Rutkowski zarówno jako dostarczyciel tanich sensacji (tanich, bo sam je wytwarza i reżyseruje), jak i jako chłopiec do bicia (bardzo łatwo mu „dołożyć") jest w całości produktem medialnej krzątaniny dziennikarskiej i społecznego popytu. Produkt to niezbędny, by różne stacje zgromadziły przed odbiornikami określoną liczbę widzów. Policja takiego zainteresowania nie wzbudzi. Policja jest nie tylko nieudolna, ale i śmiertelnie nudna. Od policji można usłyszeć ciągle te same komunikaty" „Nie możemy nic powiedzieć dla dobra śledztwa” lub „Poinformujemy o tym później”, przy czym wiadomo, że rzeczywiście nic nie powiedzą i nigdy nie poinformują. Policja w sprawach kryminalnych jest równie pasywna i leniwa, jak jest aktywna i bardzo pracowita w sprawach przestępstw drogowych.
Oczywiście, nader często, poza oficjalnym komunikatem, jest jakiś przeciek, na którym dziennikarze chętnie żerują. Ale ileż można żerować na cienkich przeciekach i domysłach? A przecież stacje telewizyjne i dzienniki to wszystkożerne smoki, które potrzebują ostrego jadła, i to non stop! Rutkowski takiego jadła im dostarcza. Jest sensacją sam w sobie, jest źródłem sensacji, a jeszcze do tego wstrętną padliną, na której pożywić się mogą dziennikarska „arystokracja przekonaniowa" i publicyści niezaangażowani, z pogranicza etyki i psychologii. Rutkowski jest jak diament, który pod wprawną dziennikarską ręką staje się brylantem.
Ocena etyczna takiego zjawiska nie jest łatwa. W kontekście sprawy Madzi z Sosnowca wiele osób nader chętnie przypisało winę Rutkowskiemu. Taki klasyczny mechanizm kozła ofiarnego. Wobec pomieszania, w jakie wprawiało nas zachowanie rodziców „zaginionego", a potem zmarłego dziecka, jego wina uspokajała nasze sumienia. Jego postępowanie było jednoznacznie złe wobec postępowania rodziców dziecka, a zwłaszcza matki, o której ciągle słyszałam, że nie podlega ocenie, bo była w szoku. Gdy gdzieś wyraziłam opinię, że osoba, będąc w szoku po wypadku własnego dziecka, którego była nieumyślnym sprawcą, powinna (odruchowo) raczej chwycić za telefon i wzywać pogotowie, niż brać się za łopatę i jechać przez pół miasta, by dziecko zakopać, to zaatakowali mnie psychologowie, internauci, a nawet feministki. Twierdzili, że a) nie rozumiem osób w szoku, b) oskarżam nieszczęśliwą matkę, c) winię kobietę, a nie patriarchalny świat, który wtłacza ją w niechcianą rolę. Z tym trzecim zarzutem zgadzam się najchętniej, bo uważam, że gdyby w naszym kraju była edukacja seksualna w szkołach, dostępność antykoncepcji i prawo do aborcji, a mniej deklaracji o świętości życia i równie świętej hipokryzji, to i mniej by było zaniedbań wobec dzieci narodzonych i dzieciobójstw. Ale nie o tym chcę pisać, tylko o Rutkowskim.
Rutkowski jest takim freudowskim „wypartym". Odsłania jakąś prawdę o instytucjach, wśród których żyjemy, i o nas samych. Potępiamy go, a jednocześnie bawimy się spektaklem, który reżyseruje dla nas, choć nikt się do zabawy nie przyzna. Dzięki niemu możemy łatwo odróżniać dobro od zła, szczerość od cynizmu, prawość od bezczelności. Łatwo możemy znaleźć winnego i się na niego oburzać. Rutkowski stoi oczywiście po złej stronie mocy. I dzięki temu jej dobra strona (nasza) może jaśnieć pełnym blaskiem – moralizmu i słusznych racji.
Co ciekawe, ten cały spektakl sensacji, którą wywoływał Rutkowski, i potępienia jest opłacany z tych samych pieniędzy. Jedna i ta sama stacja telewizyjna zarabia zarówno na tych, którzy go kreują na gwiazdę, dostarczając nam widowiska, jak i na tych, którzy tę „gwiazdę" potępiają, dostarczając nam poczucia, że wraz z niektórymi dziennikarzami wiemy, gdzie jest zło, a gdzie dobro. Tymczasem i jedno, i drugie przemyka się gdzieś dalej. Bardzo daleko.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.