życie zależy od tego, czy nasza pamięć dobrze funkcjonuje, czy potrafimy następnym pokoleniom przekazać nasze wartości, bo bez tej tradycji wartości – jak pisał Tocqueville – życie nie ma sensu. Książki takie jak Romana Graczyka w niczym mi rozumienia świata nie zakłócą, ale piszę, by ostrzec: oto idzie nieprzyjaciel, który może zdeprawować następne pokolenia.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.