Cóż to byłby za skandal, gdyby Niemcom na Śląsku zabroniono rozmawiać z dziećmi po niemiecku Prawo do "swobodnego posługiwania się językiem ojczystym w życiu prywatnym i publicznym", zapisane w traktacie polsko-niemieckim z 1991 r., jest w Republice Federalnej Niemiec - w odniesieniu do Polaków - nagminnie łamane. - Przyjechałem do Niemiec z nadzieją na lepszą przyszłość - mówi "Wprost" Wojciech Pomorski, który był jednym z ostatnich emigrantów z PRL. Gdy 12 lipca 1989 r. wsiadł do pociągu w Bytowie, miał w kieszeni bilet w jedną stronę. Na początku wszystko układało się dobrze. Państwo niemieckie zapewniło mu dach nad głową i utrzymanie, zaczął chodzić na kursy dokształcające. Wtedy poznał Niemkę Tanię. Zamieszkali razem w trzypokojowym mieszkaniu w Hamburgu. Ona opanowała język polski, on skończył zaocznie germanistykę na Uniwersytecie Śląskim. Pracował jako menedżer w firmie budowlanej. W 1997 r. na świat przyszła ich pierwsza córka Justyna, a dwa lata później - Iwona Polonia. Pomorski zadbał, by obie miały podwójne obywatelstwo. Jak sądzi, to właśnie jego polskie pochodzenie stało się głównym powodem rozpadu małżeństwa i utraty dzieci. - Rodzina Tani nigdy mnie nie akceptowała. Pobraliśmy się wbrew jej woli. Najbliżsi krewni Tani służyli w SS, a babka pochodzi z dawnych Prus. Dla nich druga wojna jeszcze się nie skończyła - mówi Pomorski. - Określenie Polacken (Polaczki) należało do najłagodniejszych, jakie padało podczas naszych spotkań. Był okres, że nawet żona nie mogła tego znieść i zrywała z nimi kontakty. Z czasem zaczęło się jednak między nami psuć. Gdy w lipcu ubiegłego roku wróciłem do domu, Tani i naszych córek już nie było. Żona uciekła do matki.
Polski - zakazany
Po czterech miesiącach całkowitego braku kontaktu ojca z dziećmi hamburski sąd rodzinny zezwolił Pomorskiemu na spotkania z córkami raz na dwa tygodnie przez dwie godziny, ale tylko pod nadzorem osoby delegowanej przez Urząd ds. Młodzieży (Jugendamt) i pod warunkiem, że nie będzie rozmawiał z córkami po polsku. - Gdy się temu sprzeciwiłem, urzędnik Martin Schröder zwymyślał mnie, zaznaczając, że jeśli będę się upierał, mogę w ogóle nie zobaczyć córek. Nie zgodził się nawet na rozwiązanie połowiczne - żeby rozmowy odbywały się w obu językach. Sprawa Pomorskiego znalazła się na biurku adwokata. Mimo jego interwencji Jugendamt podtrzymał decyzję. W uzasadnieniu napisano: "Wymóg języka niemieckiego może być dla dzieci jedynie korzystny, gdyż wyrastają w tym kraju i tu chodzą do szkół".
- To jakiś absurd - mówi Amelia Barrera, doświadczony psycholog Iaf (Verband Binationaler Familien und Partnerschaften), związku zajmującego się problemami rodzin mieszanych. - Do takiego postępowania nie ma podstaw prawnych i nie może być mowy o "dobru dziecka", jak napisał Jugendamt. Badania naukowe dowodzą, że dzieci z rodzin dwujęzycznych szybciej się uczą i lepiej rozwijają, mają szersze horyzonty niż ich rówieśnicy wychowywani w jednym języku i w jednej kulturze - argumentuje Barrera. Iaf zaproponował wsparcie tłumacza, który pomógłby pracownikowi Jugendamt w sporządzaniu raportów ze spotkań Pomorskiego z córkami. I ta oferta została odrzucona. Jak poinformowała ostatnio hamburska prasa, "z powodu oszczędności" filia Iaf zostanie wkrótce zamknięta. A organizacja ta jest jedyną, która pomaga mieszanym rodzinom w załatwianiu urzędowych czy sądowych spraw. Na porady czterech specjalistów Iaf czeka kolejka zainteresowanych - najbliższy wolny termin jest za miesiąc. - Jak widać, nasza działalność jest niewygodna, bo z pewnością nie można mówić o braku zapotrzebowania na nią czy o wielkich wydatkach - uważa Barrera.
Niemiecki brak wyczucia
Ralph-Dieter Briel, hamburski adwokat reprezentujący interesy Pomorskiego, też wie, że przypadek jego klienta nie jest odosobniony. Według Briela i specjalistów Iaf, podobne problemy przeżywają tysiące ludzi obcego pochodzenia w RFN, nie tylko Polacy. Briel zaznacza jednak, że jego zdaniem, zakaz rozmowy ojca z córkami w języku ojczystym "nie jest demonstracją polityczną", lecz "raczej przejawem braku wyczucia". Wojciech Pomorski ma na ten temat swoje zdanie: - To nowa forma Lebensborn. Niemiecki urząd dba, abym nie wywierał na dzieci "negatywnego wpływu". Już ponad rok nie widziałem moich córek. Czuję, że tracę z nimi kontakt, i o to zapewne chodzi.
Pomorski łączy swe problemy z tym, że jest prezesem Nowego Związku Polaków w Niemczech. Martin Schröder z hamburskiego Jugendamt, który prowadzi jego sprawę, ucina rozmowę. - Nie mam nic do dodania. Decyzję wydałem, opierając się na odpowiednim orzeczeniu. Pan Pomorski jej nie akceptuje, złożył odwołanie i dowie się o postanowieniu w stosownym terminie - oświadczył "Wprost". Na udzielenie odpowiedzi Jugendamt rezerwuje sobie sześć miesięcy.
Polska małpa
Mirosław Kraszewski, 52-letni lekarz radiolog, pochodzi z Łodzi. W Niemczech żyje od 1981 r., ale nie przyjął niemieckiego obywatelstwa. Niemka Andrea, jego była żona, pracowała jako pielęgniarka w tym samym szpitalu w Gütersloh. Małżeństwo rozpadło się w 2000 r. Ich siedmioletni syn Filip ma dwa paszporty. Kraszewskiemu przyznano prawo widywania chłopca raz na dwa tygodnie, z zastrzeżeniem, że musi rozmawiać z nim po niemiecku. - Zdaniem sędzi, język polski odbije się negatywnie na wychowaniu chłopca - mówi zdesperowany ojciec. Kraszewski nie zastosował się do jej zakazu i odmówił podpisania zobowiązania. - Niestety, moja żona uległa presji rodziny, żeby "nie robiła z Filipa polskiej małpy". Gdy syn jej oświadczył, że nadal będzie ze mną rozmawiał po polsku, uderzyła go w twarz. Ona ma za sobą niemiecki sąd i Jugendamt, ja jestem sam.
Gehenna Kraszewskiego trwa cztery lata. Przed pierwszym spotkaniem z dzieckiem pouczono go, że nie może pytać syna o wyniki w szkole ani nawet o samopoczucie. Kraszewski szukał pomocy w Kościele, redakcjach gazet oraz ministerstwach sprawiedliwości i oświaty. Bezskutecznie. Matka pod różnymi pretekstami odwoływała spotkania. W 2000 r. Kraszewski spędził z synem 25 godzin, w 2001 r. - 4 godziny, w 2002 r. - 3 godziny, a w ubiegłym roku już tylko 5 minut, w dniu urodzin Filipa. "Niekooperatywna postawa" Kraszewskiego spowodowała, że półtora roku temu sąd zakazał mu spotkań z dzieckiem. Jak orzeczono, ojciec przyczynił się do "konfliktu lojalności syna wobec matki". Na wołający o pomoc list do federalnej minister sprawiedliwości Niemiec Brigitte Zypries Kraszewski otrzymał odpowiedź podpisaną przez dr. Schomburga, że "rozumie jego trudną sytuację", ale "nie może nic zrobić, bo zgodnie z konstytucjonalnym porządkiem prawnym sądy w Niemczech są niezależne".
Mirosław Kraszewski nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy syna. - Ostatni raz spotkaliśmy się osiem miesięcy temu, w obecności psycholog Christy Klitschmüller. Filip oświadczył jej wtedy, że chce się ze mną widywać i chce rozmawiać po polsku. Potem dowiedziałem się z jej protokołu, jakoby syn przedstawił taką prośbę pod moją presją. Innymi słowy, syn ma być Niemcem i ma się odciąć od wszystkiego, co polskie, ze mną włącznie. Cóż to byłby za skandal, gdyby polskim Niemcom na Śląsku zabroniono rozmawiać z dziećmi po niemiecku - mówi z rezygnacją Kraszewski.
Polak Polakowi Niemcem
Dr Piotr Borowiec pracował w szpitalu w Schwedt. Był ordynatorem. Kilka miesięcy temu zrezygnował i wyjechał do Francji. - Miałem wrażenie, że tam historia zatrzymała się w 1933 r. Niemcom trzeba zmiany kilku pokoleń, by zyskali stopień tolerancji innych narodów - komentuje. Już po wyjeździe Borowca z RFN administracja jego szpitala dała polskim lekarzom do podpisania nakaz rozmawiania wyłącznie po niemiecku. Jak przypomniano, "klinika jest niemiecka", "językiem obowiązującym jest niemiecki", a "wszystkich pracowników zobowiązuje się do meldowania kierownictwu o ewentualnych wykroczeniach". "Zarządzenie ma również moc obowiązującą wobec kontaktów między pracownikami. Niezależnie od ich języka ojczystego również podczas nieobecności pacjentów zobowiązani są rozmawiać między sobą po niemiecku". Wybuchł skandal. Dr Janusz Rudziński, szef Kliniki Ginekologii w Schwedt, gdzie sześciu z siedmiu pracujących lekarzy to Polacy, "dla dobra szpitala" nie chce o tym mówić. W chwili przygotowywania tego tekstu do druku dyrekcja uznała swe rozporządzenie za niebyłe. Nie zmienia to jednak faktu, że zapis polsko-niemieckiego traktatu, zakazujący "jakiejkolwiek próby asymilacji wbrew woli", jest w wielu wypadkach martwą literą.
Po czterech miesiącach całkowitego braku kontaktu ojca z dziećmi hamburski sąd rodzinny zezwolił Pomorskiemu na spotkania z córkami raz na dwa tygodnie przez dwie godziny, ale tylko pod nadzorem osoby delegowanej przez Urząd ds. Młodzieży (Jugendamt) i pod warunkiem, że nie będzie rozmawiał z córkami po polsku. - Gdy się temu sprzeciwiłem, urzędnik Martin Schröder zwymyślał mnie, zaznaczając, że jeśli będę się upierał, mogę w ogóle nie zobaczyć córek. Nie zgodził się nawet na rozwiązanie połowiczne - żeby rozmowy odbywały się w obu językach. Sprawa Pomorskiego znalazła się na biurku adwokata. Mimo jego interwencji Jugendamt podtrzymał decyzję. W uzasadnieniu napisano: "Wymóg języka niemieckiego może być dla dzieci jedynie korzystny, gdyż wyrastają w tym kraju i tu chodzą do szkół".
- To jakiś absurd - mówi Amelia Barrera, doświadczony psycholog Iaf (Verband Binationaler Familien und Partnerschaften), związku zajmującego się problemami rodzin mieszanych. - Do takiego postępowania nie ma podstaw prawnych i nie może być mowy o "dobru dziecka", jak napisał Jugendamt. Badania naukowe dowodzą, że dzieci z rodzin dwujęzycznych szybciej się uczą i lepiej rozwijają, mają szersze horyzonty niż ich rówieśnicy wychowywani w jednym języku i w jednej kulturze - argumentuje Barrera. Iaf zaproponował wsparcie tłumacza, który pomógłby pracownikowi Jugendamt w sporządzaniu raportów ze spotkań Pomorskiego z córkami. I ta oferta została odrzucona. Jak poinformowała ostatnio hamburska prasa, "z powodu oszczędności" filia Iaf zostanie wkrótce zamknięta. A organizacja ta jest jedyną, która pomaga mieszanym rodzinom w załatwianiu urzędowych czy sądowych spraw. Na porady czterech specjalistów Iaf czeka kolejka zainteresowanych - najbliższy wolny termin jest za miesiąc. - Jak widać, nasza działalność jest niewygodna, bo z pewnością nie można mówić o braku zapotrzebowania na nią czy o wielkich wydatkach - uważa Barrera.
Niemiecki brak wyczucia
Ralph-Dieter Briel, hamburski adwokat reprezentujący interesy Pomorskiego, też wie, że przypadek jego klienta nie jest odosobniony. Według Briela i specjalistów Iaf, podobne problemy przeżywają tysiące ludzi obcego pochodzenia w RFN, nie tylko Polacy. Briel zaznacza jednak, że jego zdaniem, zakaz rozmowy ojca z córkami w języku ojczystym "nie jest demonstracją polityczną", lecz "raczej przejawem braku wyczucia". Wojciech Pomorski ma na ten temat swoje zdanie: - To nowa forma Lebensborn. Niemiecki urząd dba, abym nie wywierał na dzieci "negatywnego wpływu". Już ponad rok nie widziałem moich córek. Czuję, że tracę z nimi kontakt, i o to zapewne chodzi.
Pomorski łączy swe problemy z tym, że jest prezesem Nowego Związku Polaków w Niemczech. Martin Schröder z hamburskiego Jugendamt, który prowadzi jego sprawę, ucina rozmowę. - Nie mam nic do dodania. Decyzję wydałem, opierając się na odpowiednim orzeczeniu. Pan Pomorski jej nie akceptuje, złożył odwołanie i dowie się o postanowieniu w stosownym terminie - oświadczył "Wprost". Na udzielenie odpowiedzi Jugendamt rezerwuje sobie sześć miesięcy.
Polska małpa
Mirosław Kraszewski, 52-letni lekarz radiolog, pochodzi z Łodzi. W Niemczech żyje od 1981 r., ale nie przyjął niemieckiego obywatelstwa. Niemka Andrea, jego była żona, pracowała jako pielęgniarka w tym samym szpitalu w Gütersloh. Małżeństwo rozpadło się w 2000 r. Ich siedmioletni syn Filip ma dwa paszporty. Kraszewskiemu przyznano prawo widywania chłopca raz na dwa tygodnie, z zastrzeżeniem, że musi rozmawiać z nim po niemiecku. - Zdaniem sędzi, język polski odbije się negatywnie na wychowaniu chłopca - mówi zdesperowany ojciec. Kraszewski nie zastosował się do jej zakazu i odmówił podpisania zobowiązania. - Niestety, moja żona uległa presji rodziny, żeby "nie robiła z Filipa polskiej małpy". Gdy syn jej oświadczył, że nadal będzie ze mną rozmawiał po polsku, uderzyła go w twarz. Ona ma za sobą niemiecki sąd i Jugendamt, ja jestem sam.
Gehenna Kraszewskiego trwa cztery lata. Przed pierwszym spotkaniem z dzieckiem pouczono go, że nie może pytać syna o wyniki w szkole ani nawet o samopoczucie. Kraszewski szukał pomocy w Kościele, redakcjach gazet oraz ministerstwach sprawiedliwości i oświaty. Bezskutecznie. Matka pod różnymi pretekstami odwoływała spotkania. W 2000 r. Kraszewski spędził z synem 25 godzin, w 2001 r. - 4 godziny, w 2002 r. - 3 godziny, a w ubiegłym roku już tylko 5 minut, w dniu urodzin Filipa. "Niekooperatywna postawa" Kraszewskiego spowodowała, że półtora roku temu sąd zakazał mu spotkań z dzieckiem. Jak orzeczono, ojciec przyczynił się do "konfliktu lojalności syna wobec matki". Na wołający o pomoc list do federalnej minister sprawiedliwości Niemiec Brigitte Zypries Kraszewski otrzymał odpowiedź podpisaną przez dr. Schomburga, że "rozumie jego trudną sytuację", ale "nie może nic zrobić, bo zgodnie z konstytucjonalnym porządkiem prawnym sądy w Niemczech są niezależne".
Mirosław Kraszewski nie wie, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy syna. - Ostatni raz spotkaliśmy się osiem miesięcy temu, w obecności psycholog Christy Klitschmüller. Filip oświadczył jej wtedy, że chce się ze mną widywać i chce rozmawiać po polsku. Potem dowiedziałem się z jej protokołu, jakoby syn przedstawił taką prośbę pod moją presją. Innymi słowy, syn ma być Niemcem i ma się odciąć od wszystkiego, co polskie, ze mną włącznie. Cóż to byłby za skandal, gdyby polskim Niemcom na Śląsku zabroniono rozmawiać z dziećmi po niemiecku - mówi z rezygnacją Kraszewski.
Polak Polakowi Niemcem
Dr Piotr Borowiec pracował w szpitalu w Schwedt. Był ordynatorem. Kilka miesięcy temu zrezygnował i wyjechał do Francji. - Miałem wrażenie, że tam historia zatrzymała się w 1933 r. Niemcom trzeba zmiany kilku pokoleń, by zyskali stopień tolerancji innych narodów - komentuje. Już po wyjeździe Borowca z RFN administracja jego szpitala dała polskim lekarzom do podpisania nakaz rozmawiania wyłącznie po niemiecku. Jak przypomniano, "klinika jest niemiecka", "językiem obowiązującym jest niemiecki", a "wszystkich pracowników zobowiązuje się do meldowania kierownictwu o ewentualnych wykroczeniach". "Zarządzenie ma również moc obowiązującą wobec kontaktów między pracownikami. Niezależnie od ich języka ojczystego również podczas nieobecności pacjentów zobowiązani są rozmawiać między sobą po niemiecku". Wybuchł skandal. Dr Janusz Rudziński, szef Kliniki Ginekologii w Schwedt, gdzie sześciu z siedmiu pracujących lekarzy to Polacy, "dla dobra szpitala" nie chce o tym mówić. W chwili przygotowywania tego tekstu do druku dyrekcja uznała swe rozporządzenie za niebyłe. Nie zmienia to jednak faktu, że zapis polsko-niemieckiego traktatu, zakazujący "jakiejkolwiek próby asymilacji wbrew woli", jest w wielu wypadkach martwą literą.
Więcej możesz przeczytać w 33/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.