Hermann Lüdeking mieszka w Niemczech od 70 lat i czuje się tu obcy. Wie, że jako dziecko nazywał się Roman Roszatowski. Przez całe życie szukał rodziców. W 1942 r. hitlerowcy zabrali go z domu sierot w Łodzi do specjalnej placówki w wielkopolskim Bruczkowie (za okupacji: Bruckau w Kraju Warty), gdzie „dostarczony materiał”, czyli niebieskookie i jasnowłose polskie dzieci, poddawano obserwacji, by potem je wysłać do zniemczenia w ośrodkach stowarzyszenia Lebensborn (Źródło Życia). Działająca w strukturach SS instytucja „opiekuńcza” – jak zdefiniowano ją w powojennych procesach norymberskich – miała tworzyć odpowiednie warunki do „odnowienia krwi niemieckiej” i „hodowli nordyckiej rasy nadludzi”.
Prezesem Lebensbornu był Heinrich Himmler, szef SS i prawa ręka Hitlera. W 1943 r. w Poznaniu tak zdefiniował swoją misję: „Jeśli znajdziemy osobę dobrej rasy, zabierzemy jej dziecko do Niemiec. Jeśli dziecko nie pogodzi się z tym, musimy je zabić, bo jako potencjalny przywódca będzie dla nas stanowić zagrożenie. Jeśli się jednak pogodzi, wychowamy je wśród nas. Dobrą krew, którą spotyka się w innych narodach, zdobędziemy dla siebie, rabując im w razie potrzeby dzieci i wychowując je u siebie”. W ośrodkach prowadzonych przez Lebensborn fałszowano metryki urodzenia. Dzieci miały zapomnieć, kim były, a nowi niemieccy rodzice, rekrutowani spośród wiernych wyznawców nazizmu, mieli wierzyć, że adoptują niemieckie sieroty, a nie słowiańskie dzieci przywiezione z okupowanych krajów.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.