Stany Zjednoczone usiłują stworzyć wspólny rynek z Ameryką Środkową - od Panamy po Alaskę
Ryszard Schnepf
Autor jest historykiem latynoamerykanistą, w latach 1991-1996 był ambasadorem RP w Urugwaju i Paragwaju. Obecnie jest ambasadorem RP w Kostaryce.
Pod koniec życia Simón Bolívar, największy bohater Ameryki Południowej, chcąc podkreślić beznadziejność własnych wysiłków, nazwał dzieło jednoczenia kontynentu "oraniem morza". Czy to, co nie udało się niegdyś "ojcu dekolonizacji", powiedzie się George'owi W. Bushowi, który marzy o wspólnym rynku obu Ameryk?
Pierwszym krokiem do tego celu było utworzenie NAFTA z udziałem USA, Kanady i Meksyku. Teraz nadchodzi kolej na Amerykę Środkową i Karaiby. Czy rzeczywistość kryjąca się za pogardliwym sformułowaniem "republiki bananowe" - stosowanym na określenie krajów charakteryzujących się niestabilnymi rządami i kolonialną niemal zależnością gospodarek - przerodzi się po 2005 r. w nową ekonomiczno-polityczną jakość, wyróżniającą się partnerstwem i demokracją? Czy współpraca "bananowych republik" między sobą i z USA będzie krokiem do integracji obu kontynentów?
Zważywszy na skomplikowaną sytuację gospodarczą Argentyny, Brazylii i Urugwaju oraz polityczne konwulsje Kolumbii, Wenezueli i do pewnego stopnia Peru, pozytywna odpowiedź zakrawa na fantasmagorię. George W. Bush ogłosił jednak, że zamierza otworzyć rynek Stanów Zjednoczonych dla gospodarek Ameryki Środkowej i karaibskiej Republiki Dominikańskiej. To prawda, że USA dzieli od tego regionu przepaść finansowa i technologiczna, ale czy podobnych zastrzeżeń nie zgłaszano, kiedy Meksyk podłączał swą zacofaną gospodarkę do wydajnych organizmów Kanady i Stanów Zjednoczonych?
Na gruzach międzynarodówki generałów
Niemal od początku lat 60. Ameryka Łacińska, kierując się wytycznymi USA, które w czasie zimnej wojny pragnęły utrzymać ścisłą kontrolę nad swoim "bezpośrednim zapleczem", dokonywała rozmaitych, głównie biurokratycznych zabiegów, mających potwierdzić jej zamiar budowania wspólnoty regionalnej. Te próby kończyły się fiaskiem - realia bezwzględnie przypominały, że homogeniczność kontynentu jest iluzją, a życie w Urugwaju ma się do rzeczywistości Haiti jak sytuacja w Sierra Leone do sytuacji w Norwegii.
Zmierzch wielu latynoamerykańskich dyktatur wojskowych i stopniowe wygasanie regionalnych konfliktów lat 70. i 80. zrodziły jednak nadzieje na odbudowę demokratycznych instytucji i zrujnowanych gospodarek kontynentu. Lekiem na niedomagania ekonomiczne i niestabilność polityczną wydawało się zacieśnienie współpracy demokratycznych państw, co w naturalny sposób stawało się odpowiedzią na upadłą "międzynarodówkę generałów". Próby budowania więzi regionalnych pierwsze konsekwentnie podjęły kraje szczególnie dotknięte militarnym wirusem. Wiosną 1991 r. Argentyna, Brazylia, Urugwaj i Paragwaj ogłosiły w Asunción utworzenie Wspólnego Rynku Południa (Mercosur).
Jeszcze w tym samym roku, wykorzystując wyciszenie trwających dekadę konfliktów, proces integracji podjęli prezydenci państw Ameryki Środkowej. Stworzono podstawy wzmocnienia demokracji i rozwoju regionu w ramach Systemu Integracji Środkowoamerykańskiej.
Już pierwsze wspólne inicjatywy, m.in. powołanie Parlamentu Środkowoamerykańskiego, wywołały entuzjastyczne komentarze Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Jednogłośnie uznały one budowanie regionalnych struktur za szansę na definitywne rozstanie wielu państw z zacofaniem i niestabilnością. Optymizm budził zwłaszcza plan "Puebla - Panama", wspólny projekt inwestycyjny przewidujący modernizację i unifikację systemów energetycznych i drogowych od Meksyku po Kanał Panamski.
Kłody pod nogi wizjonerów
Radość okazała się przedwczesna. Szybko dały o sobie znać stare spory i niesnaski. Kością niezgody znów stały się problemy nielegalnej emigracji zarobkowej, przemytu narkotyków i broni.
Na dodatek Kostaryka, kraj nie mający sił zbrojnych i wyróżniający się tradycją stabilnej demokracji parlamentarnej, odmówiła uczestnictwa w integracji politycznej oraz w unii celnej, która - jak argumentowano - pozbawiłaby państwo dochodów z ceł, stanowiących aż 60 proc. wpływów do budżetu państwa. Jeśli do tego pesymistycznego obrazu dodać wstrzemięźliwość Panamy, kraju czerpiącego dochody przede wszystkim z eksploatacji kanału i operacji bankowych, a nie eksportu towarów, budowanie wspólnoty środkowoamerykańskiej podzieliłoby zapewne los wielu wcześniejszych projektów.
Plan Busha
Niespodziewanie prezydent Bush wezwał rządy krajów przesmyku do integracji regionalnej. Zachętą jest obietnica wspólnego rynku z USA. W marcu na spotkaniu z prezydentami środkowoamerykańskimi w San Salwador Bush przedstawił możliwy do przyjęcia kalendarz negocjacyjny, przestrzegając przed wybujałym indywidualizmem i ambicjami poszczególnych krajów.
Stawka jest niebagatelna. Możliwość swobodnego dostępu do najbogatszego rynku świata, na którym już dziś Ameryka Środkowa lokuje ponad połowę swojego eksportu, porusza wyobraźnię producentów w krajach regionu łącznie liczących mniej niż 40 mln - ubogiej na ogół - ludności. "Stoimy przed ogromną szansą, ale najpierw musimy się porozumieć między sobą, jak tego oczekuje Bush" - mówią dziś jednym głosem liderzy polityczni i przedstawiciele stowarzyszeń przedsiębiorców.
Wcześniej trzeba jednak przełamać obawy niektórych krajów. O ile ubogie w większości społeczeństwa Nikaragui, Salwadoru czy Hondurasu nie mają nic przeciwko otwarciu granic i uelastycznieniu rynków pracy, o tyle kraje bogatsze, choć widzą korzyści płynące z integracji, nie godzą się na przyjmowanie kolejnych fal emigrantów, które niechybnie muszą spowodować wzrost bezrobocia i przestępczości. Charakterystyczne, że zdecydowanie negatywną postawę wobec prawdopodobnego napływu nowych pracowników przyjmują obywatele dwóch najzamożniejszych państw regionu - Panamy i Kostaryki. Władze Kostaryki podkreślają, że kraj już dziś ponosi ogromne koszty socjalne wynikające z obecności ponaddwustutysięcznej rzeszy Nikaraguańczyków na miejscowym rynku pracy, który gwarantuje zatrudnionym dostęp do służby zdrowia i szkolnictwa.
Przezwyciężenie ekonomicznych barier w imię wspólnych przyszłych zysków, a przede wszystkim odrzucenie narosłych przez dziesięciolecia uprzedzeń wydaje się wciąż bardzo trudne. Pomóc może determinacja Stanów Zjednoczonych, które pragną udowodnić, że integracja w Ameryce Łacińskiej ma szansę się powieść. Optymiści mówią więc: Do zobaczenia w 2005 r. na wspólnym rynku rozciągającym się od Panamy do Alaski.
Przesmyk szansy |
---|
Panama, Kostaryka, Nikaragua, Salwador, Honduras, Gwatemala i Belize - niewielkie państwa położone na przesmyku oddzielającym Pacyfik od Morza Karaibskiego - niemal przez cały okres panowania hiszpańskiego nękane były napadami piratów. Po uzyskaniu niepodległości na początku XIX stulecia krótko tworzyły (z wyjątkiem brytyjskiego Belize) Federację Środkowoamerykańską. Przez niemal dwieście następnych lat przesmykiem rządziły de facto amerykańskie kompanie owocowe, które sprawiły, że banany i kawa stały się podstawą gospodarek państw regionu, a zacofanie i zamachy stanu trwałą chorobą. Dziś republiki marzą o nowoczesnym handlu, autostradach i rozwoju elektronicznym, co można by osiągnąć, realizując projekt integracji regionalnej, intensywnie wspierany przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską. |
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.