Koniec diabelskich paktów USA z przywódcami despotycznych reżimów!
Saddam Husajn trafił na złomowisko historii. Zawodowi mądrale natychmiast zaczęli się domagać odpowiedzi na pytanie, kto następny - Syria, Iran? W rzeczywistości stoi przed nami znacznie bardziej ambitne zadanie niż pojedyncza operacja wojskowa. Doktryna Busha przewiduje, że USA mają wspierać rozprzestrzenianie się klasycznego liberalizmu - jego instytucji i wartości. Celem ma być osłabianie dyktatur i zastępowanie ich rządami wyłonionymi przez narody. Najważniejsze pytanie brzmi, jak USA będą umiały wykorzystać zwycięstwo w Iraku do podtrzymania, rozszerzenia i zinstytucjonalizowania pax Americana.
Doktryna Busha to w praktyce zwalczanie radykalnego islamu przy jednoczesnym "oswajaniu" Chin, czyli zabezpieczeniu się na wypadek ich awansu do statusu supermocarstwa. Pożądane jest więc zapobieganie współpracy strategicznej między Pekinem a państwami wspierającymi terroryzm lub grupami terrorystycznymi w świecie muzułmańskim. Takie zadania ma do wykonania amerykański rząd, jeśli chce utrzymać i rozszerzyć światowe przywództwo USA oraz współczesny porządek liberalny. Jest to konieczne w świecie, w którym siła nadal stanowi główny wyznacznik polityki międzynarodowej.
Zwycięstwa w Afganistanie i w Iraku są zaledwie pierwszymi krokami w procesie uzdrawiania polityki na Bliskim Wschodzie. Parafrazując Michaela Ledeena, można powiedzieć, że to zaledwie bitwy w wojnie regionalnej. Taka brutalna charakterystyka celów USA dość trafnie pokazuje, jak bardzo są one ambitne. Po 11 września Amerykanie uznali, że status quo jest już nie do przyjęcia. Przede wszystkim: koniec diabelskich paktów USA z przywódcami despotycznych reżimów. W Zatoce Perskiej przetestowano prawie wszystkie możliwe rozwiązania, ale szachowie zawsze padają, arabscy dyktatorzy nie potrafią wzbudzić prawdziwego, wykraczającego poza klanowe i plemienne więzi nacjonalizmu, a spokrewnieni z sobą monarchowie obawiają się fanatyków.
Walka o duszę islamu
Świat islamu rokuje o wiele większe nadzieje, niż moglibyśmy się spodziewać, wnioskując z niedawnych wydarzeń. Choć dziś musimy walczyć z bezlitosnymi mordercami, drzwi do lepszej przyszłości nie zostały zamknięte, przeciwnie, miliony muzułmanów są gotowe tych drzwi strzec, mimo gróźb armii fanatyków. Toczy się ogromna i niezmiernie ważna walka o duszę islamu - starcie, które rozstrzygnie o zwycięstwie wiary tolerancyjnej, ludzkiej i postępowej albo przerażającej wizji Boga każącego i ludzkości stłamszonej przez zakazy.
Nadzieje prezydenta Busha na zasianie demokracji w świecie islamu nie są tak przesadzone, jak się powszechnie uważa. Wiara, że USA i ich sojusznicy mogą dopomóc regionowi w stworzeniu lepszego systemu politycznego, jest jak najbardziej uzasadniona. Poza tym jakkolwiek rozwinie się sytuacja na Bliskim Wschodzie, jego byłe i obecne rządy dotychczas przede wszystkim rozczarowują. "Stabilność", którą gwarantowały, okazała się przejściowa. Jeśli już musimy się godzić na niestabilność, niech będzie ona połączona z większą wolnością.
Wymiana przywódców
Uzasadniona jest też wiara, że USA i ich sojusznicy mogą pohamować ambicje Chin, pomagając im w przejściu od komunizmu do demokracji, od roli światowego outsidera do roli państwa, które odnalazło się w międzynarodowym porządku liberalnym. Zamożność niekoniecznie musi rodzić wolność, istnieją jednak silne czynniki mogące przekształcić Chińską Republikę Ludową w republikę ludu. Realizacja chińskiego planu, polegającego na dojściu do bogactwa, uzależniona jest od stabilnego i bezpiecznego otoczenia.
Pekin ma też to szczęście, że właśnie dokonuje się tam wymiana przywódców. W świecie, jaki znał Jiang Zemin, zaszły ogromne zmiany i muszą one nastąpić również w chińskiej strategii narodowej. Podczas gdy Jiang zachował znaczne wpływy w polityce i dużą władzę, jego następca Hu Jintao będzie musiał się dostosować do nowych warunków międzynarodowych. Chiny muszą skończyć z tolerowaniem polityki Korei Północnej, ponieważ atomowe wybryki Phenianu zagrażają Pekinowi nie mniej niż innym państwom. Wzdłuż chińskich granic lądowych jest dziś wielu Amerykanów - południowa i środkowa Azja, choć może nie cała, przekształca się w szybkim tempie w amerykańską strefę bezpieczeństwa. W Azji Wschodniej, zdominowanej przez kulturę konfucjańską, przestało rządzić kilka miejscowych autokratycznych partii. Typowym przykładem jest Tajwan, gdzie Kuomintang już dogorywa pod kroplówką. Indie przechodzą w ręce nowego pokolenia przywódców odrzucających krótkowzroczną zimnowojenną mrzonkę "ruchu państw niezaangażowanych". Po 11 września dawny klient Pekinu, Pakistan, wykonał akrobatyczny zwrot - Perwez Muszarraf balansuje na cienkiej linie i nie ma zbyt wielkiego wpływu na to, co dzieje się na północnej granicy, ale mimo tej niepewności obecna sytuacja w Islamabadzie i tak jest zapewne lepsza niż postępujący rozkład w latach 90.
Świat widziany z Pekinu
Utrzymanie międzynarodowego status quo sprzed 11 września jest wizją nierealną nie tylko z perspektywy Bagdadu, ale również Pekinu. Komunistyczna Partia Chin szczyci się swą cierpliwością i historyczną perspektywą, ale pięć tysięcy lat historii może się okazać ciężarem w obliczu obecnych przetasowań na światowej scenie. W politycznych manewrach poprzedzających wojnę w Iraku Chiny przyjęły postawę obserwatora, zadowolone, że Francuzi przejęli pałeczkę, ale też wcale nie były skłonne, przynajmniej publicznie, do opowiedzenia się po stronie tych, którzy chcieli pokrzyżować plany Busha. Nie wiem, jak bardzo chińskie władze były i są zaangażowane w Korei Północnej, ale Pekin sprawia wrażenie, jakby z trudem usiłował nadążyć za wydarzeniami.
Szukając strategicznych rozwiązań dla siebie w światowym układzie po wojnie w Iraku, Chiny mogą się jednak zainteresować pogłębieniem związków z antyamerykańskimi siłami w regionie Bliskiego Wschodu. W końcu Pekin od dawna jest nim zainteresowany. Zainteresowanie to zwiększa się wraz ze wzrostem gospodarczym, który podwyższa zapotrzebowanie na import energii. Równocześnie tacy przywódcy, jak np. mułłowie w Iranie, mają wiele powodów, by szukać poparcia jednego z mocarstw przeciwnego amerykańskiej dominacji w regionie. Bernard Lewis w najnowszej książce "Kryzys islamu" podkreśla, że od czasu wyprawy Napoleona Bonapartego do Egiptu w 1798 r. podstawą polityki bliskowschodnich rządów jest kokietowanie tego mocarstwa, które jest wrogie mocarstwu będącemu ich własnym wrogiem. Podczas II wojny światowej takim "wrogiem własnego wroga" były hitlerowskie Niemcy (bezbożny sojusz, który w dużej mierze doprowadził do narodzin partii Baas w Iraku i Syrii), a w czasach zimnej wojny
- ZSRR. Niektórzy ludzie na Bliskim Wschodzie nadal mają skłonność do szukania nowego sojusznika w wojnie przeciw Zachodowi, choćby w Chinach, albo, o ironio, w Europie.
Instytucjonalizacja jednobiegunowości
O ile uzasadniona jest wiara, że Amerykanie mogą osiągnąć długofalowe cele strategiczne, o tyle równie uzasadnione jest rozważenie, jak można to zrobić "unilateralnie" - co oznaczałoby nie tyle samotne działanie, ile raczej niechęć do wykraczania przy realizacji tych zadań poza koalicje powstałe ad hoc. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić, by USA zachowały światowe przywództwo, unikając jednocześnie ryzyka mocarstwowego rozproszenia się na wielu celach, chyba że stworzą nowe instytucje międzynarodowe lub co najmniej radykalnie zreformują obecne. Nawet supermocarstwo potrzebuje strategicznych partnerów.
"Instytucjonalizacja jednobiegunowości" nie jest zadaniem niewykonalnym. Po pierwsze, Amerykanie mają doświadczenie w tworzeniu instytucji międzynarodowych pomagających w przezwyciężaniu kryzysów w czasach zimnej wojny - NATO i ONZ okazywały się przydatnymi narzędziami amerykańskiej sztuki rządzenia. Po drugie, jest wiele państw zainteresowanych rozszerzeniem pax Americana - Wielka Brytania, która w stopniu nie mniejszym niż my oddana jest idei liberalnego ładu międzynarodowego i, jako jedyna poza USA, ma siły zbrojne zdolne do działań na całym świecie, kraje dawnego Układu Warszawskiego w Europie Wschodniej, Indie, a także nowoczesne gospodarki i krzepnące demokracje Azji Wschodniej, takie jak Japonia, Korea Południowa, Tajwan bądź Australia.
Nowa architektura globu
Jakie więc międzynarodowe instytucje miałyby służyć utrzymaniu pax Americana? Kryzys iracki uczy, że ONZ i NATO nie odpowiadają naszym celom. Organizację Narodów Zjednoczonych utworzono między innymi po to, by chronić suwerenne państwa przed rewolucyjnym komunizmem. Dlatego wyposażono ją w oparte na zasadzie suwerenności państwowej mechanizmy wielostronnej kontroli (najbardziej znanym przykładem jest prawo weta stałych członków Rady Bezpieczeństwa), które pozwalały nadzorować działania Sowietów i tym samym bronić liberalnego ładu na Zachodzie. Sojusz atlantycki, mimo ważnej roli we wspieraniu społecznej i politycznej odbudowy Europy Zachodniej, był przede wszystkim reakcją na zagrożenie ze strony sowieckiej potęgi wojskowej.
Miesiące poprzedzające wojnę w Iraku pokazały, że mechanizmy wzajemnej kontroli wbudowane w struktury ONZ i NATO posłużyły legitymizacji reżimu Husajna, jednocześnie blokując, a co najmniej utrudniając próby wyzwolenia Iraku i zaprowadzenia w tym kraju nowego ładu politycznego. Tym samym te międzynarodowe organizacje stawiają prawa państwa ponad indywidualnymi prawami politycznymi obywateli.
A zatem prawdziwie nowy ład światowy - pax Americana - wymaga stworzenia organizacji, których istnienie będą uzasadniać nie ich własne procedury, ale cele, do których zostały powołane. Zreformowana ONZ - lub jej następczyni - stawiałaby wolność ponad stabilnością, a działania swe poświęciłaby obronie praw politycznych uciskanych narodów, a nie tolerowaniu uciskających je reżimów. Nowe NATO określiłoby się jako sojusz zdolny do sprawniejszego kierowania wojsk do różnych misji, wspierających nowe cele, a nie jako obronną koalicję na wypadek wojny. W minionej dekadzie działania "koalicji chętnych" prowadzone pod amerykańskim przewodnictwem rzadko bywały formalnymi operacjami NATO, a nawet gdy były, nie angażowały wojsk wszystkich państw członkowskich. Mimo to NATO służyło tym misjom za praktyczny model i dostarczało swoje koncepcje taktyczne, techniki i procedury.
To właśnie architektura NATO pozwala uczestnikom zainteresowanym prowadzonymi przez Amerykanów operacjami przyłączyć się do zespołu w trakcie gry.
Utrzymanie obecnego pax Americana wymaga co najmniej rozszerzenia tych instytucjonalnych więzów wojskowych poza Europę i wyjścia poza przeważające w przeszłości stosunki bilateralne. Poza prowadzeniem wspólnych manewrów z Japonią, Koreą Południową, Indiami, Australią i innymi krajami w ramach współpracy indywidualnej, USA powinny stworzyć bardziej rozbudowaną architekturę bezpieczeństwa - coś w rodzaju NATO - również w innych regionach i z innymi partnerami. Nie musi to być struktura tak sformalizowana jak NATO i z pewnością nie powinien to być system tak skostniały, jakim okazało się NATO w ostatnich latach. Mógłby on się stać jednak szkoleniową i praktyczną podstawą różnych operacji koalicyjnych, które mogą być konieczne w najbliższych dziesięcioleciach. Współpracę między demokratycznymi uczestnikami poirackiego ładu międzynarodowego można też rozszerzyć innymi sposobami - poprzez kooperację przemysłów obronnych czy wywiadów - czyli tak naprawdę wykorzystując tradycyjne narzędzia dawnych sojuszy, tyle że zastosowane w nowych okolicznościach.
Ale nie ma się co łudzić, niezależnie od wszystkich korzyści płynących ze statusu supermocarstwa i "ostatniej, największej nadziei ludzkości", utrzymanie jednobiegunowego status quo nie będzie łatwe. John Ikenberry słusznie zauważył, że "kluczem do tak długiego światowego przywództwa USA była umiejętność i chęć sprawowania władzy w ramach sojuszy i powiązań międzynarodowych". Dziś prawdziwym wyzwaniem będzie jednak wypracowanie takiego ładu międzynarodowego, który będzie chronił polityczne prawa pojedynczych ludzi, a nie tylko prawa państw.
Thomas Donnelly
Artykuł publikujemy dzięki wpółpracy z: the new atlantic initiative
Wersja angielska / English version (in:American Enterprise Institute; National Security Outlook)
http://www.aei.org/publications/pubID.16999/pub_detail.asp
Doktryna Busha to w praktyce zwalczanie radykalnego islamu przy jednoczesnym "oswajaniu" Chin, czyli zabezpieczeniu się na wypadek ich awansu do statusu supermocarstwa. Pożądane jest więc zapobieganie współpracy strategicznej między Pekinem a państwami wspierającymi terroryzm lub grupami terrorystycznymi w świecie muzułmańskim. Takie zadania ma do wykonania amerykański rząd, jeśli chce utrzymać i rozszerzyć światowe przywództwo USA oraz współczesny porządek liberalny. Jest to konieczne w świecie, w którym siła nadal stanowi główny wyznacznik polityki międzynarodowej.
Zwycięstwa w Afganistanie i w Iraku są zaledwie pierwszymi krokami w procesie uzdrawiania polityki na Bliskim Wschodzie. Parafrazując Michaela Ledeena, można powiedzieć, że to zaledwie bitwy w wojnie regionalnej. Taka brutalna charakterystyka celów USA dość trafnie pokazuje, jak bardzo są one ambitne. Po 11 września Amerykanie uznali, że status quo jest już nie do przyjęcia. Przede wszystkim: koniec diabelskich paktów USA z przywódcami despotycznych reżimów. W Zatoce Perskiej przetestowano prawie wszystkie możliwe rozwiązania, ale szachowie zawsze padają, arabscy dyktatorzy nie potrafią wzbudzić prawdziwego, wykraczającego poza klanowe i plemienne więzi nacjonalizmu, a spokrewnieni z sobą monarchowie obawiają się fanatyków.
Walka o duszę islamu
Świat islamu rokuje o wiele większe nadzieje, niż moglibyśmy się spodziewać, wnioskując z niedawnych wydarzeń. Choć dziś musimy walczyć z bezlitosnymi mordercami, drzwi do lepszej przyszłości nie zostały zamknięte, przeciwnie, miliony muzułmanów są gotowe tych drzwi strzec, mimo gróźb armii fanatyków. Toczy się ogromna i niezmiernie ważna walka o duszę islamu - starcie, które rozstrzygnie o zwycięstwie wiary tolerancyjnej, ludzkiej i postępowej albo przerażającej wizji Boga każącego i ludzkości stłamszonej przez zakazy.
Nadzieje prezydenta Busha na zasianie demokracji w świecie islamu nie są tak przesadzone, jak się powszechnie uważa. Wiara, że USA i ich sojusznicy mogą dopomóc regionowi w stworzeniu lepszego systemu politycznego, jest jak najbardziej uzasadniona. Poza tym jakkolwiek rozwinie się sytuacja na Bliskim Wschodzie, jego byłe i obecne rządy dotychczas przede wszystkim rozczarowują. "Stabilność", którą gwarantowały, okazała się przejściowa. Jeśli już musimy się godzić na niestabilność, niech będzie ona połączona z większą wolnością.
Wymiana przywódców
Uzasadniona jest też wiara, że USA i ich sojusznicy mogą pohamować ambicje Chin, pomagając im w przejściu od komunizmu do demokracji, od roli światowego outsidera do roli państwa, które odnalazło się w międzynarodowym porządku liberalnym. Zamożność niekoniecznie musi rodzić wolność, istnieją jednak silne czynniki mogące przekształcić Chińską Republikę Ludową w republikę ludu. Realizacja chińskiego planu, polegającego na dojściu do bogactwa, uzależniona jest od stabilnego i bezpiecznego otoczenia.
Pekin ma też to szczęście, że właśnie dokonuje się tam wymiana przywódców. W świecie, jaki znał Jiang Zemin, zaszły ogromne zmiany i muszą one nastąpić również w chińskiej strategii narodowej. Podczas gdy Jiang zachował znaczne wpływy w polityce i dużą władzę, jego następca Hu Jintao będzie musiał się dostosować do nowych warunków międzynarodowych. Chiny muszą skończyć z tolerowaniem polityki Korei Północnej, ponieważ atomowe wybryki Phenianu zagrażają Pekinowi nie mniej niż innym państwom. Wzdłuż chińskich granic lądowych jest dziś wielu Amerykanów - południowa i środkowa Azja, choć może nie cała, przekształca się w szybkim tempie w amerykańską strefę bezpieczeństwa. W Azji Wschodniej, zdominowanej przez kulturę konfucjańską, przestało rządzić kilka miejscowych autokratycznych partii. Typowym przykładem jest Tajwan, gdzie Kuomintang już dogorywa pod kroplówką. Indie przechodzą w ręce nowego pokolenia przywódców odrzucających krótkowzroczną zimnowojenną mrzonkę "ruchu państw niezaangażowanych". Po 11 września dawny klient Pekinu, Pakistan, wykonał akrobatyczny zwrot - Perwez Muszarraf balansuje na cienkiej linie i nie ma zbyt wielkiego wpływu na to, co dzieje się na północnej granicy, ale mimo tej niepewności obecna sytuacja w Islamabadzie i tak jest zapewne lepsza niż postępujący rozkład w latach 90.
Świat widziany z Pekinu
Utrzymanie międzynarodowego status quo sprzed 11 września jest wizją nierealną nie tylko z perspektywy Bagdadu, ale również Pekinu. Komunistyczna Partia Chin szczyci się swą cierpliwością i historyczną perspektywą, ale pięć tysięcy lat historii może się okazać ciężarem w obliczu obecnych przetasowań na światowej scenie. W politycznych manewrach poprzedzających wojnę w Iraku Chiny przyjęły postawę obserwatora, zadowolone, że Francuzi przejęli pałeczkę, ale też wcale nie były skłonne, przynajmniej publicznie, do opowiedzenia się po stronie tych, którzy chcieli pokrzyżować plany Busha. Nie wiem, jak bardzo chińskie władze były i są zaangażowane w Korei Północnej, ale Pekin sprawia wrażenie, jakby z trudem usiłował nadążyć za wydarzeniami.
Szukając strategicznych rozwiązań dla siebie w światowym układzie po wojnie w Iraku, Chiny mogą się jednak zainteresować pogłębieniem związków z antyamerykańskimi siłami w regionie Bliskiego Wschodu. W końcu Pekin od dawna jest nim zainteresowany. Zainteresowanie to zwiększa się wraz ze wzrostem gospodarczym, który podwyższa zapotrzebowanie na import energii. Równocześnie tacy przywódcy, jak np. mułłowie w Iranie, mają wiele powodów, by szukać poparcia jednego z mocarstw przeciwnego amerykańskiej dominacji w regionie. Bernard Lewis w najnowszej książce "Kryzys islamu" podkreśla, że od czasu wyprawy Napoleona Bonapartego do Egiptu w 1798 r. podstawą polityki bliskowschodnich rządów jest kokietowanie tego mocarstwa, które jest wrogie mocarstwu będącemu ich własnym wrogiem. Podczas II wojny światowej takim "wrogiem własnego wroga" były hitlerowskie Niemcy (bezbożny sojusz, który w dużej mierze doprowadził do narodzin partii Baas w Iraku i Syrii), a w czasach zimnej wojny
- ZSRR. Niektórzy ludzie na Bliskim Wschodzie nadal mają skłonność do szukania nowego sojusznika w wojnie przeciw Zachodowi, choćby w Chinach, albo, o ironio, w Europie.
Instytucjonalizacja jednobiegunowości
O ile uzasadniona jest wiara, że Amerykanie mogą osiągnąć długofalowe cele strategiczne, o tyle równie uzasadnione jest rozważenie, jak można to zrobić "unilateralnie" - co oznaczałoby nie tyle samotne działanie, ile raczej niechęć do wykraczania przy realizacji tych zadań poza koalicje powstałe ad hoc. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić, by USA zachowały światowe przywództwo, unikając jednocześnie ryzyka mocarstwowego rozproszenia się na wielu celach, chyba że stworzą nowe instytucje międzynarodowe lub co najmniej radykalnie zreformują obecne. Nawet supermocarstwo potrzebuje strategicznych partnerów.
"Instytucjonalizacja jednobiegunowości" nie jest zadaniem niewykonalnym. Po pierwsze, Amerykanie mają doświadczenie w tworzeniu instytucji międzynarodowych pomagających w przezwyciężaniu kryzysów w czasach zimnej wojny - NATO i ONZ okazywały się przydatnymi narzędziami amerykańskiej sztuki rządzenia. Po drugie, jest wiele państw zainteresowanych rozszerzeniem pax Americana - Wielka Brytania, która w stopniu nie mniejszym niż my oddana jest idei liberalnego ładu międzynarodowego i, jako jedyna poza USA, ma siły zbrojne zdolne do działań na całym świecie, kraje dawnego Układu Warszawskiego w Europie Wschodniej, Indie, a także nowoczesne gospodarki i krzepnące demokracje Azji Wschodniej, takie jak Japonia, Korea Południowa, Tajwan bądź Australia.
Nowa architektura globu
Jakie więc międzynarodowe instytucje miałyby służyć utrzymaniu pax Americana? Kryzys iracki uczy, że ONZ i NATO nie odpowiadają naszym celom. Organizację Narodów Zjednoczonych utworzono między innymi po to, by chronić suwerenne państwa przed rewolucyjnym komunizmem. Dlatego wyposażono ją w oparte na zasadzie suwerenności państwowej mechanizmy wielostronnej kontroli (najbardziej znanym przykładem jest prawo weta stałych członków Rady Bezpieczeństwa), które pozwalały nadzorować działania Sowietów i tym samym bronić liberalnego ładu na Zachodzie. Sojusz atlantycki, mimo ważnej roli we wspieraniu społecznej i politycznej odbudowy Europy Zachodniej, był przede wszystkim reakcją na zagrożenie ze strony sowieckiej potęgi wojskowej.
Miesiące poprzedzające wojnę w Iraku pokazały, że mechanizmy wzajemnej kontroli wbudowane w struktury ONZ i NATO posłużyły legitymizacji reżimu Husajna, jednocześnie blokując, a co najmniej utrudniając próby wyzwolenia Iraku i zaprowadzenia w tym kraju nowego ładu politycznego. Tym samym te międzynarodowe organizacje stawiają prawa państwa ponad indywidualnymi prawami politycznymi obywateli.
A zatem prawdziwie nowy ład światowy - pax Americana - wymaga stworzenia organizacji, których istnienie będą uzasadniać nie ich własne procedury, ale cele, do których zostały powołane. Zreformowana ONZ - lub jej następczyni - stawiałaby wolność ponad stabilnością, a działania swe poświęciłaby obronie praw politycznych uciskanych narodów, a nie tolerowaniu uciskających je reżimów. Nowe NATO określiłoby się jako sojusz zdolny do sprawniejszego kierowania wojsk do różnych misji, wspierających nowe cele, a nie jako obronną koalicję na wypadek wojny. W minionej dekadzie działania "koalicji chętnych" prowadzone pod amerykańskim przewodnictwem rzadko bywały formalnymi operacjami NATO, a nawet gdy były, nie angażowały wojsk wszystkich państw członkowskich. Mimo to NATO służyło tym misjom za praktyczny model i dostarczało swoje koncepcje taktyczne, techniki i procedury.
To właśnie architektura NATO pozwala uczestnikom zainteresowanym prowadzonymi przez Amerykanów operacjami przyłączyć się do zespołu w trakcie gry.
Utrzymanie obecnego pax Americana wymaga co najmniej rozszerzenia tych instytucjonalnych więzów wojskowych poza Europę i wyjścia poza przeważające w przeszłości stosunki bilateralne. Poza prowadzeniem wspólnych manewrów z Japonią, Koreą Południową, Indiami, Australią i innymi krajami w ramach współpracy indywidualnej, USA powinny stworzyć bardziej rozbudowaną architekturę bezpieczeństwa - coś w rodzaju NATO - również w innych regionach i z innymi partnerami. Nie musi to być struktura tak sformalizowana jak NATO i z pewnością nie powinien to być system tak skostniały, jakim okazało się NATO w ostatnich latach. Mógłby on się stać jednak szkoleniową i praktyczną podstawą różnych operacji koalicyjnych, które mogą być konieczne w najbliższych dziesięcioleciach. Współpracę między demokratycznymi uczestnikami poirackiego ładu międzynarodowego można też rozszerzyć innymi sposobami - poprzez kooperację przemysłów obronnych czy wywiadów - czyli tak naprawdę wykorzystując tradycyjne narzędzia dawnych sojuszy, tyle że zastosowane w nowych okolicznościach.
Ale nie ma się co łudzić, niezależnie od wszystkich korzyści płynących ze statusu supermocarstwa i "ostatniej, największej nadziei ludzkości", utrzymanie jednobiegunowego status quo nie będzie łatwe. John Ikenberry słusznie zauważył, że "kluczem do tak długiego światowego przywództwa USA była umiejętność i chęć sprawowania władzy w ramach sojuszy i powiązań międzynarodowych". Dziś prawdziwym wyzwaniem będzie jednak wypracowanie takiego ładu międzynarodowego, który będzie chronił polityczne prawa pojedynczych ludzi, a nie tylko prawa państw.
Thomas Donnelly
Artykuł publikujemy dzięki wpółpracy z: the new atlantic initiative
Wersja angielska / English version (in:American Enterprise Institute; National Security Outlook)
http://www.aei.org/publications/pubID.16999/pub_detail.asp
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.