Wywiad z Catherina Zeta-Jones
Justyna Kobus: Nie obawiała się pani, że szalejąc na estradzie podczas oscarowej gali, zacznie pani rodzić?
Catherine Zeta-Jones: - Mój lekarz wykluczył wcześniejszy poród. To media zabawiały publiczność domysłami, co by się stało, gdybym nagle z nadmiaru emocji zaczęła rodzić. Była to taka dodatkowa atrakcja.
- Jak przyjęła pani zwycięstwo nad Meryl Streep?
Czułam się dziwnie, bo byłam pewna, że trzeciego już Oscara odbierze Meryl. Jestem w niej wręcz zakochana, odkąd sięgam pamięcią. Mam dziwne uczucie, jakbym dopuściła się jakiegoś niegodnego czynu, pokonując tej klasy rywalkę.
- Pani mąż Michael Douglas ma na koncie dwa Oscary, teść Kirk Douglas - Oscara honorowego. Nie miała pani kompleksów?
- Nigdy ich nie miałam, bo nie uprawiam aktorstwa dla nagród. Choć przyjemnie jest być docenianym. Ale mój dorobek w porównaniu z osiągnięciami Kirka czy Michaela jest bardzo skromny. Myślę, że najważniejsze role są jeszcze przede mną.
- Czy to prawda, że rola w musicalu "Chicago" to spełnienie największego marzenia pani życia?
- Jako mała dziewczynka chciałam się znaleźć na scenie, tańczyć i śpiewać. Miałam obsesję na punkcie musicali ze złotego okresu Hollywood. Uwielbiam filmy Freda Astaire'a i Ginger Rogers. Właściwie powinnam powiedzieć, że zostałam aktorką, by ich naśladować. Długo uczyłam się tańca i śpiewu, a z musicalem miałam już wcześniej do czynienia - na londyńskim West Endzie tańczyłam w "42nd Street". Ale wciąż czekałam na swoje "West Side Story". Kiedy Rob Marshall zadzwonił do mnie i wyznał, że jestem pierwszą osobą, którą obsadził w swoim projekcie, wariowałam ze szczęścia. Dodatkowo scenariusz okazał się o niebo lepszy od większości przesłodzonych musicali, które miałam w pamięci.
- Film Marshalla kpi z kultu sławy, której doświadcza pani na każdym kroku. Nie widzi pani w tym sprzeczności?
- Nie jestem opętana dążeniem do sławy za wszelką cenę. Bawi mnie kpiarski ton historii opowiedzianej w "Chicago", bo choć jest osadzona w latach 20. XX wieku, nic nie straciła na aktualności. Nadal dla pięciu minut w blasku jupiterów wielu ludzi jest gotowych uczynić wszystko. Ja - nie!
- Niebawem zobaczymy panią w kolejnym musicalu, a ponadto zagra pani u boku Toma Hanksa w filmie "Terminal" Stevena Spielberga.
- Rzeczywiście, dostałam kolejną propozycję zagrania w musicalu, ale ponieważ wszystko jest jeszcze na etapie projektu, szczegóły zachowam dla siebie. Natomiast mogę potwierdzić udział w nowym filmie Stevena Spielberga. Bardzo się z tego cieszę, bo nie miałam okazji z nim pracować. A mam uczucie, że być aktorem i nie pracować ze Spielbergiem, to trochę tak, jak pracując w cukierni, nie spróbować najsmaczniejszego tortu. Musi jednak upłynąć nieco czasu, bym po ciąży i porodzie nadawała się do roli ponętnej stewardesy. Przez najbliższy rok bardziej przekonująca byłabym jako karmiąca matka.
- Mam do nich dość obojętny stosunek, gdyż potrafię jednym tchem wymienić ze dwa tuziny koleżanek, o których można powiedzieć to samo. Przynajmniej kilka razy na kwartał pojawia się nowa gwiazdka nazywana najpiękniejszą, najwspanialszą. A potem się o niej zapomina. Chyba, że udowodni, iż poza zewnętrznymi walorami ma coś do zaoferowania. Mam nadzieję, że nie jestem tylko urodziwą maskotką.
Catherine Zeta-Jones: - Mój lekarz wykluczył wcześniejszy poród. To media zabawiały publiczność domysłami, co by się stało, gdybym nagle z nadmiaru emocji zaczęła rodzić. Była to taka dodatkowa atrakcja.
- Jak przyjęła pani zwycięstwo nad Meryl Streep?
Czułam się dziwnie, bo byłam pewna, że trzeciego już Oscara odbierze Meryl. Jestem w niej wręcz zakochana, odkąd sięgam pamięcią. Mam dziwne uczucie, jakbym dopuściła się jakiegoś niegodnego czynu, pokonując tej klasy rywalkę.
- Pani mąż Michael Douglas ma na koncie dwa Oscary, teść Kirk Douglas - Oscara honorowego. Nie miała pani kompleksów?
- Nigdy ich nie miałam, bo nie uprawiam aktorstwa dla nagród. Choć przyjemnie jest być docenianym. Ale mój dorobek w porównaniu z osiągnięciami Kirka czy Michaela jest bardzo skromny. Myślę, że najważniejsze role są jeszcze przede mną.
- Czy to prawda, że rola w musicalu "Chicago" to spełnienie największego marzenia pani życia?
- Jako mała dziewczynka chciałam się znaleźć na scenie, tańczyć i śpiewać. Miałam obsesję na punkcie musicali ze złotego okresu Hollywood. Uwielbiam filmy Freda Astaire'a i Ginger Rogers. Właściwie powinnam powiedzieć, że zostałam aktorką, by ich naśladować. Długo uczyłam się tańca i śpiewu, a z musicalem miałam już wcześniej do czynienia - na londyńskim West Endzie tańczyłam w "42nd Street". Ale wciąż czekałam na swoje "West Side Story". Kiedy Rob Marshall zadzwonił do mnie i wyznał, że jestem pierwszą osobą, którą obsadził w swoim projekcie, wariowałam ze szczęścia. Dodatkowo scenariusz okazał się o niebo lepszy od większości przesłodzonych musicali, które miałam w pamięci.
- Film Marshalla kpi z kultu sławy, której doświadcza pani na każdym kroku. Nie widzi pani w tym sprzeczności?
- Nie jestem opętana dążeniem do sławy za wszelką cenę. Bawi mnie kpiarski ton historii opowiedzianej w "Chicago", bo choć jest osadzona w latach 20. XX wieku, nic nie straciła na aktualności. Nadal dla pięciu minut w blasku jupiterów wielu ludzi jest gotowych uczynić wszystko. Ja - nie!
- Niebawem zobaczymy panią w kolejnym musicalu, a ponadto zagra pani u boku Toma Hanksa w filmie "Terminal" Stevena Spielberga.
- Rzeczywiście, dostałam kolejną propozycję zagrania w musicalu, ale ponieważ wszystko jest jeszcze na etapie projektu, szczegóły zachowam dla siebie. Natomiast mogę potwierdzić udział w nowym filmie Stevena Spielberga. Bardzo się z tego cieszę, bo nie miałam okazji z nim pracować. A mam uczucie, że być aktorem i nie pracować ze Spielbergiem, to trochę tak, jak pracując w cukierni, nie spróbować najsmaczniejszego tortu. Musi jednak upłynąć nieco czasu, bym po ciąży i porodzie nadawała się do roli ponętnej stewardesy. Przez najbliższy rok bardziej przekonująca byłabym jako karmiąca matka.
- Mam do nich dość obojętny stosunek, gdyż potrafię jednym tchem wymienić ze dwa tuziny koleżanek, o których można powiedzieć to samo. Przynajmniej kilka razy na kwartał pojawia się nowa gwiazdka nazywana najpiękniejszą, najwspanialszą. A potem się o niej zapomina. Chyba, że udowodni, iż poza zewnętrznymi walorami ma coś do zaoferowania. Mam nadzieję, że nie jestem tylko urodziwą maskotką.
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.