Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Są też filozofowie bardziej niesamowici od snów. Oto Bernard-Henri Lévy – filozof we Francji wszechmocny.
W marcu doprowadził do uznania tymczasowych władz powstańców libijskich przez prezydenta Sarkozy’ego, czym rozsierdził Alaina Juppé, szefa francuskiej dyplomacji. W ubiegłym tygodniu – zanim oficjalnie ogłosił to Paryż – zawiadomił dziennikarzy o wysłaniu francuskich „oficerów łącznikowych" do Bengazi. Kim jest Bernard-Henri Lévy, że wyręcza ministrów spraw zagranicznych i obrony? – pytano ze zdumieniem w Londynie i Waszyngtonie. Nie dziwili się ci, którzy pamiętali ranking amerykańskiego magazynu „Foreign Policy” z 2009 r. Na liście najbardziej wpływowych osobistości świata Lévy znalazł się na 31. miejscu. Żaden Francuz nie zajął wyższej pozycji.
Filozof z ADHD
Komiwojażer idei, żonglujący prawdą i faktami. Pisarz, reporter, reżyser. Dyżurny intelektualista mediów, telewizyjna wyrocznia. Celebryta, który już nie musi się legitymować żadną przepustką do sławy. Biznesmen, przyjaciel magnatów. Zarozumiały bogaty, dandys. Ale też zapalczywy obrońca praw ludzi i narodów skazanych na osamotnienie i opresję. Jeśli zabiegający o władzę (i ją sprawujący) uprawiają dziś postpolitykę, to dyscyplinę, w której od dawna triumfy święci Lévy, wypada nazwać postfilozofią. Jej mistrz nie szuka odpowiedzi na abstrakcyjne pytanie: jak żyć? Bardziej interesuje go kwestia pragmatyczna: jak wygodnie żyć w świecie? Treść odpowiedzi jest w zasadzie drugorzędna. Ważniejsza jest przyciągająca uwagę forma. Nie słowo, za które postfilozof nie bierze odpowiedzialności, tylko wizerunek wybitnego intelektualisty, który go automatycznie nobilituje.
63-letni Bernard-Henri Lévy, znany również jako BHL, na wyniesienie swoich inicjałów do rangi instytucji publicznej solidnie zapracował, ale w żadnym kraju poza Francją nie zdobył statusu gwiazdy. Tylko tam filozofia – zwłaszcza uprawiana z lewicowym natchnieniem – może stać się trampoliną do podobnej kariery. Trampoliną, bo Lévy skakał po niej niemiłosiernie, odbijając się z różnych punktów. Zwykle lądował miękko, a i z upadków wychodził bez szwanku. Pojawił się w połowie lat 70. u boku Sartre’a (za profesorów miał Derridę i Althussera, czci Levinasa, notorycznie cytuje Malraux). Wraz z André Glucksmannem stał się szybko guru tzw. nowej filozofii odrzucającej akademickie dysputy na rzecz komentarza do współczesności. Ściślej: na rzecz jej modelowania. Lévy odżegnuje się od nauk Marksa, ale w gruncie rzeczy woli zmieniać świat, niż go objaśniać. Przyznaje, że spełnia się w działaniu.
Na froncie
Po doświadczeniach maja 1968 r. nowi filozofowie politycznie zbliżyli się do prawego skrzydła socjalistów. Temu wyborowi w zasadzie pozostali wierni. Gdy było trzeba, nie wahali się przecież twórczo łamać zasad. W trakcie ostatnich wyborów prezydenckich Lévy popierał socjalistkę Ségol?ne Royal. Teraz uważa jej partię za martwy byt i świadczy dyplomatyczne usługi dla Nicolasa Sarkozy’ego. Lévy od początku upodobał sobie bowiem aktywność zagraniczną. Sprawy krajowe (poza okresami kulminacji wyborczej) go nużą. Wieść niesie, że już podczas paryskiego maja ’68 nie rwał się na barykady – rozwój wydarzeń śledził na odległość, z uchem przy radiu tranzystorowym. Niewykluczone, że ten sposób obserwacji stał się jego warsztatowym nawykiem.
Pojechał do Bangladeszu w czasie wojny o niepodległość z Pakistanem. Opisywał Sudan, Sri Lankę, Kolumbię, Angolę, Rwandę. Niezupełnie jako korespondent wojenny – raczej jako „nowy filozof" upominający się o los mieszkańców tych krajów. Z czasem – również jako emisariusz władz Francji. W schyłkowej fazie sowieckiej okupacji Afganistanu pomagał tworzyć wolne Radio Kabul nadające z Pakistanu. Później, już jako specjalny wysłannik prezydenta Chiraca, dotarł do legendarnego komendanta Masuda. Był w Bośni, Kosowie i Strefie Gazy. Kiedy Rosja najechała Gruzję, Lévy wyruszył i tam. Opublikował następnie poruszający dziennik tej wyprawy. Zapiski miały, jak zwykle, obudzić sumienia. Obudziły jednak – a właściwie odnowiły – bardzo poważne zastrzeżenia co do rzetelności autora.
Filozofia na skróty
Bernard-Henri Lévy opisał między innymi wyprawę do miasta Gori, całkowicie zniszczonego – jak twierdził – przez Rosjan. Przedobrzył. Według świadków Lévy przyleciał do Tbilisi wynajętym samolotem, a stamtąd – zaopatrzony w glejty dla Rosjan – pojechał taksówką w okolice Gori, do samego miasta nawet nie docierając. W znacznej części zmyślił relację, w tym rozmowy, jakie tam przeprowadził. Dziennik wyprawy pełen był za to „dialogów wewnętrznych", co jest nieznośnie irytującą cechą pisarstwa Lévy’ego. Autor najbardziej lubi rozmawiać z samym sobą, niezmiennie przyznając rozmówcy rację. Nieliczne media, śledzące ekscesy jego egotyzmu (w pierwszej kolejności satyryczny „Le Canard Enchaîné”), przypomniały wcześniejsze konfabulacje, względnie osobliwe interpretacje, jakie wyszły spod pióra Lévy’ego.
Po męczeńskiej śmierci amerykańskiego dziennikarza w Pakistanie Lévy napisał fabularyzowany raport „Kto zabił Daniela Pearla?". Wdowa po zamordowanym nazwała tę książkę „literackim gwałtem”. Ubolewała, że megalomania przesłoniła autorowi sens pisarskiego przedsięwzięcia. Podczas wojny Izraela z Hezbollahem Lévy porównywał strach mieszkańców pogranicza, ostrzeliwanego z Libanu, z trwogą panującą w Sarajewie obleganym i bombardowanym przez Serbów. Palestyńczykom odmawiał prawa do strachu przed rajdami Cahalu, odwoływał się za to do ukutego już wcześniej terminu „faszyslamizm”. To – w jego ujęciu – obecnie najdoskonalsza sublimacja zła, czyli fanatycznego totalitaryzmu.
Wiarygodność Lévy’ego kwestionował już w końcu lat 70. historyk Pierre Vidal-Naquet, który znalazł kompromitujące autora błędy faktograficzne. Z kolei nieudowodnione tezy o francuskich korzeniach faszyzmu („Barbarzyństwo z ludzką twarzą", 1977) oburzyły m.in. Corneliusa Castoriadisa i Raymonda Arona. Ten drugi stwierdził, że „Lévy pogwałcił wszelkie reguły uczciwej interpretacji metody historycznej” i że „jest stracony dla prawdy”.
Wszechmocny
Przykłady nierzetelności Lévy’ego nie zasługiwałyby na wzmiankę, gdyby nie jego pozycja we francuskim mainstreamie intelektualnym i medialnym, czyli również politycznym. Tej pozycji nie zawdzięcza wyłącznie pięknemu umysłowi. Bernard-Henri Lévy albo zasiada w radach nadzorczych (m.in. gazeta „Liberation"), albo ma wpływ na tzw. linię redakcyjną wielu pism (m.in. tygodnik „Le Point” i magazyn „Paris Match”). Większość francuskiego rynku prasowego kontrolują potężne grupy, dominujące również w przemyśle zbrojeniowym (Pinault, Lagardere). Lévy pozostaje w zażyłości z ich szefami. Jest udziałowcem firmy Becob importującej cenne gatunki drewna z Afryki; należała do jego ojca, przejął ją Lagard?re. Levy jest człowiekiem zamożnym (majątek szacowany na 150-200 mln euro) i wysoko wyceniającym swoją wiedzę. Za wykład lub udział w konferencji żąda od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy euro honorarium. Dzięki swoim relacjom jest nietykalny, sam zaś swym krytykom potrafi zaszkodzić. Niechętni mu – a są ich rzesze – twierdzą, że to Lévy rozdaje pochwały i wyznacza kary w mediach.
Być może daje tu o sobie znać zazdrość lub wręcz zawiść, ale sam jej obiekt nie ustaje w podsycaniu tych niskich uczuć. Irytuje swoim wystudiowanym stylem, zawsze rozpiętą białą koszulą z kołnierzykiem ą la Słowacki, egzaltacją w mowie i piśmie. „Trudno sobie wyobrazić bardziej niezwykły upadek norm dobrego smaku i inteligencji niż atencja, jaka otacza tego aroganckiego bufona we francuskiej sferze publicznej mimo niezliczonych dowodów na jego krańcową nierzetelność" – napisał w „New Left Review” Perry Anderson. Istotnie, obcokrajowcy czują mniejszy respekt przed Lévym niż Francuzi. Dowiódł tego zwłaszcza Noël Godin, narwany Belg specjalizujący się w atakowaniu ciastkami z kremem szczególnie zadufanych w sobie VIP-ów. Upolował już w ten sposób wiele postaci z pierwszych stron gazet. Listę jego trofeów otwiera Bernard-Henri Lévy trafiony przy różnych okazjach aż siedmiokrotnie.
Autor jest dziennikarzem kanału Polsat News
Filozof z ADHD
Komiwojażer idei, żonglujący prawdą i faktami. Pisarz, reporter, reżyser. Dyżurny intelektualista mediów, telewizyjna wyrocznia. Celebryta, który już nie musi się legitymować żadną przepustką do sławy. Biznesmen, przyjaciel magnatów. Zarozumiały bogaty, dandys. Ale też zapalczywy obrońca praw ludzi i narodów skazanych na osamotnienie i opresję. Jeśli zabiegający o władzę (i ją sprawujący) uprawiają dziś postpolitykę, to dyscyplinę, w której od dawna triumfy święci Lévy, wypada nazwać postfilozofią. Jej mistrz nie szuka odpowiedzi na abstrakcyjne pytanie: jak żyć? Bardziej interesuje go kwestia pragmatyczna: jak wygodnie żyć w świecie? Treść odpowiedzi jest w zasadzie drugorzędna. Ważniejsza jest przyciągająca uwagę forma. Nie słowo, za które postfilozof nie bierze odpowiedzialności, tylko wizerunek wybitnego intelektualisty, który go automatycznie nobilituje.
63-letni Bernard-Henri Lévy, znany również jako BHL, na wyniesienie swoich inicjałów do rangi instytucji publicznej solidnie zapracował, ale w żadnym kraju poza Francją nie zdobył statusu gwiazdy. Tylko tam filozofia – zwłaszcza uprawiana z lewicowym natchnieniem – może stać się trampoliną do podobnej kariery. Trampoliną, bo Lévy skakał po niej niemiłosiernie, odbijając się z różnych punktów. Zwykle lądował miękko, a i z upadków wychodził bez szwanku. Pojawił się w połowie lat 70. u boku Sartre’a (za profesorów miał Derridę i Althussera, czci Levinasa, notorycznie cytuje Malraux). Wraz z André Glucksmannem stał się szybko guru tzw. nowej filozofii odrzucającej akademickie dysputy na rzecz komentarza do współczesności. Ściślej: na rzecz jej modelowania. Lévy odżegnuje się od nauk Marksa, ale w gruncie rzeczy woli zmieniać świat, niż go objaśniać. Przyznaje, że spełnia się w działaniu.
Na froncie
Po doświadczeniach maja 1968 r. nowi filozofowie politycznie zbliżyli się do prawego skrzydła socjalistów. Temu wyborowi w zasadzie pozostali wierni. Gdy było trzeba, nie wahali się przecież twórczo łamać zasad. W trakcie ostatnich wyborów prezydenckich Lévy popierał socjalistkę Ségol?ne Royal. Teraz uważa jej partię za martwy byt i świadczy dyplomatyczne usługi dla Nicolasa Sarkozy’ego. Lévy od początku upodobał sobie bowiem aktywność zagraniczną. Sprawy krajowe (poza okresami kulminacji wyborczej) go nużą. Wieść niesie, że już podczas paryskiego maja ’68 nie rwał się na barykady – rozwój wydarzeń śledził na odległość, z uchem przy radiu tranzystorowym. Niewykluczone, że ten sposób obserwacji stał się jego warsztatowym nawykiem.
Pojechał do Bangladeszu w czasie wojny o niepodległość z Pakistanem. Opisywał Sudan, Sri Lankę, Kolumbię, Angolę, Rwandę. Niezupełnie jako korespondent wojenny – raczej jako „nowy filozof" upominający się o los mieszkańców tych krajów. Z czasem – również jako emisariusz władz Francji. W schyłkowej fazie sowieckiej okupacji Afganistanu pomagał tworzyć wolne Radio Kabul nadające z Pakistanu. Później, już jako specjalny wysłannik prezydenta Chiraca, dotarł do legendarnego komendanta Masuda. Był w Bośni, Kosowie i Strefie Gazy. Kiedy Rosja najechała Gruzję, Lévy wyruszył i tam. Opublikował następnie poruszający dziennik tej wyprawy. Zapiski miały, jak zwykle, obudzić sumienia. Obudziły jednak – a właściwie odnowiły – bardzo poważne zastrzeżenia co do rzetelności autora.
Filozofia na skróty
Bernard-Henri Lévy opisał między innymi wyprawę do miasta Gori, całkowicie zniszczonego – jak twierdził – przez Rosjan. Przedobrzył. Według świadków Lévy przyleciał do Tbilisi wynajętym samolotem, a stamtąd – zaopatrzony w glejty dla Rosjan – pojechał taksówką w okolice Gori, do samego miasta nawet nie docierając. W znacznej części zmyślił relację, w tym rozmowy, jakie tam przeprowadził. Dziennik wyprawy pełen był za to „dialogów wewnętrznych", co jest nieznośnie irytującą cechą pisarstwa Lévy’ego. Autor najbardziej lubi rozmawiać z samym sobą, niezmiennie przyznając rozmówcy rację. Nieliczne media, śledzące ekscesy jego egotyzmu (w pierwszej kolejności satyryczny „Le Canard Enchaîné”), przypomniały wcześniejsze konfabulacje, względnie osobliwe interpretacje, jakie wyszły spod pióra Lévy’ego.
Po męczeńskiej śmierci amerykańskiego dziennikarza w Pakistanie Lévy napisał fabularyzowany raport „Kto zabił Daniela Pearla?". Wdowa po zamordowanym nazwała tę książkę „literackim gwałtem”. Ubolewała, że megalomania przesłoniła autorowi sens pisarskiego przedsięwzięcia. Podczas wojny Izraela z Hezbollahem Lévy porównywał strach mieszkańców pogranicza, ostrzeliwanego z Libanu, z trwogą panującą w Sarajewie obleganym i bombardowanym przez Serbów. Palestyńczykom odmawiał prawa do strachu przed rajdami Cahalu, odwoływał się za to do ukutego już wcześniej terminu „faszyslamizm”. To – w jego ujęciu – obecnie najdoskonalsza sublimacja zła, czyli fanatycznego totalitaryzmu.
Wiarygodność Lévy’ego kwestionował już w końcu lat 70. historyk Pierre Vidal-Naquet, który znalazł kompromitujące autora błędy faktograficzne. Z kolei nieudowodnione tezy o francuskich korzeniach faszyzmu („Barbarzyństwo z ludzką twarzą", 1977) oburzyły m.in. Corneliusa Castoriadisa i Raymonda Arona. Ten drugi stwierdził, że „Lévy pogwałcił wszelkie reguły uczciwej interpretacji metody historycznej” i że „jest stracony dla prawdy”.
Wszechmocny
Przykłady nierzetelności Lévy’ego nie zasługiwałyby na wzmiankę, gdyby nie jego pozycja we francuskim mainstreamie intelektualnym i medialnym, czyli również politycznym. Tej pozycji nie zawdzięcza wyłącznie pięknemu umysłowi. Bernard-Henri Lévy albo zasiada w radach nadzorczych (m.in. gazeta „Liberation"), albo ma wpływ na tzw. linię redakcyjną wielu pism (m.in. tygodnik „Le Point” i magazyn „Paris Match”). Większość francuskiego rynku prasowego kontrolują potężne grupy, dominujące również w przemyśle zbrojeniowym (Pinault, Lagardere). Lévy pozostaje w zażyłości z ich szefami. Jest udziałowcem firmy Becob importującej cenne gatunki drewna z Afryki; należała do jego ojca, przejął ją Lagard?re. Levy jest człowiekiem zamożnym (majątek szacowany na 150-200 mln euro) i wysoko wyceniającym swoją wiedzę. Za wykład lub udział w konferencji żąda od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy euro honorarium. Dzięki swoim relacjom jest nietykalny, sam zaś swym krytykom potrafi zaszkodzić. Niechętni mu – a są ich rzesze – twierdzą, że to Lévy rozdaje pochwały i wyznacza kary w mediach.
Być może daje tu o sobie znać zazdrość lub wręcz zawiść, ale sam jej obiekt nie ustaje w podsycaniu tych niskich uczuć. Irytuje swoim wystudiowanym stylem, zawsze rozpiętą białą koszulą z kołnierzykiem ą la Słowacki, egzaltacją w mowie i piśmie. „Trudno sobie wyobrazić bardziej niezwykły upadek norm dobrego smaku i inteligencji niż atencja, jaka otacza tego aroganckiego bufona we francuskiej sferze publicznej mimo niezliczonych dowodów na jego krańcową nierzetelność" – napisał w „New Left Review” Perry Anderson. Istotnie, obcokrajowcy czują mniejszy respekt przed Lévym niż Francuzi. Dowiódł tego zwłaszcza Noël Godin, narwany Belg specjalizujący się w atakowaniu ciastkami z kremem szczególnie zadufanych w sobie VIP-ów. Upolował już w ten sposób wiele postaci z pierwszych stron gazet. Listę jego trofeów otwiera Bernard-Henri Lévy trafiony przy różnych okazjach aż siedmiokrotnie.
Autor jest dziennikarzem kanału Polsat News
Więcej możesz przeczytać w 17/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.