Mąż stanu Polska nie ma dziś męża stanu. Takie jest moje zdanie. Nie miała go w ostatnich latach. Zresztą cały świat miał ich niewielu. Ludzi wyrastających ponad przeciętność, widzących dalej niż granice swojego państwa i więcej niż ludzi ze swojego otoczenia. Nie jest mężem stanu imperialny polityk, który podbije resztę świata, bo przy okazji skrzywdzi zbyt wielu ludzi. Nie musi nim też być postać nieskazitelna, ba, może to być nawet łajdak, który jednak w sprawach narodu zachowuje się jak osobnik alfa, dbający o losy wszystkich członków plemienia, z osobnikiem omega włącznie. Taka postać musi umieć myśleć kategoriami niedostępnymi dla innych: oddaniem, wyrozumiałością, rozwagą i wizjonerstwem. Musi potrafić wybaczyć. Ale przede wszystkim musi umieć tchnąć w naród nowego ducha, rozpalić w nim chęć zrywu i nowe nadzieje, nadać ludziom sens uczestnictwa w tworzeniu własnego państwa na dziś i dla dalszych pokoleń.
Oglądałem niedawno film „Invictus" o Nelsonie Mandeli. Mandela stał się mężem stanu w jednej chwili, zaraz po wyjściu z więzienia, w którym spędził 27 lat w celi trzy na cztery metry. Po uzyskaniu prezydentury postanowił ujarzmić pragnienie zemsty wśród swoich czarnych braci – i do osobistej ochrony zatrudnił białych, byłych agentów rasistowskiego reżimu. „Musimy im dać szansę, skoro mają żyć wśród nas" – powiedział zdumionym współpracownikom. Właśnie ta prosta myśl, że „ci inni mają nadal żyć wśród nas” to jest myśl męża stanu. Następnie Mandela poprosił członków narodowej drużyny rugby, znienawidzonej przez czarnych, bo złożonej wyłącznie z pogardliwych białych, by pojechali w kraj i na klepiskach spalonej ziemi nauczyli czarne dzieciaki zasad tego sportu. Wkrótce rdzenni mieszkańcy RPA rozkochali się w rugby, zostali euforycznymi fanami narodowej drużyny – ta zaś niesiona nieprawdopodobnym dopingiem wspięła się na wyżyny i zdobyła mistrzostwo świata. Jak w bajce. Tyle że to prawda.
Mówienie w tym kontekście, że mężem stanu był (a w przypadku Jarosława nadal jest) któryś z braci Kaczyńskich, jest wielkim nieporozumieniem. Facet, który nie podaje ręki, używa wobec współobywateli słowa „zdrajcy", odgrywa kłamliwe role w wyborach i po ich przegraniu nie uznaje ładu społecznego – to nie jest mąż stanu. To jest co najwyżej podstarzały słowiański Che Guevara bez broni.
Nie jest też mężem stanu Donald Tusk. Człowiek utalentowany, który nie potrafi zasypać rowu nienawiści – a to wybitny mąż stanu by potrafił. Mąż stanu bez dyskusji zgodziłby się na pomnik Lecha Kaczyńskiego, i to w pobliżu Pałacu Prezydenckiego, z prostego powodu: ponieważ Lech Kaczyński był prezydentem RP. Bo był naszym Pierwszym Człowiekiem. Nieważne, jaka jest ocena jego prezydentury, to rzecz małostkowa i nigdy na takiej płaszczyźnie nie dojdziemy do jednomyślności. Ale co do tego, że mógłby i powinien powstać w widocznym miejscu poczet niedużych pomników wszystkich prezydentów wolnej Polski, którzy już odeszli – nie powinno być wątpliwości. To, że mógłby z tą inicjatywą wyjść Donald Tusk, by pokazać nam, Polakom, że jesteśmy jednością – jest dla mnie oczywiste.
Jest jeszcze jedna wielka rzecz, której mógłby Donald Tusk dokonać i w ten sposób zostać rzeczywistym mężem stanu. Mógłby zwrócić się do narodu z wyznaniem, że wie, iż istniejący układ polityczny jest dla Polaków nie do wytrzymania i że trwająca jatka PO-PiS wyniszcza naród. I że będzie ona trwała jeszcze długie lata za sprawą ordynacji wyborczej wymyślonej kiedyś przez Ludwika Dorna. Powinien zaapelować o społeczne poparcie dla idei odnowienia demokracji i koncepcji totalnej zmiany ordynacji wyborczej. I zacząć do niej przekonywać Polaków na każdym kroku. Tak by skończyło się układanie list wyborczych przez wodzów bez udziału społeczeństwa. By mogła się w Polsce pojawić nowa elita światłych ludzi, którzy dziś o polityce myślą z obrzydzeniem. Żeby nielubiany człowiek, który zdobył ledwie tysiąc głosów, przegrał z człowiekiem, który dostał głosów kilkadziesiąt tysięcy. I żeby oni sami – Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak – stanęli do walki w rzeczywistych prawyborach w swoich partiach, aby ich członkowie zdecydowali, czy chcą ich nadal, czy może pragną kogoś nowego. Tylko Donald Tusk mógłby taki gest uczynić. Poderwać naród do pięknego wyzwania, jakim jest otwarcie bram do prawdziwie demokratycznego państwa.
Zbigniew Hołdys
Muzyk, kompozytor, były lider grupy Perfect, dziennikarz
Oglądałem niedawno film „Invictus" o Nelsonie Mandeli. Mandela stał się mężem stanu w jednej chwili, zaraz po wyjściu z więzienia, w którym spędził 27 lat w celi trzy na cztery metry. Po uzyskaniu prezydentury postanowił ujarzmić pragnienie zemsty wśród swoich czarnych braci – i do osobistej ochrony zatrudnił białych, byłych agentów rasistowskiego reżimu. „Musimy im dać szansę, skoro mają żyć wśród nas" – powiedział zdumionym współpracownikom. Właśnie ta prosta myśl, że „ci inni mają nadal żyć wśród nas” to jest myśl męża stanu. Następnie Mandela poprosił członków narodowej drużyny rugby, znienawidzonej przez czarnych, bo złożonej wyłącznie z pogardliwych białych, by pojechali w kraj i na klepiskach spalonej ziemi nauczyli czarne dzieciaki zasad tego sportu. Wkrótce rdzenni mieszkańcy RPA rozkochali się w rugby, zostali euforycznymi fanami narodowej drużyny – ta zaś niesiona nieprawdopodobnym dopingiem wspięła się na wyżyny i zdobyła mistrzostwo świata. Jak w bajce. Tyle że to prawda.
Mówienie w tym kontekście, że mężem stanu był (a w przypadku Jarosława nadal jest) któryś z braci Kaczyńskich, jest wielkim nieporozumieniem. Facet, który nie podaje ręki, używa wobec współobywateli słowa „zdrajcy", odgrywa kłamliwe role w wyborach i po ich przegraniu nie uznaje ładu społecznego – to nie jest mąż stanu. To jest co najwyżej podstarzały słowiański Che Guevara bez broni.
Nie jest też mężem stanu Donald Tusk. Człowiek utalentowany, który nie potrafi zasypać rowu nienawiści – a to wybitny mąż stanu by potrafił. Mąż stanu bez dyskusji zgodziłby się na pomnik Lecha Kaczyńskiego, i to w pobliżu Pałacu Prezydenckiego, z prostego powodu: ponieważ Lech Kaczyński był prezydentem RP. Bo był naszym Pierwszym Człowiekiem. Nieważne, jaka jest ocena jego prezydentury, to rzecz małostkowa i nigdy na takiej płaszczyźnie nie dojdziemy do jednomyślności. Ale co do tego, że mógłby i powinien powstać w widocznym miejscu poczet niedużych pomników wszystkich prezydentów wolnej Polski, którzy już odeszli – nie powinno być wątpliwości. To, że mógłby z tą inicjatywą wyjść Donald Tusk, by pokazać nam, Polakom, że jesteśmy jednością – jest dla mnie oczywiste.
Jest jeszcze jedna wielka rzecz, której mógłby Donald Tusk dokonać i w ten sposób zostać rzeczywistym mężem stanu. Mógłby zwrócić się do narodu z wyznaniem, że wie, iż istniejący układ polityczny jest dla Polaków nie do wytrzymania i że trwająca jatka PO-PiS wyniszcza naród. I że będzie ona trwała jeszcze długie lata za sprawą ordynacji wyborczej wymyślonej kiedyś przez Ludwika Dorna. Powinien zaapelować o społeczne poparcie dla idei odnowienia demokracji i koncepcji totalnej zmiany ordynacji wyborczej. I zacząć do niej przekonywać Polaków na każdym kroku. Tak by skończyło się układanie list wyborczych przez wodzów bez udziału społeczeństwa. By mogła się w Polsce pojawić nowa elita światłych ludzi, którzy dziś o polityce myślą z obrzydzeniem. Żeby nielubiany człowiek, który zdobył ledwie tysiąc głosów, przegrał z człowiekiem, który dostał głosów kilkadziesiąt tysięcy. I żeby oni sami – Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak – stanęli do walki w rzeczywistych prawyborach w swoich partiach, aby ich członkowie zdecydowali, czy chcą ich nadal, czy może pragną kogoś nowego. Tylko Donald Tusk mógłby taki gest uczynić. Poderwać naród do pięknego wyzwania, jakim jest otwarcie bram do prawdziwie demokratycznego państwa.
Zbigniew Hołdys
Muzyk, kompozytor, były lider grupy Perfect, dziennikarz
Więcej możesz przeczytać w 17/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.