NATO składa się z 18 karzełków i Stanów Zjednoczonych - ten cytat nie pochodzi z wypowiedzi Donalda Rumsfelda. Te słowa wypowiedział premier Belgii Guy Verhofstadt, inicjator spotkania szefów państw "starej Europy" w sprawie utworzenia niezależnej od NATO europejskiej armii. Karzełki miałyby opuścić olbrzyma i same stworzyć potężne siły zbrojne? Czy wówczas przestaną być karzełkami?
Zebrani w Brukseli przywódcy Belgii, Francji, Niemiec i Luksemburga jakby nie zdawali sobie sprawy z niedorzeczności takiego myślenia. Ponieważ o utworzeniu europejskich sił szybkiego reagowania mówi się w unii od dawna i rządy piętnastki z taką ideą się zgadzają, więc "ktoś musi zacząć" - powiada Verhofstadt. Wprawdzie nikt poza tą czwórką nie zgadza się, by europejskie struktury wojskowe konkurowały z NATO, ale to wyraźnie nieistotny szczegół. To, że jakakolwiek inicjatywa wojskowa w Europie bez udziału Wielkiej Brytanii nie ma sensu, też chyba nie jest ważne. "Gdybyśmy czekali na Brytyjczyków, do dziś nie byłoby euro" - mówi lekceważąco premier Belgii.
A nie tak miało być... Miesiąc wcześniej świat wyglądał inaczej: za chwilę miała się zacząć wojna, komentatorzy mówili o drugim Wietnamie, na ulicach miast całego świata dudnił krok milionów antywojennych demonstrantów. Wówczas prezydent Chirac zapowiadał wspólnie z kanclerzem Schröderem i - po dziwacznych konsultacjach - z prezydentem Putinem, że Europa utworzy własne siły zbrojne i będzie prowadzić własną politykę...
Mocni w gębie
Potęga gospodarcza, w której żyje ponad 300 mln ludzi, po raz pierwszy podjęła się samodzielnego zadania wojskowego w ubiegłym miesiącu, przejmując od NATO operację pokojową w Macedonii. Umieszczono tam 300 żołnierzy, uzyskując jednak wcześniej obietnicę Amerykanów, że jeśli sprawy pójdą źle i wybuchną zamieszki, NATO powróci... Może zatem już dziś precyzyjniej byłoby mówić o europejskich siłach ślamazarnego reagowania?
Europejczycy zdają sobie sprawę ze swojej niepełnosprawności militarnej. W ubiegłym tygodniu Romano Prodi przyznał z rozbrajającą szczerością i bezradnością, że Europa wydaje na obronę ponad połowę tego, co USA, a w efekcie ma siły zbrojne dysponujące zaledwie 10 proc. amerykańskiej mocy bojowej.
Symptomatyczne w tym kontekście są kłopoty, w jakie popadł w ostatnich latach francuski państwowy koncern zbrojeniowy Giat, produkujący czołgi Leclerc. Widać je było w akcji w czasie pierwszej wojny irackiej przed 12 laty. Teraz na placu boju pozostały amerykańskie abramsy i brytyjskie challengery, a francuski koncern oznajmił w kwietniu, że zwalnia połowę załogi i ogranicza produkcję.
Gdzie jest Mr. Europe?
Spór o politykę obronną, a potem wspólną politykę zagraniczną i obronną dzielił Europę od kilku lat. Na słynne pytanie Henry'ego Kissingera: gdzie jest Mr. Europe, ktoś, do kogo można zatelefonować i uzyskać informację, jakie jest stanowisko UE w sprawach międzynarodowych, wciąż nie ma odpowiedzi. Dzisiaj nie bardzo wiadomo, czy Mr. Europe to komisarz do spraw zagranicznych Chris Patten, czy Javier Solana, czy może Günter Verheugen wydelegowany do kontaktów z partnerami zagranicznymi. A właściwie wiadomo: żaden z nich. Samozwańczym liderem polityki europejskiej chciał zostać prezydent Francji. Po zimnym prysznicu nie może się chyba otrząsnąć do dziś.
Formalnie wciąż istniejąca Unia Zachodnioeuropejska jest miejscem zesłania dla nic nie znaczących urzędników. Część państw członkowskich wspólnoty jasno powiada, że wartością nadrzędną jest dla nich zachowanie neutralności (Irlandia, Austria, Szwecja) i żadnej wspólnej polityki bezpieczeństwa nie zaakceptują. Reszta dzieli się wedle prostego klucza: na zwolenników i przeciwników przywództwa amerykańskiego. Wśród przeciwników przewodzi Francja mająca za sojuszników kraje na wpół od niej zależne, jak Belgia i Luksemburg, oraz zmienną konstelację rządów lewicowych z innych państw. Po drugiej stronie znajdują się Brytyjczycy i Duńczycy (pamiętajmy, że Dania to również leżąca na kontynencie północnoamerykańskim Grenlandia), wspierani przez ekipy centroprawicowe innych państw.
Do niedawna stałym uczestnikiem grupy proamerykańskiej były Niemcy. Teraz stabilizacja zachodniej wspólnoty obronnej stała się zależna od kolejnych wyników wyborów w Niemczech. Chyba że ich miejsce zajmie Polska i dziewiątka nowych członków UE, wspierających politykę współpracy atlantyckiej.
Trójkąt wirtualny
Sytuacja Warszawy jest dziś nieco dwuznaczna, zwłaszcza w kontekście planowanego na 9 maja spotkania trójkąta weimarskiego. Wymyślona przed dziesięcioma laty przez ministra Krzysztofa Skubiszewskiego formuła trójkąta Francja - Niemcy - Polska miała nam ułatwić wejście do zjednoczonej Europy. Mimo wielkich nadziei wiązanych z tą ideą i pomysłów prof. Longina Pastusiaka, by Polska zabrała się do tworzenia czworokąta z udziałem Rosji, trójkąt weimarski był cały czas pustą skorupą.
We Wrocławiu 9 maja spotkają się przywódcy państw, które zaczęły tworzyć formalny antyamerykański "wymiar" Unii Europejskiej, z prezydentem Polski uchodzącej obok Wielkiej Brytanii za głównego alianta USA w Europie. Oczywiście, Aleksander Kwaśniewski dowie się, że kwartet z Brukseli jest otwarty i zaprasza Polskę. A po wypowiedziach marszałka Sejmu oceniającego brukselską inicjatywę jako pożyteczną i polskich deklaracjach (w Atenach) popierających utworzenie unijnego ministerstwa spraw zagranicznych można się obawiać, że Aleksander Kwaśniewski, zgodnie ze swoim zwyczajem, każdemu rozmówcy powie "tak".
Nie dołączyć do osi przegranych
Chór zaniepokojonych komentatorów od dawna domaga się od polskiej polityki większej elastyczności wobec europejskiej osi przegranych. Tymczasem jedynym atutem, jaki jeszcze mamy w ręku, jest względna wyrazistość polskiej polityki zagranicznej. Nasza armia jest słaba i kompromitujemy ją deklaracjami o braku pieniędzy na wysłanie kilku tysięcy żołnierzy do sił pokojowych w Iraku. Gospodarka kuleje na obie nogi. Rząd przypomina stado jeleni podczas polowania z nagonką. Tylko wsparcie USA pozwala nam na zabieranie głosu w sprawach międzynarodowych.
Nie przypadkiem większa część dokumentów poświęconych tożsamości europejskiej w dziedzinie bezpieczeństwa dotyczy współpracy zakładów zbrojeniowych. Chodzi o to, by zmontować wspólny rynek uzbrojenia i wyprzeć z niego Amerykanów. W takim rozwoju wspólnoty obronnej Europy polskiego interesu nie widać. Korzystajmy więc z podwójnego atutu, jaki daje nam bliskość Waszyngtonu i solidarność nowych członków unii. Trójkąt weimarski w obecnym kształcie może odgrywać wyłącznie rolę polisy ubezpieczeniowej wobec trójkąta petersburskiego harmonizującego interesy Francji, Rosji i Niemiec. Tu rada dla Aleksandra Kwaśniewskiego, by nie zapominał, że gdy ma się w ręku F-16, nie należy go zamieniać na francuski miraż osłodzony belgijskimi pralinkami.
A nie tak miało być... Miesiąc wcześniej świat wyglądał inaczej: za chwilę miała się zacząć wojna, komentatorzy mówili o drugim Wietnamie, na ulicach miast całego świata dudnił krok milionów antywojennych demonstrantów. Wówczas prezydent Chirac zapowiadał wspólnie z kanclerzem Schröderem i - po dziwacznych konsultacjach - z prezydentem Putinem, że Europa utworzy własne siły zbrojne i będzie prowadzić własną politykę...
Mocni w gębie
Potęga gospodarcza, w której żyje ponad 300 mln ludzi, po raz pierwszy podjęła się samodzielnego zadania wojskowego w ubiegłym miesiącu, przejmując od NATO operację pokojową w Macedonii. Umieszczono tam 300 żołnierzy, uzyskując jednak wcześniej obietnicę Amerykanów, że jeśli sprawy pójdą źle i wybuchną zamieszki, NATO powróci... Może zatem już dziś precyzyjniej byłoby mówić o europejskich siłach ślamazarnego reagowania?
Europejczycy zdają sobie sprawę ze swojej niepełnosprawności militarnej. W ubiegłym tygodniu Romano Prodi przyznał z rozbrajającą szczerością i bezradnością, że Europa wydaje na obronę ponad połowę tego, co USA, a w efekcie ma siły zbrojne dysponujące zaledwie 10 proc. amerykańskiej mocy bojowej.
Symptomatyczne w tym kontekście są kłopoty, w jakie popadł w ostatnich latach francuski państwowy koncern zbrojeniowy Giat, produkujący czołgi Leclerc. Widać je było w akcji w czasie pierwszej wojny irackiej przed 12 laty. Teraz na placu boju pozostały amerykańskie abramsy i brytyjskie challengery, a francuski koncern oznajmił w kwietniu, że zwalnia połowę załogi i ogranicza produkcję.
Gdzie jest Mr. Europe?
Spór o politykę obronną, a potem wspólną politykę zagraniczną i obronną dzielił Europę od kilku lat. Na słynne pytanie Henry'ego Kissingera: gdzie jest Mr. Europe, ktoś, do kogo można zatelefonować i uzyskać informację, jakie jest stanowisko UE w sprawach międzynarodowych, wciąż nie ma odpowiedzi. Dzisiaj nie bardzo wiadomo, czy Mr. Europe to komisarz do spraw zagranicznych Chris Patten, czy Javier Solana, czy może Günter Verheugen wydelegowany do kontaktów z partnerami zagranicznymi. A właściwie wiadomo: żaden z nich. Samozwańczym liderem polityki europejskiej chciał zostać prezydent Francji. Po zimnym prysznicu nie może się chyba otrząsnąć do dziś.
Formalnie wciąż istniejąca Unia Zachodnioeuropejska jest miejscem zesłania dla nic nie znaczących urzędników. Część państw członkowskich wspólnoty jasno powiada, że wartością nadrzędną jest dla nich zachowanie neutralności (Irlandia, Austria, Szwecja) i żadnej wspólnej polityki bezpieczeństwa nie zaakceptują. Reszta dzieli się wedle prostego klucza: na zwolenników i przeciwników przywództwa amerykańskiego. Wśród przeciwników przewodzi Francja mająca za sojuszników kraje na wpół od niej zależne, jak Belgia i Luksemburg, oraz zmienną konstelację rządów lewicowych z innych państw. Po drugiej stronie znajdują się Brytyjczycy i Duńczycy (pamiętajmy, że Dania to również leżąca na kontynencie północnoamerykańskim Grenlandia), wspierani przez ekipy centroprawicowe innych państw.
Do niedawna stałym uczestnikiem grupy proamerykańskiej były Niemcy. Teraz stabilizacja zachodniej wspólnoty obronnej stała się zależna od kolejnych wyników wyborów w Niemczech. Chyba że ich miejsce zajmie Polska i dziewiątka nowych członków UE, wspierających politykę współpracy atlantyckiej.
Trójkąt wirtualny
Sytuacja Warszawy jest dziś nieco dwuznaczna, zwłaszcza w kontekście planowanego na 9 maja spotkania trójkąta weimarskiego. Wymyślona przed dziesięcioma laty przez ministra Krzysztofa Skubiszewskiego formuła trójkąta Francja - Niemcy - Polska miała nam ułatwić wejście do zjednoczonej Europy. Mimo wielkich nadziei wiązanych z tą ideą i pomysłów prof. Longina Pastusiaka, by Polska zabrała się do tworzenia czworokąta z udziałem Rosji, trójkąt weimarski był cały czas pustą skorupą.
We Wrocławiu 9 maja spotkają się przywódcy państw, które zaczęły tworzyć formalny antyamerykański "wymiar" Unii Europejskiej, z prezydentem Polski uchodzącej obok Wielkiej Brytanii za głównego alianta USA w Europie. Oczywiście, Aleksander Kwaśniewski dowie się, że kwartet z Brukseli jest otwarty i zaprasza Polskę. A po wypowiedziach marszałka Sejmu oceniającego brukselską inicjatywę jako pożyteczną i polskich deklaracjach (w Atenach) popierających utworzenie unijnego ministerstwa spraw zagranicznych można się obawiać, że Aleksander Kwaśniewski, zgodnie ze swoim zwyczajem, każdemu rozmówcy powie "tak".
Nie dołączyć do osi przegranych
Chór zaniepokojonych komentatorów od dawna domaga się od polskiej polityki większej elastyczności wobec europejskiej osi przegranych. Tymczasem jedynym atutem, jaki jeszcze mamy w ręku, jest względna wyrazistość polskiej polityki zagranicznej. Nasza armia jest słaba i kompromitujemy ją deklaracjami o braku pieniędzy na wysłanie kilku tysięcy żołnierzy do sił pokojowych w Iraku. Gospodarka kuleje na obie nogi. Rząd przypomina stado jeleni podczas polowania z nagonką. Tylko wsparcie USA pozwala nam na zabieranie głosu w sprawach międzynarodowych.
Nie przypadkiem większa część dokumentów poświęconych tożsamości europejskiej w dziedzinie bezpieczeństwa dotyczy współpracy zakładów zbrojeniowych. Chodzi o to, by zmontować wspólny rynek uzbrojenia i wyprzeć z niego Amerykanów. W takim rozwoju wspólnoty obronnej Europy polskiego interesu nie widać. Korzystajmy więc z podwójnego atutu, jaki daje nam bliskość Waszyngtonu i solidarność nowych członków unii. Trójkąt weimarski w obecnym kształcie może odgrywać wyłącznie rolę polisy ubezpieczeniowej wobec trójkąta petersburskiego harmonizującego interesy Francji, Rosji i Niemiec. Tu rada dla Aleksandra Kwaśniewskiego, by nie zapominał, że gdy ma się w ręku F-16, nie należy go zamieniać na francuski miraż osłodzony belgijskimi pralinkami.
Szczyt bez historii |
---|
Dominique Moisi Politolog, wicedyrektor Francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (IFRI) Miniszczyt w Brukseli nie zostanie zapamiętany przez historyków. Nie należy się spodziewać, że jego konsekwencją będzie rozbicie NATO. Francja i Niemcy nie są w stanie bez Wielkiej Brytanii zaproponować nowej definicji europejskiej polityki obronnej. Paryż, Berlin i Londyn nie zaczną szybko współpracować w tej dziedzinie. USA będą się starały zablokować stworzenie koncepcji samodzielnej polityki obronnej przez kraje europejskie, ale w końcu będą musiały się z nią pogodzić. |
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.