Mówiąc wprost, nie podoba mi się najnowsza moda na stawianie wilczych stad fotoradarów – jako główny pomysł na ograniczenie skali polskich zabójstw i samobójstw drogowych.
Wiem, że nie jestem w tym oryginalny. Swój obywatelski sprzeciw, także na łamach tego wydania "Wprost”, wyraża wielu znanych i mniej znanych Polaków. Wkurza nas do białości, że ewentualne błędy w kierowaniu samochodem, polegające na przekroczeniu czasem debilnie ustalonych ograniczeń prędkości, mają się stać źródłem znaczących dochodów budżetu państwa. Nie dochodów przeznaczanych na zwiększanie bezpieczeństwa pieszych i kierowców, ale takich dochodów ogólnych, podatkowych, czyli mających zasilać bezgraniczny wór potrzeb administracji państwowej. Trudno uznać za przypadek, że pomysł z fotoradarami pojawia się właśnie na początku 2013 r. – roku, który niemal na pewno przyniesie duży spadek dochodów państwa z innych danin od ludzi i firm.
Rząd, chcąc nie chcąc, zafundował sobie na początku 2013 r. powtórkę z ACTA. Rok temu młodzi wyszli na ulice, by protestować przeciw planowanemu – ich zdaniem – ograniczeniu wolności i praw w internecie. Rząd początkowo popierał międzynarodowy projekt, ale przestraszony naciskiem ulicy obrał opcję przeciwną i od ACTA się odciął. Czego zresztą do dziś nie mogą wybaczyć Michałowi Boniemu niektórzy koledzy ministrowie. Teraz jest inaczej, ale jednak podobnie. Kierowcy, ktokolwiek i jakkolwiek by ich wzywał do buntów, nie pójdą maszerować, protestować czy podpalać radarów. Nie są idiotami. Ale są grupą ogromną i wpływową. I grupą rozjuszoną – a już szczególnie od momentu, gdy minister Nowak chlapnął na Twitterze, że radarosceptycy to „zwolennicy śmierci na drodze”. A przecież masowy sprzeciw wobec polityki drogowej może mieć dla rządu opłakane skutki wizerunkowe. Dużo gorsze niż największa, n-ta z kolei smoleńska ofensywa PiS.
To nie jest tak, że rząd czyni głupio. Jest oczywistą oczywistością, że mordujemy się nawzajem na drogach w skali nieznanej innym cywilizowanym krajom Europy. Tak, kochamy przekraczać prędkość. Wyładowujemy w ten sposób energię i agresję, której w domu i w pracy magazynujemy aż nadto. Ale na Boga, to niejedyny problem na drogach. Pozostałych sita radarów, jakkolwiek gęste by były, nijak nie rozwiążą. Drogi powstają, wolno – za wolno – ale jednak. Samochodowe wraki, przekleństwo Polski B i C, też są wymieniane na auta na chodzie – bo się po prostu rozpadają. Ale kierowcy wciąż ci sami.
Wyprzedzanie na trzeciego, na zakręcie przy podwójnej ciągłej jest normą. Takoż wymuszanie pierwszeństwa – zarówno przez kierowców debiutantów, jak i przez „profesjonalistów”, szczególnie użytkowników prywatnych i służbowych dużych bryk. Popularne staje się, choć jeszcze traktowane trochę podejrzliwie, przejeżdżanie na czerwonym. Toż to dowód kozackiej natury! Taki sam jak niewłączanie kierunkowskazów lub włączanie ich już po skręcie. Pociesza, że dekady doświadczeń z pijaństwem, ale i propagandy antyalkoholowej ograniczyły problem wypadków na podwójnym gazie. Dziś jednak auta też jeżdżą zygzakiem, tylko z innego powodu: od gadania przez komórkę. Kiedy widzę, że kierowca przede mną wykonuje nieskoordynowane ruchy, tańczy na drodze, mam 90 proc. pewności, że ściska w spoconych łapkach telefon i właśnie kłóci się z żoną lub pisze SMS. Komu z takich piratów policja daje mandat? Nie zauważyłem.
Czytam hucznie ogłoszony przez ministrów dokument pt. Narodowy Program Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Wszystko tu niby jest, bardzo to trafne, słuszne i zbawienne. Ale mam nieustające wrażenie, że rząd od niewłaściwej strony zaczął całkiem właściwe działania. Chcecie ograniczyć drogowe piractwo, ruszcie z przemyślaną propagandą. Inwestujcie w uświadamianie ludzi. Zróbcie z tego naprawdę narodowy, a nie rządowy program. Doprowadźcie do tego, by drogowe chamstwo stało się w Polsce źle widziane, przestało być akceptowane czy lekce traktowane. No i szkolcie kierowców naprawdę, a nie po to, by zadowolili znudzonego instruktora na egzaminie. Tak, jestem za tym, by posiadanie prawa jazdy było przywilejem i nagrodą, a nie należało się jak psu zupa. Jeśli jednak dalej będziecie koncentrowali uwagę na pomyśle fotoradarowego blitzkriegu, skończy się dla was jak z ACTA. Szybko i wstydliwie.
Rząd, chcąc nie chcąc, zafundował sobie na początku 2013 r. powtórkę z ACTA. Rok temu młodzi wyszli na ulice, by protestować przeciw planowanemu – ich zdaniem – ograniczeniu wolności i praw w internecie. Rząd początkowo popierał międzynarodowy projekt, ale przestraszony naciskiem ulicy obrał opcję przeciwną i od ACTA się odciął. Czego zresztą do dziś nie mogą wybaczyć Michałowi Boniemu niektórzy koledzy ministrowie. Teraz jest inaczej, ale jednak podobnie. Kierowcy, ktokolwiek i jakkolwiek by ich wzywał do buntów, nie pójdą maszerować, protestować czy podpalać radarów. Nie są idiotami. Ale są grupą ogromną i wpływową. I grupą rozjuszoną – a już szczególnie od momentu, gdy minister Nowak chlapnął na Twitterze, że radarosceptycy to „zwolennicy śmierci na drodze”. A przecież masowy sprzeciw wobec polityki drogowej może mieć dla rządu opłakane skutki wizerunkowe. Dużo gorsze niż największa, n-ta z kolei smoleńska ofensywa PiS.
To nie jest tak, że rząd czyni głupio. Jest oczywistą oczywistością, że mordujemy się nawzajem na drogach w skali nieznanej innym cywilizowanym krajom Europy. Tak, kochamy przekraczać prędkość. Wyładowujemy w ten sposób energię i agresję, której w domu i w pracy magazynujemy aż nadto. Ale na Boga, to niejedyny problem na drogach. Pozostałych sita radarów, jakkolwiek gęste by były, nijak nie rozwiążą. Drogi powstają, wolno – za wolno – ale jednak. Samochodowe wraki, przekleństwo Polski B i C, też są wymieniane na auta na chodzie – bo się po prostu rozpadają. Ale kierowcy wciąż ci sami.
Wyprzedzanie na trzeciego, na zakręcie przy podwójnej ciągłej jest normą. Takoż wymuszanie pierwszeństwa – zarówno przez kierowców debiutantów, jak i przez „profesjonalistów”, szczególnie użytkowników prywatnych i służbowych dużych bryk. Popularne staje się, choć jeszcze traktowane trochę podejrzliwie, przejeżdżanie na czerwonym. Toż to dowód kozackiej natury! Taki sam jak niewłączanie kierunkowskazów lub włączanie ich już po skręcie. Pociesza, że dekady doświadczeń z pijaństwem, ale i propagandy antyalkoholowej ograniczyły problem wypadków na podwójnym gazie. Dziś jednak auta też jeżdżą zygzakiem, tylko z innego powodu: od gadania przez komórkę. Kiedy widzę, że kierowca przede mną wykonuje nieskoordynowane ruchy, tańczy na drodze, mam 90 proc. pewności, że ściska w spoconych łapkach telefon i właśnie kłóci się z żoną lub pisze SMS. Komu z takich piratów policja daje mandat? Nie zauważyłem.
Czytam hucznie ogłoszony przez ministrów dokument pt. Narodowy Program Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Wszystko tu niby jest, bardzo to trafne, słuszne i zbawienne. Ale mam nieustające wrażenie, że rząd od niewłaściwej strony zaczął całkiem właściwe działania. Chcecie ograniczyć drogowe piractwo, ruszcie z przemyślaną propagandą. Inwestujcie w uświadamianie ludzi. Zróbcie z tego naprawdę narodowy, a nie rządowy program. Doprowadźcie do tego, by drogowe chamstwo stało się w Polsce źle widziane, przestało być akceptowane czy lekce traktowane. No i szkolcie kierowców naprawdę, a nie po to, by zadowolili znudzonego instruktora na egzaminie. Tak, jestem za tym, by posiadanie prawa jazdy było przywilejem i nagrodą, a nie należało się jak psu zupa. Jeśli jednak dalej będziecie koncentrowali uwagę na pomyśle fotoradarowego blitzkriegu, skończy się dla was jak z ACTA. Szybko i wstydliwie.
Więcej możesz przeczytać w 3/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.