Krzysztof Kwiatkowski: W „Panaceum” gra pan psychiatrę, który musi wziąć odpowiedzialność za nieudaną terapię pacjentki. Ostatnio coraz częściej słyszy się o gwiazdach, które szukają pomocy u przedstawicieli tej branży. Pan też spędza czas na kozetce u psychoterapeuty?
Jude Law: Trudno w to uwierzyć, ale przeżyłem tyle lat w biznesie filmowym i do niedawna nie umiałem odróżnić psychoterapeuty, psychologa i psychiatry. Przed zdjęciami do „Panaceum” musiałem odrobić sporą pracę domową. Czytałem o metodach wnikania w ludzką psychikę. Poczułem wielki szacunek dla tych ludzi. A do filmu przekonała mnie inteligencja, z jaką reżyser Steven Soderbergh i scenarzysta Scott Z. Burns opisali to środowisko. Coraz rzadziej się spotyka taki profesjonalizm. Kino poddaje się tempu i presji dzisiejszych czasów.
Jej elementem jest powszechny kult celebrytów. Pan też uczestniczy w tym wyścigu.
A mam inne wyjście? Świat paparazzich i show-biznesu siłą rzeczy stał się moją rzeczywistością. Paradoks polega na tym, że w Anglii bardziej odczuwam utratę prywatności niż gdziekolwiek indziej. Tam poza rodziną królewską i Beckhamami, którzy też rzadko nad Tamizą bywają, niewiele jest osób, za których zdjęcia dostaje się najwyższe stawki. Przeniosłem się do Nowego Jorku, gdzie gwiazd jest pod dostatkiem, więc wysiłek fotoreporterów nie skupia się na kilku osobach na krzyż. Nie rozmawiajmy już o tym.
Właściwie nie schodzi pan z planu filmowego. Czego jeszcze pan szuka w kinie?
Nie oszukujmy się, gra się też dla pieniędzy. Mam dzieciaki na utrzymaniu. Czasem decydują pozamerytoryczne względy. Michael Caine zgodził się zagrać w „Dirty Rotten Scoundrels”, gdy usłyszał, że będą kręcić na południu Francji. I dzisiaj, kiedy mam cztery dychy na karku, zaczynam go rozumieć.
Ale nie idzie pan na łatwiznę. Ostatnio pojawiły się pana zdjęcia z wielkim brzuchem.
Transformacje są niezbędnym elementem tej pracy. Dostałem znakomity scenariusz „Dom Hemingway”. Zagrałem ociężałego alkoholika i złodzieja, który dostaje szansę od losu. Zawdzięczam mu cudowne lato jedzenia cheeseburgerów, czekolady i lodów.
A gdybym zapytał pana o najważniejsze doświadczenie zawodowe?
Najbardziej w życiu wpłynął na mnie Anthony Minghella, twórca „Angielskiego pacjenta”, „Utalentowanego pana Ripleya”, „Wzgórza nadziei”. Nie mogę się pogodzić z jego śmiercią. Był ciepły, na planie jego filmów panowała fantastyczna, pełna radości atmosfera. Po udanych ujęciach potrafił dziękować każdej osobie zatrudnionej przy produkcji. Mnie polecił gadać ze statystami. Wtedy próbowałem się buntować. Dzisiaj wiem, że właśnie o to poczucie bliskości chodzi w kinie. I jego lekcję w sobie noszę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.