Polscy kierowcy buntują się przeciwko masowemu stawianiu fotoradarów na drogach. Robert Szmarowski z Gdyni zainicjował w internecie akcję pod hasłem „Pieprz radary”. Wbrew pieprznej deklaracji uczestnicy protestu nie zamierzają uprawiać seksu z rejestratorami prędkości. Nie chcą także ich niszczyć ani zamalowywać, zamierzają tylko rygorystycznie przestrzegać przepisów.
Zdaniem zwolenników protestu polowanie na ludzi za pomocą radarów nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem na drodze. To rodzaj wymuszania haraczu przez państwo. Fotoradary już dorobiły się w sieci zgrabnej nazwy i funkcjonują jako „bankomaty Rostowskiego”. Skrzyknięci na Facebooku użytkownicy dróg namawiają polskich kierowców do rodzaju włoskiego strajku. „Wielkie zmiany zaczną się od małych prędkości” – zapewniają. Ma to oznaczać przesadne trzymanie się przepisów, a tym samym doprowadzenie do bankructwa idei dojenia z kasy za pomocą mandatów.
W Polsce idea przestrzegania przepisów nie znajdzie wielu zwolenników. Łatwiej wezwać Polaków do łamania prawa niż do jego przestrzegania. Można także przewidzieć, że uczestnicy takiego protestu będą się spóźniać, a tym samym po jakimś czasie stracą pracę i auto, więc problem fotoradarów w ich przypadku sam się rozwiąże.
Warto sobie uświadomić, że namawianie do przestrzegania przepisów jest walką z własnym państwem. Co by się stało, gdyby nie tylko kierowcy, lecz także pozostałe grupy społeczne zaczęły przestrzegać przepisów oraz dziesięciu przykazań? To byłby horror! Wszyscy pracownicy takich służb, jak straż miejska, straż graniczna, nie mówiąc już o policji, policji skarbowej czy służbach w rodzaju CBA, ABW, poszliby na bruk. Zbankrutowałyby sądy, adwokatura, agencje ochrony, firmy handlujące alarmami oraz więzienia. Łamanie prawa to dziedzina, z której zwalczania żyje spora część władzy państwowej. Namawianie do przestrzegania przepisów, jak niefortunnie czynią to inicjatorzy protestu, to zgubna anarchia. A gdyby tak złodzieje nie chcieli dać zarobić służbie więziennej i pod tym pretekstem przestali włamywać się do mieszkań?
Zdaniem zwolenników protestu polowanie na ludzi za pomocą radarów nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem na drodze. To rodzaj wymuszania haraczu przez państwo. Fotoradary już dorobiły się w sieci zgrabnej nazwy i funkcjonują jako „bankomaty Rostowskiego”. Skrzyknięci na Facebooku użytkownicy dróg namawiają polskich kierowców do rodzaju włoskiego strajku. „Wielkie zmiany zaczną się od małych prędkości” – zapewniają. Ma to oznaczać przesadne trzymanie się przepisów, a tym samym doprowadzenie do bankructwa idei dojenia z kasy za pomocą mandatów.
W Polsce idea przestrzegania przepisów nie znajdzie wielu zwolenników. Łatwiej wezwać Polaków do łamania prawa niż do jego przestrzegania. Można także przewidzieć, że uczestnicy takiego protestu będą się spóźniać, a tym samym po jakimś czasie stracą pracę i auto, więc problem fotoradarów w ich przypadku sam się rozwiąże.
Warto sobie uświadomić, że namawianie do przestrzegania przepisów jest walką z własnym państwem. Co by się stało, gdyby nie tylko kierowcy, lecz także pozostałe grupy społeczne zaczęły przestrzegać przepisów oraz dziesięciu przykazań? To byłby horror! Wszyscy pracownicy takich służb, jak straż miejska, straż graniczna, nie mówiąc już o policji, policji skarbowej czy służbach w rodzaju CBA, ABW, poszliby na bruk. Zbankrutowałyby sądy, adwokatura, agencje ochrony, firmy handlujące alarmami oraz więzienia. Łamanie prawa to dziedzina, z której zwalczania żyje spora część władzy państwowej. Namawianie do przestrzegania przepisów, jak niefortunnie czynią to inicjatorzy protestu, to zgubna anarchia. A gdyby tak złodzieje nie chcieli dać zarobić służbie więziennej i pod tym pretekstem przestali włamywać się do mieszkań?
Więcej możesz przeczytać w 3/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.