Rząd stoi nad otchłanią dziury budżetowej wykopanej wspólnym wysiłkiem kolejnych koalicji
Wołanie o pieniądze stało się w Polsce powszechne. Żąda ich zarówno Lepper, jak i ministrowie rządu SLD, choć kierują się innymi przesłankami. Samoobrona wzdycha do lat 80., gdy państwo zapewniało skup każdego barachła i oprocentowanie kredytów poniżej inflacji, której wysokość martwiła tylko miastowych. Rząd stoi zaś nad otchłanią dziury budżetowej wykopanej wspólnym wysiłkiem kolejnych koalicji politycznych.
Wspólną cechą "zaplecza intelektualnego" Leppera (o którego istnieniu "charyzmatyczny" przywódca ciągle wspomina, nie mówiąc jednak, jakie to mózgi wchodzą w jego skład) i tzw. strony rządowej jest przekonanie o cudotwórczej roli dodatkowych zastrzyków pieniężnych dla gospodarki, która rzekomo jest jak sucha gąbka, niezdolna do spełniania swych funkcji bez solidnego nasączenia wodą, czyli pieniądzem. Jedni i drudzy prześcigają się w krytyce Narodowego Banku Polskiego i Rady Polityki Pieniężnej, różniąc się tylko stopniem elegancji sformułowań dotyczących polityki pieniężnej i finansowej.
Zwolennicy poglądu o tzw. neutralności pieniądza twierdzą, że manipulacje jego podażą nie wpływają, zwłaszcza w dłuższym okresie, na realne wielkości gospodarcze. Nasi politycy rządowi i "zaplecze intelektualne" Leppera wyznają pogląd odmienny, wierząc w dobroczynność większego nasączenia gąbki wodą, czyli znacznego zwiększenia podaży pieniądza. Samoobrona myśli przy tym przede wszystkim o zainkasowaniu dodatkowych pieniędzy dzięki umorzeniu kredytów i dotacjom, a dopiero w drugiej kolejności o makroekonomicznych aspektach polityki pieniężnej.
Tymczasem stan wiedzy ekonomicznej pozwala na dość łatwe rozstrzygnięcie tego sporu. Gdy gospodarka wykazuje znaczną stabilność, stopa inflacji jest niska, a przedsiębiorstwa dbają o niski poziom kosztów i zyski, zwiększenie podaży pieniądza i jego potanienie może pobudzić aktywność gospodarczą i zwiększyć skłonność do inwestowania. Tak było w latach 30. XX wieku w Wielkiej Brytanii, nękanej głębokim kryzysem, nieporównywalnym z naszym obecnym dreptaniem w miejscu. Historyczne doświadczenie wskazuje jednak, że nie może to być praktyka ciągła, ciągłe pompowanie pieniądza w gospodarkę. Przypomnijmy, że nawet w USA neokeynesizm zaowocował w 1978 r. stopą inflacji wynoszącą 12 proc. i wymusił całkowite porzucenie takiej polityki. Chodzi bowiem o to, że zwiększanie podaży pieniądza wywołuje decyzje przedsiębiorstw o podwyżkach cen, mogące zneutralizować zastrzyki pieniędzy i uniemożliwić uzyskanie wzrostu produkcji. Należy również pamiętać, że to, co było możliwe w latach 30., w epoce "przedinformatycznej", kiedy decyzje polityki gospodarczej nie przekładały się natychmiast na działania przedsiębiorstw, stało się nierealne w epoce "informatycznej", gdy skutki każdej decyzji rządu czy banku centralnego są natychmiast rozszyfrowywane i wpływają na decyzje przedsiębiorstw, mogące wywołać konsekwencje odwrotne do oczekiwań polityków.
Wstrzemięźliwość naszych organów polityki pieniężnej jest więc uzasadniona. O skłonności do inwestowania decyduje bowiem przede wszystkim stopa redystrybucji PKB, stopy podatkowe, a nie stopy procentowe NBP. Zresztą banki komercyjne wolą pożyczać pieniądze rządowi. Gotowość banków do udzielania kredytów przedsiębiorstwom wzrośnie, gdy rząd zmniejszy deficyt budżetowy i przestanie emitować obligacje i bony skarbowe. Nie dziwię się bankowi centralnemu, że z taką troską patrzy na fatalną antygospodarczą strukturę oraz nadmierne wydatki budżetowe i nie ma ochoty ich finansować.
My jednak nadal oczekujemy wszystkiego od państwa, od jego instytucji. Tak nas przecież uczono przez pół wieku i bardzo trudno się od tego odzwyczaić. Przyszłością nie jest jednak wrogie państwo opiekuńcze, lecz gospodarka rynkowa, stwarzająca ogromne szanse, ale także stawiająca wysokie wymagania każdemu z nas.
Wspólną cechą "zaplecza intelektualnego" Leppera (o którego istnieniu "charyzmatyczny" przywódca ciągle wspomina, nie mówiąc jednak, jakie to mózgi wchodzą w jego skład) i tzw. strony rządowej jest przekonanie o cudotwórczej roli dodatkowych zastrzyków pieniężnych dla gospodarki, która rzekomo jest jak sucha gąbka, niezdolna do spełniania swych funkcji bez solidnego nasączenia wodą, czyli pieniądzem. Jedni i drudzy prześcigają się w krytyce Narodowego Banku Polskiego i Rady Polityki Pieniężnej, różniąc się tylko stopniem elegancji sformułowań dotyczących polityki pieniężnej i finansowej.
Zwolennicy poglądu o tzw. neutralności pieniądza twierdzą, że manipulacje jego podażą nie wpływają, zwłaszcza w dłuższym okresie, na realne wielkości gospodarcze. Nasi politycy rządowi i "zaplecze intelektualne" Leppera wyznają pogląd odmienny, wierząc w dobroczynność większego nasączenia gąbki wodą, czyli znacznego zwiększenia podaży pieniądza. Samoobrona myśli przy tym przede wszystkim o zainkasowaniu dodatkowych pieniędzy dzięki umorzeniu kredytów i dotacjom, a dopiero w drugiej kolejności o makroekonomicznych aspektach polityki pieniężnej.
Tymczasem stan wiedzy ekonomicznej pozwala na dość łatwe rozstrzygnięcie tego sporu. Gdy gospodarka wykazuje znaczną stabilność, stopa inflacji jest niska, a przedsiębiorstwa dbają o niski poziom kosztów i zyski, zwiększenie podaży pieniądza i jego potanienie może pobudzić aktywność gospodarczą i zwiększyć skłonność do inwestowania. Tak było w latach 30. XX wieku w Wielkiej Brytanii, nękanej głębokim kryzysem, nieporównywalnym z naszym obecnym dreptaniem w miejscu. Historyczne doświadczenie wskazuje jednak, że nie może to być praktyka ciągła, ciągłe pompowanie pieniądza w gospodarkę. Przypomnijmy, że nawet w USA neokeynesizm zaowocował w 1978 r. stopą inflacji wynoszącą 12 proc. i wymusił całkowite porzucenie takiej polityki. Chodzi bowiem o to, że zwiększanie podaży pieniądza wywołuje decyzje przedsiębiorstw o podwyżkach cen, mogące zneutralizować zastrzyki pieniędzy i uniemożliwić uzyskanie wzrostu produkcji. Należy również pamiętać, że to, co było możliwe w latach 30., w epoce "przedinformatycznej", kiedy decyzje polityki gospodarczej nie przekładały się natychmiast na działania przedsiębiorstw, stało się nierealne w epoce "informatycznej", gdy skutki każdej decyzji rządu czy banku centralnego są natychmiast rozszyfrowywane i wpływają na decyzje przedsiębiorstw, mogące wywołać konsekwencje odwrotne do oczekiwań polityków.
Wstrzemięźliwość naszych organów polityki pieniężnej jest więc uzasadniona. O skłonności do inwestowania decyduje bowiem przede wszystkim stopa redystrybucji PKB, stopy podatkowe, a nie stopy procentowe NBP. Zresztą banki komercyjne wolą pożyczać pieniądze rządowi. Gotowość banków do udzielania kredytów przedsiębiorstwom wzrośnie, gdy rząd zmniejszy deficyt budżetowy i przestanie emitować obligacje i bony skarbowe. Nie dziwię się bankowi centralnemu, że z taką troską patrzy na fatalną antygospodarczą strukturę oraz nadmierne wydatki budżetowe i nie ma ochoty ich finansować.
My jednak nadal oczekujemy wszystkiego od państwa, od jego instytucji. Tak nas przecież uczono przez pół wieku i bardzo trudno się od tego odzwyczaić. Przyszłością nie jest jednak wrogie państwo opiekuńcze, lecz gospodarka rynkowa, stwarzająca ogromne szanse, ale także stawiająca wysokie wymagania każdemu z nas.
Więcej możesz przeczytać w 19/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.