Cztery dni po czerwcowych wyborach 1989 r. gen. Czesław Kiszczak wzywa do rządowej willi przy ulicy Parkowej Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, by zrugać ich za niedotrzymanie umów okrągłego stołu. – Co sobie myślicie! – krzyczy. – Kontrakt polityczny chcecie zerwać, system chcecie zmieniać, władzę przejąć, rząd obalić!
Kiszczak jest wściekły, bo nie dość, że kandydaci PZPR ponieśli druzgocącą klęskę i będą musieli żebrać o głosy w drugiej turze wyborów, to jeszcze przepadła lista krajowa, która gwarantowała miękkie lądowanie w Sejmie całej partyjnej górze. Na liście było 35 nazwisk najważniejszych funkcjonariuszy partyjnych, od premiera Mieczysława Rakowskiego po ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka. Żaden z nich nie dostał się do Sejmu, a przez to wynegocjowana przy okrągłym stole umowa o podziale mandatów między PZPR a „Solidarność” w proporcji 65 do 35 staje się nieaktualna. Komuniści są zszokowani tymi wynikami. Nie mogą uwierzyć w przegraną.
Dwa dni po wyborach na pilną rozmowę z abp. Bronisławem Dąbrowskim w Episkopacie Polski umawia się Stanisław Ciosek. To on oficjalnie informuje arcybiskupa, że lista krajowa przepadła. Mówi o panice w partyjnym kierownictwie. – Sytuacja robi się nerwowa – opowiada arcybiskupowi Ciosek. – Są naciski na gen. Jaruzelskiego, by unieważnić wybory.
Lista tuzów
Nie wiadomo, kto przy okrągłym stole zaproponował listę krajową. Ale podział mandatów w Sejmie – 35 proc. dla opozycji i 65 proc. dla strony rządowej – był pomysłem sekretarza Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego Stanisława Cioska. Wielki kontrakt polityczny przewidywał również całkowicie wolne wybory do Senatu i stanowisko prezydenta dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
By ułatwić wejście do Sejmu liderom partyjnym, 10 proc. posłów miało wystartować z uprzywilejowanej pozycji. Ich nazwiska miały zostać wydrukowane na liście. Jeśli ktoś nie chciał na nich zagłosować, musiał zadać sobie trud wykreślenia konkretnych nazwisk. Żeby wyrzucić kogoś z Sejmu, więcej niż połowa wyborców musiała wykreślić takie nazwisko, co wydawało się mało prawdopodobne. Dlatego mandat z listy krajowej był niemal pewny. Władza proponuje „Solidarności”, by w ramach swojej puli wydelegowali 11 osób na wspólną listę. Bo po co się użerać z wyborcami w okręgach wyborczych? „Solidarność” zdecydowanie odmawia. Władza umieszcza nazwiska tylko 35 osób. Wybiera prawdziwych tuzów politycznych, którzy niemal codziennie goszczą w mediach, więc lista jest imponująca. Jest podpisujący porozumienia szczecińskie w 1980 r. Kazimierz Barcikowski, sekretarz PRON Stanisław Ciosek, prezes ZSL Roman Malinowski, były I sekretarz PZPR Stanisław Kania, a także minister obrony narodowej Florian Siwicki, reżyser Jerzy Kawalerowicz – współtwórca polskiej szkoły filmowej – i dyrektor Teatru Żydowskiego Szymon Szurmiej.
Rżnięcie betonu
W „Solidarności” spontanicznie rozpoczyna się oddolna akcja utrącenia betonu partyjnego z listy krajowej. Po Polsce krążą ulotki z informacją, że posłów z PZPR może być mniej, niż uzgodniono to przy okrągłym stole, bo jeśli przepadnie lista krajowa, to Sejm będzie miał 35 posłów mniej. Ordynacja nie przewiduje żadnych uzupełnień.
W ramach telewizyjnego Studia Solidarność instrukcji wykreślania udziela Jacek Fedorowicz. Mówi, że nie wystarczy postawić wielkie X, ale należy wykreślać nazwisko po nazwisku. Podobnych rad udziela w radiowym Studiu Solidarność znany komentator sportowy Bohdan Tomaszewski. Nawet „Gazeta Wyborcza” zauważa, że wykreślenie z listy krajowej wszystkich ubiegających się o mandat kandydatów mogłoby stworzyć opozycji korzystniejszą sytuację w Sejmie. Jeśli będzie mniej posłów, to klub „Solidarności” będzie silniejszy. Informacja o możliwości utrącenia komunistów z listy roznosi się po Polsce lotem błyskawicy, wyprowadzając z równowagi komunistów.
Nad przestrzeganiem ustaleń okrągłego stołu, a zwłaszcza nad przebiegiem kampanii wyborczej i samych wyborów, czuwa Komisja Porozumiewawcza z Kiszczakiem i Wałęsą na czele, która zbiera się 19 maja. Lecą gromy na „Solidarność” za akcję z wycinaniem listy – wynika z protokołów. – Przekroczyliście barierę przyzwoitości – denerwuje się Stanisław Ciosek. – Formuła „głosuj na naszych, rżnij tamtych” jest nie do przyjęcia. A te wasze znaczki, kogo wyrzynać, ciąć, skreślać, wiszą wszędzie na klatkach schodowych. To jest nieprzyzwoite.
Odpowiada mu Władysław Frasyniuk: – Jak zobaczyłem tę listę, to pomyślałem, że ktoś was w jajo robi. To wyście nie wiedzieli, że lista będzie traktowana jak pozostałość systemu stalinowskiego? Jest teraz okazja, by ten beton partyjny wyciąć. I my to mówimy w tej kampanii. Władzy puszczają nerwy. Aleksander Kwaśniewski domaga się od Wałęsy i jego doradców powstrzymania akcji, ale nie dostaje w tej sprawie jasnej odpowiedzi. Władza wciąż wierzy, że mimo wszystko uda jej się przepchnąć swoich liderów.
Poparcie dla generała
4 czerwca. Pierwsza tura wyborów. Wynik jest nokautującą klęską koalicji rządzącej. Do Sejmu „Solidarność” wprowadza 160 na 161 możliwych posłów, a do Senatu 92 na 100 senatorów. Przepadli lokalni sekretarze PZPR, generałowie i wysocy funkcjonariusze milicji i partii. Utrącenie listy krajowej to spektakularne zwycięstwo „Solidarności” i najbardziej dotkliwa porażka koalicji, bo tam schronili się jej przywódcy. Z kretesem przegrywa nawet premier Mieczysław Rakowski. Z całej listy ocalały tylko dwie osoby, i to przypadkiem. Jak twierdził Anatol Lawina, oddelegowany przez „Solidarność” do Państwowej Komisji Wyborczej, stało się to dlatego, że wiele osób skreślało listę krajową wielkim X. Kozakiewicz i Zieliński mieli szczęście, bo ich nazwiska na kartach do głosowania były wydrukowane w ostatnim wierszu, a nie wszyscy dokładnie dokreślali. Wynik wyborów oznaczał jednak, że 33 mandaty zostaną nieobsadzone. Co to oznacza? Że zachwiała się w parlamencie koalicyjna większość, która miałaby wybrać nowego prezydenta. W partii wrze, a nowo wybrani posłowie i senatorowie „Solidarności” już zapowiadają, że nie chcą, by Jaruzelski został ich prezydentem. Mówią, że nie będą na niego głosować. Generał Kiszczak prosi o wsparcie i pomoc abp. Bronisława Dąbrowskiego. Chce, żeby Kościół nakłonił „Solidarność”, by ta pomogła skompletować w Sejmie większość i wybrać Jaruzelskiego. Bo bez pewności, że wygra, generał nie ma zamiaru ubiegać się o to stanowisko. – Generał jest bardzo wrażliwy i ma swój honor – tłumaczy Kiszczak arcybiskupowi. – I jest jedynym człowiekiem, który może zapanować nad wojskiem i milicją.
Mogło być kiepsko
Najważniejsze teraz dla władzy to znalezienie sposobu, by nie stracić 33 mandatów. Istniejąca ordynacja nie przewiduje ponownego głosowania na te odrzucone osoby. Konieczna jest zmiana przepisów wyborczych, ale na to musi się zgodzić „Solidarność”.
8 czerwca gen. Kiszczak zwołuje trzecie spotkanie Komisji Porozumiewawczej w Sejmie. Zaprasza Wałęsę i jego doradców. Ostro ich łaja za rozbudzenie antykomunistycznych nastrojów. Kiszczak zachowuje się jak surowy nauczyciel strofujący krnąbrnego ucznia, czyli Wałęsę. „Mieliśmy do czynienia z natarczywym nawoływaniem do skreślania wszystkich członków nierekomendowanych przez »Solidarność«” – czytamy w stenogramach. Kiszczak ostrzega przed nieprzewidywalną reakcją aparatu partyjnego, który ma poczucie, że został wyprowadzony w pole. „Jeśli dziś nie znajdziemy sensownego rozwiązania, to może skończyć się dla nas kiepsko” – straszy.
„Patrzyłem ze zdziwieniem na gen. Kiszczaka – zanotował ks. Bronisław Dembowski, uczestnik rozmów. – Nie był to już pewny siebie władca z czasów rozmów interwencyjnych w stanie wojennym. (...) Teraz widziałem człowieka, któremu jego koncepcja się zawaliła”. Kiszczak próbuje wymusić ustępstwa na Wałęsie i jego ludziach. Pada propozycja, by unieważnić głosowanie na listę krajową i powtórnie na nią głosować 18 czerwca.
Protestuje Adam Michnik. – Nie możemy ludzi robić w konia, że te pierwsze wybory, w które uwierzyli, to pic i fotomontaż – tłumaczy. – Psychologicznie jest to nie do zaakceptowania. To tak, jakby małemu dziecku, które zwymiotowało zupę, kazać ją zjeść ponownie. Ostatecznie na spotkaniu przyjęto rozwiązanie kompromisowe: „Solidarność” nie będzie protestować, gdy strona rządowa zwróci się do Rady Państwa o wydanie dekretu o dodatkowych wyborach w dniu 18 czerwca.
Lech Wałęsa przekonuje Kiszczaka, że „Solidarność” naprawi swój błąd, ale nie chce brać za to odpowiedzialności. – Wejdźcie w naszą skórę – prosi. – Nie możecie nas wystawić, żebyśmy brali to na bary i jeszcze wam dziękowali. Jak poprzemy was wprost, to sami oberwiemy. Powiedzą, że się maczamy. Nawet Krzysztof Dubiński, sekretarz Komisji Porozumiewawczej, był tą uległością zdumiony: – Strona rządowa się nadęła, a opozycyjna dała sobie narzucić taką formułę i przepraszała za to, że żyje. Wałęsa mówił: panowie, jest nam przykro, będziemy się starać to naprawić. Tak Lech Wałęsa tłumaczył to wtedy dziennikarzom: – Okrągły stół był porozumieniem politycznym i nie można od tych porozumień odstąpić. „Solidarność” nie będzie przeszkadzać rządowi i chce być dalej opozycją. Mieczysław Gil, który brał udział w tych negocjacjach, do dziś uważa, że był to duży błąd. – Zgodziliśmy się wtedy na złamanie prawa – mówi.
Szanuj nerwy przeciwnika
Od czerwcowego spotkania Komisji Porozumiewawczej zaczyna się pierwsze pęknięcie wewnątrz obozu „Solidarności”. Lokalni liderzy zarzucają Wałęsie i jego doradcom nadmierne ustępstwa w sprawie listy krajowej. Mówią, że to był niewybaczalny błąd polityczny i niepotrzebne okazywanie słabości. – Ustąpiliśmy, nic w zamian nie otrzymując – oburzają się działacze. Zarzucają negocjatorom, że wbrew regułom zgodzili się na zmianę zasad wyborczych w czasie wyborów. Andrzej Wielowieyski, który uczestniczył w negocjacjach, przyznaje w swoich wspomnieniach, że ustępstwo wobec listy krajowej wywołało duże oburzenie niezależnej opinii publicznej i wzbudziło dużą nieufność do Lecha Wałęsy. Dla działaczy w terenie ten ruch był zupełnie niezrozumiały, zwłaszcza że wcześniej wysłano do nich z Warszawy sygnał, by zbyt spontanicznie nie świętowali zwycięstwa. Dlaczego? Nie chciano drażnić i tak zdenerwowanego porażką przeciwnika. Jednak jednocześnie – tłumaczy w swojej książce Andrzej Wielowieyski – „wysłany został jasny sygnał stronie partyjno-rządowej, że mimo klęski nie będzie ona niszczona przez solidarnościową opozycję”.
Pomocna dłoń Kościoła
Stanisław Ciosek, który był jednym z najważniejszych negocjatorów strony rządowej, twierdzi, że po tej klęsce możliwy był całkiem inny rozwój wypadków. – Gdyby ta umowa nie została wtedy spełniona, mielibyśmy na karku straszny problem – mówi dziś. – Partia była wtedy słaba jak tłusty kot, który już nie łowi myszy. Wszyscy jednak baliśmy się reakcji resortów siłowych. Ciosek, który był jedną z 33 ofiar listy krajowej, przyznaje, że był początkowo porażony wynikami głosowania. Twierdzi, że takim jak on pomoc zaoferował Kościół. – Byli zdumieni, że ich partnerzy przegrali, i gotowi byli wymyślić sposób, byśmy wrócili do gry. Unieśliśmy się honorem i propozycję odrzuciliśmy – mówi Ciosek.
Rada Państwa mimo protestów dołów „Solidarności” zmieniła ordynację wyborczą w trakcie wyborów. Dzięki temu 18 czerwca o nieobsadzone mandaty mogli się ubiegać wyłącznie kandydaci partyjno-rządowi. Żaden jednak polityk z odrzuconej listy krajowej nie wystartował. Do parlamentu, zamiast starych działaczy partyjnych, weszli młodzi, wykazujący się nawet pewną niezależnością i niepodporządkowani Biuru Politycznemu. Czasami popierała ich nawet „Solidarność”. Stanisław Ciosek mówi, że demokracji ta zmiana wyszła na dobre. – Ci nowi i młodzi mieli otwarte głowy i byli bardziej otwarci na zmiany niż my – dodaje.
Nic to jednak skompromitowanej PZPR nie pomogło. – Realną porażkę ponieśliśmy kilka tygodni później, gdy nasi sojusznicy ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego poparli rząd Mazowieckiego – mówi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.