Polski karnawał to jednak nie nachos, lecz faworki z faworkowego ciasta, jedynego w swoim rodzaju. Słynnego na całym świecie nie tylko ilością żółtek, ale również nakładem siły fizycznej, niezbędnej do jego przygotowania. Zanim przypomnę, jak się je robi, zaproponuję ich trochę szaloną odmianę, czyli faworki krewetkowe. Na 0,5 kg mąki potrzebujemy 15 żółtek, szklankę kwaśnej śmietany, Pimentón, czyli hiszpańską wędzoną paprykę, posiekany pęczek koperku i świeże krewetki. Mogą być mrożone, ale ważne, żeby nie były sparzone, bo ich podgotowanie jest naszym zadaniem. W tym celu zanurzamy je na chwilę do posłodzonego i osolonego wrzątku z połówką cebulki, czekamy, aż zmienią kolor i od razu odsączamy. Krewetki schładzamy, obieramy z „kubraczków" i bardzo drobno kroimy – tak drobno jak na tatara. Mieszamy mąkę, żółtka i pozostałe składniki razem z posiekanymi krewetkami na jednolitą masę, zagniatamy ciasto, wałkujemy je i formujemy z niego długie i grube kawałki. Krewetkowe faworki smażymy na rozgrzanym oleju słonecznikowym albo nawet – dlaczego nie? – na smalcu. Pamiętajmy o włączeniu wyciągu, zapach gorącego smalcu potrafi spenetrować nawet najszczelniej zamknięte szafy z ubraniami. Krewetkowe faworki po usmażeniu trzeba bardzo dokładnie odsączyć, żeby nie były zbyt tłuste, i podać w towarzystwie pysznego, czerwonego dipu z pieczonej papryki, soku pomarańczowego, miodu, tartego imbiru i odrobiny koperku. Nieprawdopodobnie egzotyczny efekt w całkiem lekkiej (mimo tego całego okropnego smażenia) przekąsce.
Czas na faworki klasyczne. Przypomnę proporcje: miksujemy razem sześć żółtek, dwa całe jajka, dwie łyżki cukru pudru, ćwierć laski utłuczonej wanilii. Dodajemy 250 ml kwaśnej śmietany, dwa kieliszki spirytusu, łyżkę miękkiego masła, szczyptę soli i trochę octu. Znów mieszamy i zaczynamy dodawać mąkę, pamiętając, żeby ciasto nie było zbyt gęste, ale dało się wyrabiać i ubijać, a nawet nie tyle ubijać, co walić w nie, ile wlezie. Cały nasz stres, cała agresja, wszystko, co w nas najgorsze, niech się zmieści w wałku, którym tłuczemy ciasto. Wałek do tłuczenia faworków jest najwspanialszym narzędziem terapeutycznym, bo nie tylko pozwala zdetonować najgorsze emocje, lecz prowadzi również do pysznego finału. Gdy na wierzchu ciasta pojawią się pęcherzyki powietrza, to znak, że czas dać mu odpocząć. Odkładamy je do lodówki na trzy godziny. Potem cieniutko wałkujemy w duże placki, używając jak najmniej mąki do podsypywania. Smażymy oczywiście na smalcu, którego musimy cały czas dodawać podczas smażenia, wyrzucając jednocześnie przepalony tłuszcz. Smalec musi mieć odpowiednią, wysoką temperaturę, którą sprawdzamy pierwszym faworkiem. Jeśli ciasto zacznie się kręcić i bulgotać, to wszystko jest w porządku. Gotowe faworki natychmiast po odsączeniu posypujemy cukrem pudrem, który poprzedni miesiąc spędził w bezpośrednim towarzystwie rozciętej laski wanilii. Rumiane, chrupiące faworki układamy w robiące wrażenie stosy w miejscu cichym, suchym i chłodnym. Jeśli wilgotność powietrza będzie zbyt duża, wtedy faworki natychmiast zaczną się ślimaczyć i stracą cały wdzięk i powab. Nasze babcie zawsze stawiały faworki wysoko na szafach. Dzieci były przekonane, że to sprytny sposób zabezpieczenia łakoci przed łakomczuchami. W rzeczywistości jednak to właśnie tam wilgotność powietrza w pomieszczeniu była najniższa, a faworki smakowały znacznie dłużej.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.