Politycy nie wiedzą, że mówią kaczorem, tak jak Molierowski pan Jardin nie wiedział, że mówi prozą A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż kaczy język mają - tak można strawestować słynne zdanie Mikołaja Reja. Coraz powszechniej opisujemy III RP, posługując się diagnozami i terminami ukutymi na początku lat 90. przez Jarosława Kaczyńskiego. Robią to nawet ci, którzy wówczas odsądzali go od czci i wiary i przykleili mu etykietkę oszołoma. Często zresztą nie wiedzą, że mówią kaczorem, tak jak Molierowski pan Jardin nie zdawał sobie sprawy, że mówi prozą. Co się składa na doktrynę kaczyzmu? Z grubsza rzecz biorąc, lider niegdyś Porozumienia Centrum, a obecnie Prawa i Sprawiedliwości, widzi Polskę jako państwo słabe i zdemoralizowane. Państwo, w którym nie dokonała się przebudowa społeczna, więc głównym beneficjentem przemian 1989 r. są dawni komuniści. W tym państwie panoszy się korupcja, a tajne służby stanowią siłę autonomiczną i wywierającą wielki, acz zakulisowy wpływ na życie publiczne. W tym państwie dobrze ma się rosyjska agentura, która wcale nie zniknęła wraz z rozpadem Związku Sowieckiego. Do tego dochodzi jeszcze twardy kurs wobec przestępców oraz brak wiary w cuda, które miała zdziałać decentralizacja państwa.
Kaczor z popiołów
Kaczyński głosił większość swych diagnoz już w okresie wojny na górze, czyli na początku lat 90. Do tego dorzucał jeszcze bulwersujący wówczas program lustracji i dekomunizacji. Środowisko Kaczyńskiego było raczej osamotnione na scenie politycznej i stało się ulubionym celem ataków mediów, niezależnie od ich ideowej proweniencji. Z czasem siła "mężczyzn spoconych w pogoni za władzą" słabła coraz bardziej. Lech Wałęsa i wierni mu liberałowie przeszli do obozu grubokreskowego, a izolowane Porozumienie Centrum przeżyło serię rozłamów i ledwo zipało. Jarosław Kaczyński myślał już nawet o zakończeniu politycznej kariery.
Partia odrodziła się pod szyldem Prawo i Sprawiedliwość dzięki działalności Lecha Kaczyńskiego jako bezwzględnego dla przestępców ministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. Dziś ważniejsza dla jej pozycji stała się powszechna akceptacja dla tez głoszonych od lat przez słynnych bliźniaków. Media, które chętnie ich wyśmiewały, teraz stadnie powielają niepopularne niegdyś opinie. Kaczyzm przebił się w tekstach publicystów, zazwyczaj wielce umiarkowanych. Przed niektórymi tematami lansowanymi przez Kaczyńskich nie udało się uciec nawet "Gazecie Wyborczej", pismu zupełnie inaczej patrzącemu na III RP.
Kaczyzm w natarciu
Jeszcze w 1991 r. PC zorganizowało konferencję na temat korupcji w Polsce. Komentarz "Gazety Wyborczej" traktował tę inicjatywę jako przejaw niebezpiecznego antyreformatorskiego populizmu. Symptomatyczny zbieg okoliczności sprawił, że to właśnie naczelny tej gazety odpalił po latach największą aferę korupcyjną w najnowszych dziejach Polski. Sprawa Rywina pokazała, że to nie Michnik, ale Kaczyński miał rację w takich sprawach jak korupcja czy brak złudzeń wobec postkomunistów.
Kolejne odsłony kolejnych komisji śledczych, pokazując ukrytą prawdę o Polsce, dowodziły zarazem przenikliwości Kaczyńskiego. Jego stare już przecież diagnozy okazywały się porażająco trafne. I jeżeli trzeba by wskazać polityka, który najgłębiej i najszybciej przeniknął naturę III Rzeczypospolitej, to jest nim właśnie Jarosław Kaczyński. Dziś doktrynę kaczyzmu wyznają
- w różnych odcieniach - trzej najpoważniejsi kandydaci do przejęcia władzy. Oprócz Prawa i Sprawiedliwości są to Liga Polskich Rodzin (do niedawna żywiąca się tylko katolicyzmem i antyeuropejskością) oraz Platforma Obywatelska, która zmieniła swój wizerunek partii bezdusznych technokratów. Kaczyzm jest w nieustannym natarciu.
Jan Maria Kaczyński
Co ciekawe, triumf kaczyzmu nie oznacza triumfu Kaczyńskiego. Na tym, że spora część opinii publicznej uznała jego tezy za własne, najbardziej skorzystała przecież PO, a w drugiej kolejności LPR. Notowania samego PiS drgają tylko nieznacznie.
W wypadku PO możemy mówić chyba o czymś więcej niż tylko szczęśliwym zbiegu okoliczności. Jan Rokita już w 1993 r. nawoływał do przekształcenia swej rodzimej wówczas Unii Demokratycznej w "partię mieszczańską", czyli "takie PC z 1990 roku". Ten pomysł udało mu się zrealizować dopiero 10 lat później, kiedy jako reprezentant PO zasiadł w komisji ds. Rywina i stał się liderem platformy.
Zapewne Kaczyńskich musi krew zalewać, że na popularyzacji ich diagnoz skorzystało najbardziej środowisko byłych liberałów, a bohaterem Polaków stał się Jan Rokita, założyciel ROAD i UD. Ten paradoks pokazuje, że wybitni analitycy, jakimi bez wątpienia są Kaczyńscy, bywają przeciętnymi politykami. Polityka bowiem polega na wykorzystywaniu szans, a PiS tego nie potrafi. To jeszcze mocniej pokazuje różnicę między PiS a PO - partią słabych analityków, którzy przez całe lata 90. mylili się w ocenie rzeczywistości, ale kiedy przejrzeli na oczy, zyskali dla idei budowy IV RP więcej poparcia niż Kaczyńscy przez 15 lat.
Dlaczego nie dokonali tego słynni bliźniacy? Choćby dlatego, że Jarosław Kaczyński zapewne uzna ten tekst za atak na swoją osobę. Malkontenctwo braci dotyczące mediów jest tak wielkie, jakby każdy z nich był rozpieszczonym jedynakiem. Rekordy w tej dziedzinie pobił Lech Kaczyński, gdy w wieczór wyborów do europarlamentu wygłosił na antenie TVN tyradę wymierzoną w... TVN, która miała jakoby lansować PO, a niszczyć PiS i odebrać mu ponad 2 proc. głosów.
Nieufni maksymaliści
Bracia Kaczyńscy przez lata znajdowali się pod ostrzałem mediów i byli negatywnymi bohaterami opinii publicznej. Teraz nie potrafią się odnaleźć w roli odwrotnej. Nieufność głęboko skaziła ich psychikę. I to się, niestety, czuje. Niekiedy sprawiają wrażenie, jakby nie lubili ludzi, a to dla polityka nieświadomie wysyłającego taki sygnał śmiertelne zagrożenie.
Piętą achillesową Kaczyńskich jest też maksymalizm. Przejawia się on w rozwalaniu inicjatyw przez nich samych zbudowanych, jeśli nie spełniają ich oczekiwań. Przykładem jest kampania prezydencka Adama Strzembosza w 1995 r. Jarosław Kaczyński wymyślił tę kandydaturę i sklecił wokół niej sojusz kilku partii. Kiedy jednak stwierdził, że traci kontrolę nad komitetem, wyprowadził z niego PC. Miał mnóstwo argumentów na rzecz swojego postępowania, ale nie pojmował, że nikt go nie rozumie i utrwala tylko w ten sposób swój stereotyp awanturnika i pieniacza.
Kaczyńskiemu co kaczyńskie
Legendarna skłonność Kaczyńskiego do destrukcji prawdopodobnie wypływa z jego psychiki. Wybitny strateg polityczny staje się fatalnym realizatorem własnych koncepcji. W kłopotliwych dla niego sytuacjach górę nad chłodno kalkulującym umysłem bierze bowiem charakter. Nie tyle porywczy, ile przesadnie wyczulony na wszelkie próby obniżenia wartości prezesa PiS. Efektem tej cechy Kaczyńskiego są dwie kolejne: trudność uznania własnych błędów oraz nieustanne podkreślanie własnego pierwszeństwa. Jarosław Kaczyński przy każdej możliwej okazji przypomina swe analityczne zasługi: "myśmy to już mówili w...", "postulowaliśmy to dawno temu", "pierwsi ostrzegaliśmy". Tego typu sformułowania w publicznych debatach Kaczyński powtarza bardzo często i nigdy nie zmarnuje okazji, by udowodnić, że miał rację już kilkanaście lat temu. Te deklaracje są tyleż prawdziwe, ile nudne i irytujące. Pozostaje mieć zatem nadzieję, że - choćby po tym artykule, oddającym Kaczyńskiemu co kaczyńskie - da sobie z tym wreszcie spokój.
Robert Mazurek
Igor Zalewski
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.