Sukces filmu "Śmierć nadejdzie jutro" to jednocześnie pogrzeb stylu, tradycji i tego, co widzowie w "bondach" najbardziej lubili
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, wygląda na to, że dwudziesty film o agencie 007 Jamesie Bondzie, "Śmierć nadejdzie jutro", już jest sukcesem. Do końca roku zwrócą się 142 miliony dolarów wyłożone na jego produkcję, a film nadal na siebie zarabia. Sama premiera okazała się natomiast najbardziej udanym i dochodowym otwarciem w czterdziestoletniej historii "bondów".
Zygmunt Kałużyński: Tylko że ten sukces to jednocześnie pogrzeb stylu, tradycji i tego, co widzowie, tacy jak ja, w "bondach" lubili.
TR: Przecież ten film jest wprost naszpikowany odniesieniami do poprzednich obrazów, żeby koneserom zafundować przyjemność odnajdywania dawnych motywów. Choćby ten moment, gdy pierwszy raz widzimy wychodzącą z wody Halle Berry: jest tak samo ubrana i pojawia się w takiej samej sytuacji jak czterdzieści lat temu Ursula Andress w "Doktorze No".
ZK: Panie Tomaszu, ta seria to fenomen w historii kina - trwa najdłużej w historii filmu.
TR: Poza tym, że Bonda grali różni aktorzy - od Seana Connery'ego przez Rogera Moore'a po Pierce'a Brosnana.
ZK: Dla amatorów stylu "bondów" ważna była jednak powtarzalność schematu akcji. Na początku Bond dostaje zlecenie: wyjątkowo ważne i śmiertelnie niebezpieczne, później ma kłopoty - usiłują go zamordować, ale zawsze udaje mu się ocaleć. Następnie okazuje się, że wróg, z którym walczy, podstawia Bondowi osobę, która go zdradza i zwykle ginie. Zawsze uczestniczymy w grze, której założenie jest nam znane. Wiadomo, że Bond musi wygrać, ale my czekamy na elementy tej gry. Sukces stylu filmów o Bondzie polega właśnie na tym, że nasze oczekiwanie zostaje zaspokojone.
TR: W jubileuszowym "bondzie" są wszystkie te elementy. Dlaczego więc pan narzeka i mówi o śmierci cyklu?
ZK: Schemat gry wciąż funkcjonuje, ale ja, stary Kałużyński, nie miałem już zabawy z obserwowania tej szachowej rozgrywki, jaką prowadzi Bond.
TR: Może nie był pan w nastroju?
ZK: Mój nastrój bierze się z przywiązania do stylu, który ustaliły pierwsze filmy. Dla mnie najlepsze są pierwsze trzy: "Doktor No", "Pozdrowienia z Rosji" i "Goldfinger". To były arcydzieła cyklu. Chodzi o klimat: połączenie czarnej poezji, odziedziczonej po wielkim kryminale, z grą, o której mówiłem.
TR: Ale też z kpiną. W tych filmach zawsze było dużo poczucia humoru. I to angielskiego! Tym razem było go mniej. Podobno producenci wręcz obawiali się zabawnych scen, żeby Bond nie zaczął przypominać swojej parodii, czyli Austina Powersa.
ZK: Bond miał różne okresy. Kiedy główną postać grał Roger Moore, nie czuło się takiego napięcia dramatycznego, ale wciąż obowiązywała elegancja połączona z dowcipem, o którym pan mówi. W ostatnich dwóch filmach, w których gra Brosnan, zostało to zniszczone.
TR: Dlaczego?
ZK: Bond - z jednej strony - jest bezwzględnym zabójcą, bo wolno mu bez odpowiedzialności likwidować osoby, jego zdaniem, zasługujące na to
TR: Ma licencję na zabijanie.
ZK: Tak, daje mu ją numer - 007. Z drugiej strony, Bond cieszy się fantastycznym powodzeniem u pań. Przy tym ani jedno, ani drugie nie powoduje u niego jakichś rozterek. Nie ma wyrzutów, że kogoś zlikwidował, a jego przygody erotyczne odznaczają się nonszalancją
TR: i brakiem oporów moralnych. Dla mnie to już klasyczny promiskuityzm.
ZK: Ha, owszem, tylko robiony z wdziękiem i stylem. Bond jest w końcu osobą, której można zazdrościć, bo każdy z nas chciałby mieć taką wolność, jeśli idzie o naszych przeciwników, i takie możliwości, jeśli idzie o nasze przygody uczuciowe.
TR: Panie Zygmuncie, czy w najnowszym filmie brakuje panu wiarygodności Bonda, czy też rozczarowuje pana scenariusz?
ZK: To drugie. Dam przykład: jedyna osoba, do której Bond odnosi się z emocją, to jego przełożony - M.
TR: Teraz już przełożona.
ZK: Kobieta nie ma prawa być przełożoną Bonda!
TR: Przecież żyjemy w świecie, w którym często kobiety są naszymi przełożonymi!
ZK: Nie, proszę pana! Gdy M. był mężczyzną, spełniał wobec Bonda niejako funkcję ojca, powodując jedyny u niego odruch uczuciowy.
TR: M. jako kobieta może być matką
ZK: Czyli jest to Bond dla osób niedojrzałych.
TR: Wierzy pan w zasadę, według której matki zajmują się tylko małymi dziećmi, a gdy chłopiec podrośnie, przechodzi pod opiekę ojca?
ZK: Z chwilą gdy na tym miejscu mamy matkę, to od razu jest znak, że ostatnie "bondy" skierowano do innej widowni - młodzieżowej, która nie poszukuje tego stylu, do którego byliśmy przywiązani. Dlatego zamieniono je w nieodpowiedzialną feerię (niewidoczny samochód, pałac z lodu, przeciwnik, który z żółtego zamienia się w białego), na tle której Brosnan w "bondzie" robionym dla dzieci stał się głupim harcerzykiem.
Zygmunt Kałużyński: Tylko że ten sukces to jednocześnie pogrzeb stylu, tradycji i tego, co widzowie, tacy jak ja, w "bondach" lubili.
TR: Przecież ten film jest wprost naszpikowany odniesieniami do poprzednich obrazów, żeby koneserom zafundować przyjemność odnajdywania dawnych motywów. Choćby ten moment, gdy pierwszy raz widzimy wychodzącą z wody Halle Berry: jest tak samo ubrana i pojawia się w takiej samej sytuacji jak czterdzieści lat temu Ursula Andress w "Doktorze No".
ZK: Panie Tomaszu, ta seria to fenomen w historii kina - trwa najdłużej w historii filmu.
TR: Poza tym, że Bonda grali różni aktorzy - od Seana Connery'ego przez Rogera Moore'a po Pierce'a Brosnana.
ZK: Dla amatorów stylu "bondów" ważna była jednak powtarzalność schematu akcji. Na początku Bond dostaje zlecenie: wyjątkowo ważne i śmiertelnie niebezpieczne, później ma kłopoty - usiłują go zamordować, ale zawsze udaje mu się ocaleć. Następnie okazuje się, że wróg, z którym walczy, podstawia Bondowi osobę, która go zdradza i zwykle ginie. Zawsze uczestniczymy w grze, której założenie jest nam znane. Wiadomo, że Bond musi wygrać, ale my czekamy na elementy tej gry. Sukces stylu filmów o Bondzie polega właśnie na tym, że nasze oczekiwanie zostaje zaspokojone.
TR: W jubileuszowym "bondzie" są wszystkie te elementy. Dlaczego więc pan narzeka i mówi o śmierci cyklu?
ZK: Schemat gry wciąż funkcjonuje, ale ja, stary Kałużyński, nie miałem już zabawy z obserwowania tej szachowej rozgrywki, jaką prowadzi Bond.
TR: Może nie był pan w nastroju?
ZK: Mój nastrój bierze się z przywiązania do stylu, który ustaliły pierwsze filmy. Dla mnie najlepsze są pierwsze trzy: "Doktor No", "Pozdrowienia z Rosji" i "Goldfinger". To były arcydzieła cyklu. Chodzi o klimat: połączenie czarnej poezji, odziedziczonej po wielkim kryminale, z grą, o której mówiłem.
TR: Ale też z kpiną. W tych filmach zawsze było dużo poczucia humoru. I to angielskiego! Tym razem było go mniej. Podobno producenci wręcz obawiali się zabawnych scen, żeby Bond nie zaczął przypominać swojej parodii, czyli Austina Powersa.
ZK: Bond miał różne okresy. Kiedy główną postać grał Roger Moore, nie czuło się takiego napięcia dramatycznego, ale wciąż obowiązywała elegancja połączona z dowcipem, o którym pan mówi. W ostatnich dwóch filmach, w których gra Brosnan, zostało to zniszczone.
TR: Dlaczego?
ZK: Bond - z jednej strony - jest bezwzględnym zabójcą, bo wolno mu bez odpowiedzialności likwidować osoby, jego zdaniem, zasługujące na to
TR: Ma licencję na zabijanie.
ZK: Tak, daje mu ją numer - 007. Z drugiej strony, Bond cieszy się fantastycznym powodzeniem u pań. Przy tym ani jedno, ani drugie nie powoduje u niego jakichś rozterek. Nie ma wyrzutów, że kogoś zlikwidował, a jego przygody erotyczne odznaczają się nonszalancją
TR: i brakiem oporów moralnych. Dla mnie to już klasyczny promiskuityzm.
ZK: Ha, owszem, tylko robiony z wdziękiem i stylem. Bond jest w końcu osobą, której można zazdrościć, bo każdy z nas chciałby mieć taką wolność, jeśli idzie o naszych przeciwników, i takie możliwości, jeśli idzie o nasze przygody uczuciowe.
TR: Panie Zygmuncie, czy w najnowszym filmie brakuje panu wiarygodności Bonda, czy też rozczarowuje pana scenariusz?
ZK: To drugie. Dam przykład: jedyna osoba, do której Bond odnosi się z emocją, to jego przełożony - M.
TR: Teraz już przełożona.
ZK: Kobieta nie ma prawa być przełożoną Bonda!
TR: Przecież żyjemy w świecie, w którym często kobiety są naszymi przełożonymi!
ZK: Nie, proszę pana! Gdy M. był mężczyzną, spełniał wobec Bonda niejako funkcję ojca, powodując jedyny u niego odruch uczuciowy.
TR: M. jako kobieta może być matką
ZK: Czyli jest to Bond dla osób niedojrzałych.
TR: Wierzy pan w zasadę, według której matki zajmują się tylko małymi dziećmi, a gdy chłopiec podrośnie, przechodzi pod opiekę ojca?
ZK: Z chwilą gdy na tym miejscu mamy matkę, to od razu jest znak, że ostatnie "bondy" skierowano do innej widowni - młodzieżowej, która nie poszukuje tego stylu, do którego byliśmy przywiązani. Dlatego zamieniono je w nieodpowiedzialną feerię (niewidoczny samochód, pałac z lodu, przeciwnik, który z żółtego zamienia się w białego), na tle której Brosnan w "bondzie" robionym dla dzieci stał się głupim harcerzykiem.
Żyła złota, czyli kasowe sukcesy agenta 007 |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.