Za 250 mld zł kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach. Płaciliśmy - i straciliśmy - my wszyscy!
Za 250 mld zł kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach
Ponad 800 najnowocześniejszych myśliwców, 12,5 tys. kilometrów autostrad, 500 uniwersytetów, ponad trzy miliony nowych miejsc pracy - można by kupić, wybudować lub stworzyć za 250 mld zł, za które kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach. Takimi pieniędzmi można by spłacić cały polski dług publiczny. Zamiast tego podtrzymywano przy życiu niepotrzebne kopalnie, huty, nierentowne koleje, nierynkowe gospodarstwa rolne i trzykrotnie umarzano długi szpitali. Zapłaciliśmy więc swoisty haracz. Kolejne rządy wyjęły z naszych kieszeni i wydały wbrew naszym interesom, choć pod presją wielkich grup społecznych, niemal tyle pieniędzy, ile napłynęło do nas z zagranicy (według PAIZ - 260 mld zł). Za pieniądze zachodnich inwestorów powstało bądź odżyło co najmniej 50 tys. firm. Dały one pracę co najmniej dwóm milionom Polaków, wyłożyły na rozwój 60 mld zł, wytwarzają 60 proc. eksportowanych przez nas towarów i usług. Gdyby te 250 mld zł zostawiono obywatelom, wszystkie te wskaźniki można by pomnożyć przez dwa. Polska byłaby dziś innym krajem, tyle że politycy mogliby stracić przywileje i korzyści ze sprawowania władzy. Zamiast lepszej przyszłości Polski wybrali trwanie na urzędach.
Za 250 mld zł kolejnym rządom udało się ugasić 15,9 tys. strajków, które w latach 1990-2001 zorganizowano w naszym kraju. Wydając tak ogromne pieniądze (ponad 62 mld dolarów), rządzący nie rozwiązali żadnego istotnego polskiego problemu. Nakłady te także w przyszłości nie przyniosą żadnych zysków. Najlepsza szansa na radykalne reformy i ucieczkę do przodu, czyli lata szybkiego (6-7 proc.) wzrostu gospodarczego (1995-1997), zostały zmarnowane głównie wskutek braku wyobraźni klasy politycznej. Używając określenia brytyjskiego historyka prof. Normana Daviesa ("Boże igrzysko"), Polska wciąż tkwi w stanie "ustabilizowanej klęski".
- W naszej historii spójną wizję Polski i jej rozwoju mieli może kanclerz Jan Zamoyski i marszałek Józef Piłsudski. Dziś nikt nie uprawia w Polsce polityki, a tylko doraźne gaszenie kolejnych pożarów społecznych i gospodarczych - mówi prof. Paweł Śpiewak, socjolog i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego.
Przeżeracze
Kiedy w 2001 r. tuż po śmierci Edwarda Gierka CBOS zapytał Polaków o ocenę działalności byłego I sekretarza PZPR, z sympatią wspominała go połowa respondentów. Wśród osób, które w 1980 r. miały co najmniej 18 lat, aż 63 proc. oceniło go pozytywnie. Ludzie mają prawo nie pamiętać, że do dziś płacimy długi odziedziczone po dekadzie Gierka, mogą się domagać wyższych płac za krótszą pracę (obecnie pracuje ledwie 53,8 proc. Polaków w wieku produkcyjnym), mogą chcieć utrzymywania nikomu niepotrzebnych przedsiębiorstw, ulg, rewaloryzacji i darmowych obiadów. Rządy nie mają jednak prawa takich żądań spełniać, bo razem z żądającymi popełniają zbiorowe samobójstwo.
W Polsce, niczym w schyłkowym okresie Imperium Rzymskiego, organizowanie igrzysk stało się najpopularniejszą metodą pozyskania poparcia (a przynajmniej neutralności) obywateli. Wymuszanie socjalnych łapówek od państwa odbywa się głównie przez akcje protestacyjne: w latach 1990-2001 w strajkach wzięło udział 3 mln osób (choć raz strajkował co piąty zatrudniony!). Strajki przez 11 lat zmniejszyły nasz PKB najwyżej o 0,01 proc., bo protestowały głównie deficytowe molochy. Tak naprawdę przerwy w ich pracy raczej powiększyły produkt krajowy. Koszty uboczne są natomiast gigantyczne.
Nasze państwo zaczyna przypominać wiejskie gospodarstwo, które może się jeszcze wyżywić samo, lecz nie ma już pieniędzy, by zainwestować w produkcję czegokolwiek na rynek. Za kupowanie społecznego spokoju, czyli finansowanie wywalczonych szantażem podwyżek i reanimowanie gospodarczych trupów, zapłaciliśmy w ostatnich 13 latach równowartość dwuletnich nakładów inwestycyjnych ponoszonych przez całą gospodarkę. W konsekwencji mamy deficyt budżetowy w wysokości ponad 40 mld zł, stagnację gospodarczą, ponad 3,3 mln bezrobotnych, a ratowane molochy znów są zadłużone albo już padły. Pod wpływem strajków i demagogii polityków tworzono spółki i holdingi, łącząc firmy mające szanse egzystencji z bankrutami. W efekcie na przykład jedyną rentowną kopalnią okazała się ta w Bogdance, o której zapomniano i nie włączono jej do Państwowego Holdingu Węglowego.
Głód narkomana
Na wymuszane przez związki zawodowe świadczenia społeczne oraz dotacje dla upadających branż, czyli de facto na łapówki za spokój społeczny, roztrwoniono 73 mld zł zdobytych do 2003 r. dzięki sprzedaży prywatnym inwestorom akcji banków, Wedla, TP SA, PKN Orlen, elektrowni i wielu innych przedsiębiorstw. Czesi za przychody z prywatyzacji potrafili przynajmniej zbudować autostrady.
Polityka gospodarcza naszego państwa to w istocie działania narkomana, który by kupić kolejną działkę (czyli pobudzające wyniki sondaży), wynosi z domu i sprzedaje meble, telewizor, pamiątki rodzinne. Nawet gdyby skarb państwa pozbył się posiadanych gruntów, budynków, mostów, akcji, uniwersytetów czy ośrodków naukowych, uzbierałby - jak wynika z raportu MSP z 2001 r. - 600 mld zł. Zanim rozdałby to na prawo i lewo, pożylibyśmy może jeszcze 20-30 lat, ale potem trzeba by się rozejrzeć za syndykiem masy upadłościowej. Zresztą mamy coraz mniej rzeczy, które ktoś chce kupić. Dlatego państwowy narkoman zaczyna okradać podatników: zamraża progi podatkowe, likwiduje ulgi, nie dając nic w zamian, "przywilej" kupna polis OC wycenia na 1 euro, do ceny litra benzyny chce doliczać 9 groszy.
Jarosław Bauc, minister finansów w rządzie Jerzego Buzka, wiedział, że budzimy się z letargu dopiero wtedy, gdy zbliżamy się do ściany, więc z premedytacją straszył dziurą budżetową w astronomicznej wysokości 90 mld zł. Świadomość potrzeby wykonania gwałtownego skrętu i uniknięcia zderzenia wydaje się powoli docierać do polityków, o czym świadczy biegunka pomysłów wicepremiera i ministra finansów Grzegorza Kołodki, który niemal na wyścigi zaczął co dzień obniżać podatki (niestety, na papierze): CIT do 16 proc., PIT przez wprowadzenie nowej stawki 17 proc. Szkoda, że tak późno. - Wszędzie słyszę, że w kasie państwa brakuje pieniędzy. Bzdura, brakuje pomysłu na takie ich wydawanie, żeby się pomnażały, a nie stanowiły tylko swoistych zasiłków - mówi prof. Śpiewak.
Specjalna Strefa Ekonomiczna Polska
Irlandia, która do EWG wstąpiła w 1973 r., trwoniła własne i cudze (unijne) pieniądze tak samo jak Polska. Jednak w latach 80. zagrała na nosie Brukseli domagającej się likwidacji strefy ekonomicznej w Shannon i obniżyła CIT z 40 proc. do 16 proc. (z zapowiedzią dalszej redukcji do 10 proc.). Dzięki temu cały kraj zamieniono w raj podatkowy. Pozbawienie się ponad połowy wpływów z CIT wydawało się szaleństwem, lecz opłaciło się. Na Zielonej Wyspie pojawili się zagraniczni inwestorzy, wzrost gospodarczy przyspieszył do 8-9 proc. rocznie, bezrobocie z kilkunastu procent spadło do 5 proc., a PKB per capita z 60 proc. unijnej średniej w latach 70. wzrósł do 120 proc.
Estonia, najbardziej konkurencyjna gospodarka naszego regionu, już w 1992 r. wprowadziła liniowy PIT w wysokości 26 proc., a pięć lata temu zlikwidowała podatek dochodowy od firm. Węgrzy zmniejszyli stawkę CIT do 18 proc. już sześć lat temu, a zagraniczne spółki płacą nad Balatonem tylko 3 proc. podatku. - Nawet w Szwajcarii są biznesmeni, którzy chcieliby się przenieść do Rosji, bo trzynastoprocentowy liniowy podatek dochodowy to dla nas marzenie - zapewniał Władimira Putina w 2001 r. Klaus Schwab, organizator Światowego Forum Gospodarczego w Davos. Jak wynika z raportu ING Bank, w Polsce tylko obniżenie podatków o 10 punktów procentowych spowodowałoby zwiększenie tempa wzrostu gospodarczego o 0,2-0,3 proc. rocznie. Po 20 latach przyniosłoby to nam 25 mld dolarów zysku. Dlatego już dwa lata temu, idąc za radą amerykańskiego ekonomisty Richarda W. Rahna, szefa Prosperity Institute w
Waszyngtonie, proponowaliśmy we "Wprost": zróbmy z całej Polski jedną wielką Specjalną Strefę Ekonomiczną! - W dobie globalnej konkurencji potrzebujemy czegoś wyrazistego, co zwróciłoby na Polskę uwagę świata - mówiła wówczas w rozmowie z "Wprost" Zyta Gilowska, ekonomistka i posłanka PO. Tym czymś mogłyby być na przykład najniższe w Europie podatki.
Byle do jutra
- Fatalne pomysły planistów z czasów PRL, których ostatnim wytworem jest Huta Katowice, uczuliły naszych polityków na wizjonerstwo. Tyle że bez wizji przyszłości skazujemy się na bierność i dryfowanie - zauważa prof. Ireneusz Krzemiński z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Jedynymi w ostatnich latach próbami zaproponowania jakiegoś skoku w przyszłość, spójnej wizji reform, były tzw. biała księga podatkowa Leszka Balcerowicza oraz cztery reformy rządu Jerzego Buzka w 1999 r. Pierwsza z tych wizji upadła z braku politycznego wsparcia ze strony AWS, drugą zepsuło złe wykonawstwo. Łatamy więc dalej dziury budżetowe, a świat ucieka.
W Singapurze każdy rząd roz-
poczyna kadencję od zamówienia u najlepszych ekonomistów i analityków prognozy trendów gospodarczych i ekonomicznych na najbliższe 10 lat. Dopiero na jej podstawie przygotowuje konkretne decyzje. W Finlandii, gdzie w 1991 r. stopa bezrobocia przekraczała 20 proc., a dochód narodowy spadał w tempie 6,3 proc. PKB rocznie, postawiono na całkowitą przebudowę systemu edukacji, wiedząc, że efekty będą widoczne dopiero za 10-15 lat. - To właśnie wykształceni w nowym systemie Finowie przeprowadzili w swoim kraju rewolucję technologiczną, której symbolem jest Nokia czy konkurencyjny dla Windows system operacyjny Linux - wskazuje Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Zanim jednak dochód na Fina sięgnął 101 proc. średniej unijnej, politycy musieli się zdobyć na odwagę zwiększenia nakładów na szkoły, instytuty badawcze, import technologicznego know-how, zamiast wydać pieniądze na przykład na "aktywne formy walki z bezrobociem". Odwagi nie zabrakło Margaret Thatcher, gdy w 1981 r. złamała wszechwładzę brytyjskich związkowców, zamykając nierentowne kopalnie, do których tylko od 1974 r. dopłacono 2,5 mld funtów. Nie bez przyczyny jedynym laburzystą, który potrafi dostrzec zasługi Żelaznej Damy w wyrwaniu Wielkiej Brytanii z gospodarczego marazmu, jest Tony Blair, największy wizjoner w Partii Pracy, ale i wśród europejskich polityków.
W Polsce w wydatkach budżetowych dominują transfery socjalne, a inwestycje schodzą na drugi i trzeci plan. Wydatki na badania naukowe to ledwie 0,35 proc. PKB - wobec 2 proc. w krajach Unii Europejskiej. Miałkość klasy politycznej to nie tylko efekt skromnego potencjału intelektualnego czy konformizmu, lecz także świadomości, że partaczom łatwo się u nas wybacza. W każdym razie do następnych wyborów. Przypominamy Argentynę, gdzie w wyborach prezydenckich startuje 72-letni Carlos Menem (prezydent w latach 1989-1999), uważany najpierw za twórcę cudu gospodarczego, a potem winowajcę bankructwa kraju zadłużonego za granicą na 140 mld USD. Wprawdzie w latach 80. zliberalizował on i sprywatyzował gospodarkę, ale zyski (55 mld USD z prywatyzacji) roztrwoniono. Przez ostatnie lata złudzenie dobrobytu utrzymywano już tylko dzięki kredytom. Gdy gospodarka runęła w 2001 r., poniżej granicy ubóstwa znalazło się nagle 56 proc. Argentyńczyków.
Wejść, żeby żyć
Premier Leszek Miller na własnej stronie internetowej (www.miller.pl) napisał, że do Unii Europejskiej musimy wejść, bo: "Polska nie jest w stanie samodzielnie dokonać skoku cywilizacyjnego, osiąg-nąć dobrobyt i umocnić bezpieczeństwo socjalne i osobiste własnych obywateli". Mało to optymistyczne, ale przynajmniej szczere. Polacy generalnie mu wierzą, bo w sukcesy rządu SLD-UP wątpi ponad 80 proc. z nich.
Czy jednak Unia Europejska wykona za nas konieczną pracę? Dzięki 7 mld euro, które otrzymamy w latach 2004-
-2006, i kilkudziesięciu miliardom w następnych latach, do 2011 r. PKB Polski może wzrosnąć z 40 do 50 proc. średniej w unii, a do 80 proc. w roku 2040 - przekonują autorzy wspólnego raportu
CASE, NOBE i IBnGR. - Wejście do unii to pewien akt desperacji. Skoro sami nie potrafimy wydawać pieniędzy na cele rozwojowe, musi to zrobić za nas Bruksela. Pieniądze unijne przeznaczone są tylko na konkretne inwestycje, a procedura ich pozyskiwania i wydawania ściśle określona, więc ich nie przejemy - uspokaja Jeremi Mordasewicz. Chyba że nasi politycy, chcąc wyciągnąć więcej pieniędzy i osłabić kontrolę, zaczną Brukselę (jak PZPR Moskwę po 1976 r.) "szantażować groźbą własnego upadku" - by przywołać słowa prof. Normana Daviesa.
Marka Twaina odwiedził kiedyś dziennikarz, który wyjaśnił, iż słyszał o pracy pisarza nad nowym dziełem i chciał wypytać o postępy. Twain odrzekł: "Może pan napisać w gazecie, że pracuję nad dramatem składającym się z czterech aktów i trzech antraktów, i że ukończyłem już wszystkie antrakty". Polska po 1989 r. napisała pierwszy akt transformacji do normalności i bogactwa, od połowy lat 90. pracujemy już tylko nad antraktami.
Współpraca: Michał Zieliński
Ponad 800 najnowocześniejszych myśliwców, 12,5 tys. kilometrów autostrad, 500 uniwersytetów, ponad trzy miliony nowych miejsc pracy - można by kupić, wybudować lub stworzyć za 250 mld zł, za które kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach. Takimi pieniędzmi można by spłacić cały polski dług publiczny. Zamiast tego podtrzymywano przy życiu niepotrzebne kopalnie, huty, nierentowne koleje, nierynkowe gospodarstwa rolne i trzykrotnie umarzano długi szpitali. Zapłaciliśmy więc swoisty haracz. Kolejne rządy wyjęły z naszych kieszeni i wydały wbrew naszym interesom, choć pod presją wielkich grup społecznych, niemal tyle pieniędzy, ile napłynęło do nas z zagranicy (według PAIZ - 260 mld zł). Za pieniądze zachodnich inwestorów powstało bądź odżyło co najmniej 50 tys. firm. Dały one pracę co najmniej dwóm milionom Polaków, wyłożyły na rozwój 60 mld zł, wytwarzają 60 proc. eksportowanych przez nas towarów i usług. Gdyby te 250 mld zł zostawiono obywatelom, wszystkie te wskaźniki można by pomnożyć przez dwa. Polska byłaby dziś innym krajem, tyle że politycy mogliby stracić przywileje i korzyści ze sprawowania władzy. Zamiast lepszej przyszłości Polski wybrali trwanie na urzędach.
Za 250 mld zł kolejnym rządom udało się ugasić 15,9 tys. strajków, które w latach 1990-2001 zorganizowano w naszym kraju. Wydając tak ogromne pieniądze (ponad 62 mld dolarów), rządzący nie rozwiązali żadnego istotnego polskiego problemu. Nakłady te także w przyszłości nie przyniosą żadnych zysków. Najlepsza szansa na radykalne reformy i ucieczkę do przodu, czyli lata szybkiego (6-7 proc.) wzrostu gospodarczego (1995-1997), zostały zmarnowane głównie wskutek braku wyobraźni klasy politycznej. Używając określenia brytyjskiego historyka prof. Normana Daviesa ("Boże igrzysko"), Polska wciąż tkwi w stanie "ustabilizowanej klęski".
- W naszej historii spójną wizję Polski i jej rozwoju mieli może kanclerz Jan Zamoyski i marszałek Józef Piłsudski. Dziś nikt nie uprawia w Polsce polityki, a tylko doraźne gaszenie kolejnych pożarów społecznych i gospodarczych - mówi prof. Paweł Śpiewak, socjolog i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego.
Przeżeracze
Kiedy w 2001 r. tuż po śmierci Edwarda Gierka CBOS zapytał Polaków o ocenę działalności byłego I sekretarza PZPR, z sympatią wspominała go połowa respondentów. Wśród osób, które w 1980 r. miały co najmniej 18 lat, aż 63 proc. oceniło go pozytywnie. Ludzie mają prawo nie pamiętać, że do dziś płacimy długi odziedziczone po dekadzie Gierka, mogą się domagać wyższych płac za krótszą pracę (obecnie pracuje ledwie 53,8 proc. Polaków w wieku produkcyjnym), mogą chcieć utrzymywania nikomu niepotrzebnych przedsiębiorstw, ulg, rewaloryzacji i darmowych obiadów. Rządy nie mają jednak prawa takich żądań spełniać, bo razem z żądającymi popełniają zbiorowe samobójstwo.
W Polsce, niczym w schyłkowym okresie Imperium Rzymskiego, organizowanie igrzysk stało się najpopularniejszą metodą pozyskania poparcia (a przynajmniej neutralności) obywateli. Wymuszanie socjalnych łapówek od państwa odbywa się głównie przez akcje protestacyjne: w latach 1990-2001 w strajkach wzięło udział 3 mln osób (choć raz strajkował co piąty zatrudniony!). Strajki przez 11 lat zmniejszyły nasz PKB najwyżej o 0,01 proc., bo protestowały głównie deficytowe molochy. Tak naprawdę przerwy w ich pracy raczej powiększyły produkt krajowy. Koszty uboczne są natomiast gigantyczne.
Nasze państwo zaczyna przypominać wiejskie gospodarstwo, które może się jeszcze wyżywić samo, lecz nie ma już pieniędzy, by zainwestować w produkcję czegokolwiek na rynek. Za kupowanie społecznego spokoju, czyli finansowanie wywalczonych szantażem podwyżek i reanimowanie gospodarczych trupów, zapłaciliśmy w ostatnich 13 latach równowartość dwuletnich nakładów inwestycyjnych ponoszonych przez całą gospodarkę. W konsekwencji mamy deficyt budżetowy w wysokości ponad 40 mld zł, stagnację gospodarczą, ponad 3,3 mln bezrobotnych, a ratowane molochy znów są zadłużone albo już padły. Pod wpływem strajków i demagogii polityków tworzono spółki i holdingi, łącząc firmy mające szanse egzystencji z bankrutami. W efekcie na przykład jedyną rentowną kopalnią okazała się ta w Bogdance, o której zapomniano i nie włączono jej do Państwowego Holdingu Węglowego.
Głód narkomana
Na wymuszane przez związki zawodowe świadczenia społeczne oraz dotacje dla upadających branż, czyli de facto na łapówki za spokój społeczny, roztrwoniono 73 mld zł zdobytych do 2003 r. dzięki sprzedaży prywatnym inwestorom akcji banków, Wedla, TP SA, PKN Orlen, elektrowni i wielu innych przedsiębiorstw. Czesi za przychody z prywatyzacji potrafili przynajmniej zbudować autostrady.
Polityka gospodarcza naszego państwa to w istocie działania narkomana, który by kupić kolejną działkę (czyli pobudzające wyniki sondaży), wynosi z domu i sprzedaje meble, telewizor, pamiątki rodzinne. Nawet gdyby skarb państwa pozbył się posiadanych gruntów, budynków, mostów, akcji, uniwersytetów czy ośrodków naukowych, uzbierałby - jak wynika z raportu MSP z 2001 r. - 600 mld zł. Zanim rozdałby to na prawo i lewo, pożylibyśmy może jeszcze 20-30 lat, ale potem trzeba by się rozejrzeć za syndykiem masy upadłościowej. Zresztą mamy coraz mniej rzeczy, które ktoś chce kupić. Dlatego państwowy narkoman zaczyna okradać podatników: zamraża progi podatkowe, likwiduje ulgi, nie dając nic w zamian, "przywilej" kupna polis OC wycenia na 1 euro, do ceny litra benzyny chce doliczać 9 groszy.
Jarosław Bauc, minister finansów w rządzie Jerzego Buzka, wiedział, że budzimy się z letargu dopiero wtedy, gdy zbliżamy się do ściany, więc z premedytacją straszył dziurą budżetową w astronomicznej wysokości 90 mld zł. Świadomość potrzeby wykonania gwałtownego skrętu i uniknięcia zderzenia wydaje się powoli docierać do polityków, o czym świadczy biegunka pomysłów wicepremiera i ministra finansów Grzegorza Kołodki, który niemal na wyścigi zaczął co dzień obniżać podatki (niestety, na papierze): CIT do 16 proc., PIT przez wprowadzenie nowej stawki 17 proc. Szkoda, że tak późno. - Wszędzie słyszę, że w kasie państwa brakuje pieniędzy. Bzdura, brakuje pomysłu na takie ich wydawanie, żeby się pomnażały, a nie stanowiły tylko swoistych zasiłków - mówi prof. Śpiewak.
Specjalna Strefa Ekonomiczna Polska
Irlandia, która do EWG wstąpiła w 1973 r., trwoniła własne i cudze (unijne) pieniądze tak samo jak Polska. Jednak w latach 80. zagrała na nosie Brukseli domagającej się likwidacji strefy ekonomicznej w Shannon i obniżyła CIT z 40 proc. do 16 proc. (z zapowiedzią dalszej redukcji do 10 proc.). Dzięki temu cały kraj zamieniono w raj podatkowy. Pozbawienie się ponad połowy wpływów z CIT wydawało się szaleństwem, lecz opłaciło się. Na Zielonej Wyspie pojawili się zagraniczni inwestorzy, wzrost gospodarczy przyspieszył do 8-9 proc. rocznie, bezrobocie z kilkunastu procent spadło do 5 proc., a PKB per capita z 60 proc. unijnej średniej w latach 70. wzrósł do 120 proc.
Estonia, najbardziej konkurencyjna gospodarka naszego regionu, już w 1992 r. wprowadziła liniowy PIT w wysokości 26 proc., a pięć lata temu zlikwidowała podatek dochodowy od firm. Węgrzy zmniejszyli stawkę CIT do 18 proc. już sześć lat temu, a zagraniczne spółki płacą nad Balatonem tylko 3 proc. podatku. - Nawet w Szwajcarii są biznesmeni, którzy chcieliby się przenieść do Rosji, bo trzynastoprocentowy liniowy podatek dochodowy to dla nas marzenie - zapewniał Władimira Putina w 2001 r. Klaus Schwab, organizator Światowego Forum Gospodarczego w Davos. Jak wynika z raportu ING Bank, w Polsce tylko obniżenie podatków o 10 punktów procentowych spowodowałoby zwiększenie tempa wzrostu gospodarczego o 0,2-0,3 proc. rocznie. Po 20 latach przyniosłoby to nam 25 mld dolarów zysku. Dlatego już dwa lata temu, idąc za radą amerykańskiego ekonomisty Richarda W. Rahna, szefa Prosperity Institute w
Waszyngtonie, proponowaliśmy we "Wprost": zróbmy z całej Polski jedną wielką Specjalną Strefę Ekonomiczną! - W dobie globalnej konkurencji potrzebujemy czegoś wyrazistego, co zwróciłoby na Polskę uwagę świata - mówiła wówczas w rozmowie z "Wprost" Zyta Gilowska, ekonomistka i posłanka PO. Tym czymś mogłyby być na przykład najniższe w Europie podatki.
Byle do jutra
- Fatalne pomysły planistów z czasów PRL, których ostatnim wytworem jest Huta Katowice, uczuliły naszych polityków na wizjonerstwo. Tyle że bez wizji przyszłości skazujemy się na bierność i dryfowanie - zauważa prof. Ireneusz Krzemiński z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Jedynymi w ostatnich latach próbami zaproponowania jakiegoś skoku w przyszłość, spójnej wizji reform, były tzw. biała księga podatkowa Leszka Balcerowicza oraz cztery reformy rządu Jerzego Buzka w 1999 r. Pierwsza z tych wizji upadła z braku politycznego wsparcia ze strony AWS, drugą zepsuło złe wykonawstwo. Łatamy więc dalej dziury budżetowe, a świat ucieka.
W Singapurze każdy rząd roz-
poczyna kadencję od zamówienia u najlepszych ekonomistów i analityków prognozy trendów gospodarczych i ekonomicznych na najbliższe 10 lat. Dopiero na jej podstawie przygotowuje konkretne decyzje. W Finlandii, gdzie w 1991 r. stopa bezrobocia przekraczała 20 proc., a dochód narodowy spadał w tempie 6,3 proc. PKB rocznie, postawiono na całkowitą przebudowę systemu edukacji, wiedząc, że efekty będą widoczne dopiero za 10-15 lat. - To właśnie wykształceni w nowym systemie Finowie przeprowadzili w swoim kraju rewolucję technologiczną, której symbolem jest Nokia czy konkurencyjny dla Windows system operacyjny Linux - wskazuje Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. Zanim jednak dochód na Fina sięgnął 101 proc. średniej unijnej, politycy musieli się zdobyć na odwagę zwiększenia nakładów na szkoły, instytuty badawcze, import technologicznego know-how, zamiast wydać pieniądze na przykład na "aktywne formy walki z bezrobociem". Odwagi nie zabrakło Margaret Thatcher, gdy w 1981 r. złamała wszechwładzę brytyjskich związkowców, zamykając nierentowne kopalnie, do których tylko od 1974 r. dopłacono 2,5 mld funtów. Nie bez przyczyny jedynym laburzystą, który potrafi dostrzec zasługi Żelaznej Damy w wyrwaniu Wielkiej Brytanii z gospodarczego marazmu, jest Tony Blair, największy wizjoner w Partii Pracy, ale i wśród europejskich polityków.
W Polsce w wydatkach budżetowych dominują transfery socjalne, a inwestycje schodzą na drugi i trzeci plan. Wydatki na badania naukowe to ledwie 0,35 proc. PKB - wobec 2 proc. w krajach Unii Europejskiej. Miałkość klasy politycznej to nie tylko efekt skromnego potencjału intelektualnego czy konformizmu, lecz także świadomości, że partaczom łatwo się u nas wybacza. W każdym razie do następnych wyborów. Przypominamy Argentynę, gdzie w wyborach prezydenckich startuje 72-letni Carlos Menem (prezydent w latach 1989-1999), uważany najpierw za twórcę cudu gospodarczego, a potem winowajcę bankructwa kraju zadłużonego za granicą na 140 mld USD. Wprawdzie w latach 80. zliberalizował on i sprywatyzował gospodarkę, ale zyski (55 mld USD z prywatyzacji) roztrwoniono. Przez ostatnie lata złudzenie dobrobytu utrzymywano już tylko dzięki kredytom. Gdy gospodarka runęła w 2001 r., poniżej granicy ubóstwa znalazło się nagle 56 proc. Argentyńczyków.
Wejść, żeby żyć
Premier Leszek Miller na własnej stronie internetowej (www.miller.pl) napisał, że do Unii Europejskiej musimy wejść, bo: "Polska nie jest w stanie samodzielnie dokonać skoku cywilizacyjnego, osiąg-nąć dobrobyt i umocnić bezpieczeństwo socjalne i osobiste własnych obywateli". Mało to optymistyczne, ale przynajmniej szczere. Polacy generalnie mu wierzą, bo w sukcesy rządu SLD-UP wątpi ponad 80 proc. z nich.
Czy jednak Unia Europejska wykona za nas konieczną pracę? Dzięki 7 mld euro, które otrzymamy w latach 2004-
-2006, i kilkudziesięciu miliardom w następnych latach, do 2011 r. PKB Polski może wzrosnąć z 40 do 50 proc. średniej w unii, a do 80 proc. w roku 2040 - przekonują autorzy wspólnego raportu
CASE, NOBE i IBnGR. - Wejście do unii to pewien akt desperacji. Skoro sami nie potrafimy wydawać pieniędzy na cele rozwojowe, musi to zrobić za nas Bruksela. Pieniądze unijne przeznaczone są tylko na konkretne inwestycje, a procedura ich pozyskiwania i wydawania ściśle określona, więc ich nie przejemy - uspokaja Jeremi Mordasewicz. Chyba że nasi politycy, chcąc wyciągnąć więcej pieniędzy i osłabić kontrolę, zaczną Brukselę (jak PZPR Moskwę po 1976 r.) "szantażować groźbą własnego upadku" - by przywołać słowa prof. Normana Daviesa.
Marka Twaina odwiedził kiedyś dziennikarz, który wyjaśnił, iż słyszał o pracy pisarza nad nowym dziełem i chciał wypytać o postępy. Twain odrzekł: "Może pan napisać w gazecie, że pracuję nad dramatem składającym się z czterech aktów i trzech antraktów, i że ukończyłem już wszystkie antrakty". Polska po 1989 r. napisała pierwszy akt transformacji do normalności i bogactwa, od połowy lat 90. pracujemy już tylko nad antraktami.
Współpraca: Michał Zieliński
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.