W polskim dziennikarstwie w cenie jest szybkość i zdolność zamknięcia ludziom gęby jak najszybciej. Ja nie narzekam. Ja proszę, błagam – więcej analizy, mniej sensacji.
Dziennikarstwo śledcze istnieje na całym świecie i ma swoje zasługi, ale istnieje także, niemal w Polsce nieznane, dziennikarstwo „monitorujące". Dopiero połączenie tych dwóch sposobów uprawiania dziennikarstwa daje obywatelowi to, co największy autorytet współczesnej nauki o demokracji Robert A. Dahl uważa za jej niezbędne warunki, czyli zróżnicowane i wyczerpujące poinformowanie obywateli oraz przedstawienie im analitycznych wniosków.
Kilka przykładów. Niejaki Kobylański powiedział w Radiu Maryja, że w Sejmie jest tylko 30 proc. prawdziwych Polaków. Dziennikarze robią z tego aferę, pytają rozmaite osoby (nawet do mnie dzwonili), co się uważa na temat tej wypowiedzi. Przecież tu nie ma co pytać, to jasne, że jest to zwyczajne paskudztwo i nawet szkoda o tym gadać. Dalej: koszmarny bałagan na kolei w okresie poprzednich świąt. Czy wiemy, kto i dlaczego za to odpowiadał? Jak uczynić, żeby się nie powtórzyło? Jakie zastosowano środki naprawcze? Kompletnie nic, bo to już nie jest news. Nie wiemy, kto ukradł kruszywo spod autostrad, co z nimi dalej, ile jest asfaltu w asfalcie. W kwestii ustawy o szkolnictwie wyższym pokłócono się trochę o habilitacje, ale o reszcie tej ważnej ustawy zapomniano. Nie wiemy, co dalej z oczyszczalnią ścieków w Białymstoku i z wpływaniem statków do Świnoujścia – będą czy nie będą i jakie?
Dziennikarstwo śledcze ogranicza się do szukania haków na polityków, a dziennikarstwa monitorującego w ogóle nie ma. Za komuny był taki dziennikarz (świetny) Józef Kuśmierek, który potrafił tygodniami badać, dlaczego nie ma sznurka do snopowiązałek, i dochodził do pasjonujących wniosków. To jednak wymagało pracy. Kuśmierek bez przerwy jeździł po Polsce i śledził ten sznurek. A zatem także monitorował.
Teraz pojawiła się od nowa sprawa, czy sześciolatki posyłać do szkół. Mamy wywiady z mądrymi osobami, mamy dane procentowe, ale nie mamy rzetelnej informacji na temat tego, jak to wyglądało przez cały mijający rok szkolny. Sam nie wiem, kto tu ma rację, i podejrzewam, że na skutek braku rzetelnej informacji – nikt nie wie. Dziennikarstwo (prasowe czy telewizyjne) monitorujące wymaga nie tylko nakładu pracy, ale także wiedzy, której na ogół tak zwanym adeptom sztuki dziennikarskiej po prostu brakuje. Nic zresztą dziwnego, skoro dziennikarze (czasem bardzo sympatyczni) urośli do roli mędrców i muszą codziennie mieć coś do powiedzenia (tu wyróżniają się na niekorzyść trzy telewizyjne stacje informacyjne, chociaż to szczęście, że istnieją) na zupełnie różne tematy; a to o papieżu, a to o sytuacji na Węgrzech, a to o Ślązakach. Informacje – rozumiem, ale własne zdanie ważne jeden dzień – to nonsens.
Pisałem niedawno o sieczce informacyjnej w sprawie katastrofy smoleńskiej, ale w istocie sieczka to cecha niemal wszystkich wiadomości. Rozumiem potrzeby stacji komercyjnych, jednak skąd media wiedzą, że obywatel woli ciągle nowe i ciągle sensacyjno-śledcze niepogłębione wiadomości. Jestem przekonany, że obywatele, wedle sławnej zasady, wolą na pewno oglądać jeszcze raz ten sam film niż ciągle nowe. Wolą zatem dowiadywać się głębiej, a nie szerzej. Oczywiście, to wielki dylemat, jaki staje przed dziennikarzami, ale jak zawsze w życiu najlepszy jest kompromis, czyli radykalne oddzielenie wiadomości sensacyjnych od analizy. Na tym tle najzabawniej wypada telewizja publiczna, bo w niej poziom dziennikarstwa jest zdumiewająco niski. Wielokrotnie przy rozmaitych okazjach panienki prosto po studiach dziennikarskich zadawały mi pytania po prostu dziecinne, na przykład dlaczego Leszek Kołakowski był wybitnym filozofem. „Gdyby pan mógł tak w półtorej minuty". Ale to nie ich wina, tylko polskiego obyczaju dziennikarskiego, który podobny jest do światowego, ale jeszcze gorszy, gdyż fachowość nie jest w cenie. Przeciwnie – szybkość i zdolność zamknięcia gęby rozmówcy po możliwie najkrótszym czasie.
Monitorowanie ma także znaczenie polityczne, gdyż partie niekontrolowane nieustannie wymykają się spod nadzoru. I to nie chodzi o monitorowanie obietnic przedwyborczych, bo jak z nimi jest – każdy wie, lecz o monitorowanie tego, co w minionym tygodniu partia rządząca lub opozycyjna zdziałała. Kiedy było o OFE, pisali wszyscy jak najęci i każdy się znał, ale kiedy są sprawy takie, jak prywatne żłobki, sukcesy samorządów w zakresie infrastruktury (liczne), brak angielskiego w prowincjonalnych gimnazjach czy rzeczywista działalność partii politycznych w terenie – nie wiemy niemal nic. Bez tej wiedzy dziennikarze są głupi, a w konsekwencji my także. A przecież chyba nie o to w całym interesie medialnym chodzi? Ja nie narzekam, ja proszę, błagam – więcej analizy, mniej sensacji!
Kilka przykładów. Niejaki Kobylański powiedział w Radiu Maryja, że w Sejmie jest tylko 30 proc. prawdziwych Polaków. Dziennikarze robią z tego aferę, pytają rozmaite osoby (nawet do mnie dzwonili), co się uważa na temat tej wypowiedzi. Przecież tu nie ma co pytać, to jasne, że jest to zwyczajne paskudztwo i nawet szkoda o tym gadać. Dalej: koszmarny bałagan na kolei w okresie poprzednich świąt. Czy wiemy, kto i dlaczego za to odpowiadał? Jak uczynić, żeby się nie powtórzyło? Jakie zastosowano środki naprawcze? Kompletnie nic, bo to już nie jest news. Nie wiemy, kto ukradł kruszywo spod autostrad, co z nimi dalej, ile jest asfaltu w asfalcie. W kwestii ustawy o szkolnictwie wyższym pokłócono się trochę o habilitacje, ale o reszcie tej ważnej ustawy zapomniano. Nie wiemy, co dalej z oczyszczalnią ścieków w Białymstoku i z wpływaniem statków do Świnoujścia – będą czy nie będą i jakie?
Dziennikarstwo śledcze ogranicza się do szukania haków na polityków, a dziennikarstwa monitorującego w ogóle nie ma. Za komuny był taki dziennikarz (świetny) Józef Kuśmierek, który potrafił tygodniami badać, dlaczego nie ma sznurka do snopowiązałek, i dochodził do pasjonujących wniosków. To jednak wymagało pracy. Kuśmierek bez przerwy jeździł po Polsce i śledził ten sznurek. A zatem także monitorował.
Teraz pojawiła się od nowa sprawa, czy sześciolatki posyłać do szkół. Mamy wywiady z mądrymi osobami, mamy dane procentowe, ale nie mamy rzetelnej informacji na temat tego, jak to wyglądało przez cały mijający rok szkolny. Sam nie wiem, kto tu ma rację, i podejrzewam, że na skutek braku rzetelnej informacji – nikt nie wie. Dziennikarstwo (prasowe czy telewizyjne) monitorujące wymaga nie tylko nakładu pracy, ale także wiedzy, której na ogół tak zwanym adeptom sztuki dziennikarskiej po prostu brakuje. Nic zresztą dziwnego, skoro dziennikarze (czasem bardzo sympatyczni) urośli do roli mędrców i muszą codziennie mieć coś do powiedzenia (tu wyróżniają się na niekorzyść trzy telewizyjne stacje informacyjne, chociaż to szczęście, że istnieją) na zupełnie różne tematy; a to o papieżu, a to o sytuacji na Węgrzech, a to o Ślązakach. Informacje – rozumiem, ale własne zdanie ważne jeden dzień – to nonsens.
Pisałem niedawno o sieczce informacyjnej w sprawie katastrofy smoleńskiej, ale w istocie sieczka to cecha niemal wszystkich wiadomości. Rozumiem potrzeby stacji komercyjnych, jednak skąd media wiedzą, że obywatel woli ciągle nowe i ciągle sensacyjno-śledcze niepogłębione wiadomości. Jestem przekonany, że obywatele, wedle sławnej zasady, wolą na pewno oglądać jeszcze raz ten sam film niż ciągle nowe. Wolą zatem dowiadywać się głębiej, a nie szerzej. Oczywiście, to wielki dylemat, jaki staje przed dziennikarzami, ale jak zawsze w życiu najlepszy jest kompromis, czyli radykalne oddzielenie wiadomości sensacyjnych od analizy. Na tym tle najzabawniej wypada telewizja publiczna, bo w niej poziom dziennikarstwa jest zdumiewająco niski. Wielokrotnie przy rozmaitych okazjach panienki prosto po studiach dziennikarskich zadawały mi pytania po prostu dziecinne, na przykład dlaczego Leszek Kołakowski był wybitnym filozofem. „Gdyby pan mógł tak w półtorej minuty". Ale to nie ich wina, tylko polskiego obyczaju dziennikarskiego, który podobny jest do światowego, ale jeszcze gorszy, gdyż fachowość nie jest w cenie. Przeciwnie – szybkość i zdolność zamknięcia gęby rozmówcy po możliwie najkrótszym czasie.
Monitorowanie ma także znaczenie polityczne, gdyż partie niekontrolowane nieustannie wymykają się spod nadzoru. I to nie chodzi o monitorowanie obietnic przedwyborczych, bo jak z nimi jest – każdy wie, lecz o monitorowanie tego, co w minionym tygodniu partia rządząca lub opozycyjna zdziałała. Kiedy było o OFE, pisali wszyscy jak najęci i każdy się znał, ale kiedy są sprawy takie, jak prywatne żłobki, sukcesy samorządów w zakresie infrastruktury (liczne), brak angielskiego w prowincjonalnych gimnazjach czy rzeczywista działalność partii politycznych w terenie – nie wiemy niemal nic. Bez tej wiedzy dziennikarze są głupi, a w konsekwencji my także. A przecież chyba nie o to w całym interesie medialnym chodzi? Ja nie narzekam, ja proszę, błagam – więcej analizy, mniej sensacji!
Więcej możesz przeczytać w 17/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.