Gangster na tronie - tak mówili o Francois Mitterrandzie nie tylko jego przeciwnicy Rządził przez ponad pół wieku, panował lat czternaście. Wybitny polityk, wizjoner, taktyk, oportunista i aferzysta. Władca absolutny, nagradzający lub karzący według uznania faworytów i wrogów na dworze pełnym intryg, spisków, aliansów, a nawet tajemniczych samobójstw. Uwielbiany przez lud, bez skrupułów uczynił z prezydenckiego fotela w Pałacu Elizejskim tron makiawelicznego monarchy republikańskiego, który niemalże zinstytucjonalizował najciemniejsze mechanizmy władzy.
Wielki i kontrowersyjny mąż stanu, jakim był Francois Mitterrand, miał dziesiątki twarzy. Żarliwy katolik wykształcony przez jezuitów wyznawał laicyzm w najsurowszym wydaniu francuskiego republikanizmu. Podczas wojny trzykrotnie uciekał z niemieckiego obozu jenieckiego. W ruchu oporu miał stopień kapitana, zaś za służbę w kolaboranckim reżimie Vichy został odznaczony Orderem Francisque przez marszałka Petaina. W młodości flirtował z ultranacjonalistyczną prawicą, by później zjednoczyć lewicę i stać się liderem socjalistów. Przyjaciel najzamożniejszych, potępiał władzę pieniądza, troszcząc się o wykluczonych przez wolny rynek. Obrońca praw człowieka, potrafił przymknąć oko na zbrodnie ludobójstwa. Do dziś biografowie i dziennikarze prześcigają się
w odsłanianiu oblicz tego, którego zwie się Casanovą polityki.
Socjalista konformista
W 1916 r. w Jarnac, w konserwatywnym domu prowincjonalnej burżuazji, urodził się polityk z krwi i kości. Żądzą władzy był przesiąknięty od najmłodszych lat. Najpierw - jak sam twierdził - był "nikim", "marnym urzędnikiem" w administracji Vichy, fałszującym przepustki dla członków ruchu oporu, służącym wolnej Francji. Później raz po raz zostawał posłem, senatorem, merem bądź ministrem, wchodząc w sumie w skład jedenastu rządów. Jego politycznej inicjacji podjął się sam generał de Gaulle, mianując 28-letniego młodego wilczka pełnomocnikiem do spraw jeńców wojennych. Później zaś Francois Mitterrand miał być żywym dowodem na to, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Stał się niezwykle popularny w 1959 r., uchodząc z życiem z nieudanego zamachu. I to mimo poważnych poszlak, że zamach był marketingową farsą, którą on sam zlecił skrajnie prawicowemu gangsterowi. Przewodniczył w latach 1965-1968 koalicji socjalistów i liberałów, by trzy lata później zostać wybranym po kongresie w Epinay przewodniczącym partii socjalistycznej. "Oto Arsene Lupin i wspólnicy" - miał wtedy powiedzieć Pierre Mauroy, jego zwolennik i późniejszy premier. Do dziś bowiem spekuluje się, że Francois Mitterrand, który nie miał żadnej lewicowej legitymacji - czy to poprzez katolickie wychowanie, czy też prawicową kulturę bądź zawrotną karierę za czwartej republiki - został socjalistą wyłącznie dla osiągnięcia celu, jakim był Pałac Elizejski. Bo czy socjalistą mógł być minister spraw wewnętrznych urzędujący na początku wojny z Algierią i opowiadający się za "użyciem wszelkich środków dla zachowania Francji, bo Algieria to Francja. Bo nie ma negocjacji z wrogami ojczyzny, a jedyne negocjacje to wojna"? Czy adept lewicy mógł jako szef wymiaru sprawiedliwości przymykać oczy na kapturowe sądy, egzekucje i tortury, jakich dopuszczali się tam Francuzi, w tym niejaki Jean-Marie Le Pen?
Cień de Gaulle`a
Socjalistą Francois Mitterrand został z nienawiści do generała de Gaulle`a, któremu już podczas wojny odmawiał monopolu na wolną Francję i którego nazywał "uzurpatorem", "generałem mikrofonem", bojkotując prowadzoną przez niego defiladę w oswobodzonym Paryżu. Później ze wszystkich sił sprzeciwiał się nowej konstytucji ustanawiającej w 1958 r. nową republikę. Piątą republikę, którą nazywał "widoczną gołym okiem dyktaturą pod dobroduszną maską" i której po trzech podejściach w 1981 r. został najdłużej urzędującym - aż dwie siedmioletnie kadencje - prezydentem.
Odprowadzając w 1981 r. do bramy Pałacu Elizejskiego swojego poprzednika Valery`ego Giscarda d`Estaing, nowy władca nie słuchał byłego pierwszego omawiającego kwestie bieżące. Tego dnia, patrząc, jak Giscard d`Estaing odchodzi z pałacu, tak jak do niego przybył - pieszo, tyle że tym razem wśród gwizdów paryżan - Francois Mitterrand poczuł się namaszczony przez lud. Triumfalnie kazał przenieść biuro prezydenckie z powrotem do Sali Pozłacanej - tej samej, w której w 1965 r. zasiadł de Gaulle.
Architekt europejski
W pierwszych latach prezydentury Francois Mitterrand mógł liczyć na życzliwość i poparcie opinii publicznej. Głosowali na niego nawet ekolodzy i anarchiści, którym obiecał zamknięcie elektrowni jądrowych (obietnicy nie dotrzymał). Wybrali go urzędnicy, którym stworzył dziesiątki tysięcy nowych miejsc pracy, rozbudowując do granic absurdu machinę biurokratyczną. Wybrali go wyznawcy mitu sprawiedliwości społecznej, wrogowie finansjery, kochający go za znacjonalizowanie kilku banków. A że tego efekty spędzały sen z oczu kolejnych premierów? Nieważne, Mitterrand był ponad to.
Był tym, który - znów pragnąc wyjść z cienia generała de Gaulle`a - postawił na wielką politykę międzynarodową, pragnąc się zapisać w historii jako ten, który uczynił z Francji europejskiego żandarma i obrońcę praw człowieka. Udało mu się po części, tworząc wraz z kanclerzem Helmutem Kohlem jeden z najbardziej skutecznych francusko-niemieckich tandemów politycznych w tradycji karolińskiej Europy, w której pierwsze skrzypce miały grać Francja i Niemcy, tworząc tzw. twarde jądro. Przy czym lansowana przez Mitterranda wizja ścisłej integracji europejskiej była równoznaczna z dominacją francuską na kontynencie. Kiedy twardo domagał się od Niemiec uznania granicy na Odrze i Nysie, pragnął wyciszyć raz na zawsze hegemonistyczne ambicje niemieckie. W przededniu rozpadu imperium sowieckiego, zjednoczenia Niemiec i transformacji ustrojowej na Starym Kontynencie był razem z Helmutem Kohlem i Michaiłem Gorbaczowem głównym protagonistą dziejów najnowszych, czym zyskał sobie uznanie Francuzów.
Hipokryta w pałacu
Byli jednak tacy, którzy Mitterranda znienawidzili jako człowieka, który stawiał się ponad prawem, dopuścił wielu - delikatnie mówiąc - nadużyć i okazał się gangsterem na tronie. Francois Mitterrand był bowiem nie tylko pierwszym zachodnim politykiem, który spotkał się z nowo wybranym Nelsonem Mandelą. Był nie tylko pierwszym szefem państwa, który na Kremlu odważył się wytknąć łamanie praw człowieka, wstawiając się za Andriejem Sacharowem i wprawiając w osłupienie Konstantina Czernienkę. Był przecież również tym, który w 1984 r. przyjmował kuchennymi drzwiami Pałacu Elizejskiego generała Wojciecha Jaruzelskiego, traktując go jako "mniejsze zło" w zniewolonej Polsce, mimo oburzenia życzliwej wówczas Polsce francuskiej opinii publicznej i ku zażenowaniu jego ówczesnego premiera i pupila Laurenta Fabiusa. - Co złego w tym, że przyjął Jaruzelskiego? Nie takich jak on przyjmował. Choćby afrykańskich dyktatorów. Kierował się starą zasadą francuskiej polityki zagranicznej: Francja uznaje państwa, a nie rządzących państwami - mówi "Wprost" Michel Charasse, były doradca prezydenta, były minister gospodarki, finansów i budżetu. - Przywiązywał szczególną wagę do Polski, m.in. ze względu na jej historię i własne doświadczenia wojenne. Świadczy o tym inicjatywa trójkąta weimarskiego, podnosząca Polskę do szczególnej rangi - dodaje w rozmowie z "Wprost" Roland Dumas, jeden z najbliższych przyjaciół i współpracowników prezydenta, były minister ds. europejskich, dwukrotnie minister spraw zagranicznych.
Mitterrand był również kontynuatorem neokolonialnej polityki w Afryce, zgodnie z którą Paryż przymykał oko na uczynki afrykańskich dyktatorów i układał się z nimi w zamian za intratne kontrakty dla takich gigantów jak Elf czy Total. Wreszcie, zanim Mitterrand postanowił wysłać wojska do pogrążonej w wojnie domowej Rwandy, Paryż do końca, do 1994 r., nie tylko popierał ludobójczy reżim Hutu, który wymordował 800 tys. ludzi, głównie z plemion Tutsi, ale i uzbroił, i wyszkolił zbrodniczą armię.
Bez przebaczenia
Nie to jednak rzuciło ostateczny cień na prezydenturę socjalistycznego monarchy. Francois Mitterrand był przede wszystkim tym prezydentem, który nigdy nie przyznawał się do błędu, choć popełnił ich mnóstwo. Doświadczyli tego pierwsi dziennikarze, których - poza kilkoma wyjątkami - traktował z góry, nie tolerując najmniejszego sprzeciwu. Nigdy nie wybaczył tym dziennikarzom, którzy ośmielili się stawiać przed kampanią prezydencką na młodego zdolnego Michela Rocarda. Kiedy wyszło na jaw, że prezydent cierpi na nieuleczalną chorobę i "Le Monde" zastanawiał się, czy mimo raka prostaty Mitterrand może sprawować funkcję głowy państwa, Pałac Elizejski zmniejszył kilkakrotnie prenumeratę dziennika, uszczęśliwiając kioskarza, do którego przychodziła codziennie kohorta doradców pierwszego.
Doświadczyła tego również francuska społeczność żydowska, oburzona tym, że nie dość, iż co roku Francois Mitterrand składał wieńce na grobie Petaina, to jeszcze posunął się do stwierdzenia, że reżim Vichy prześladował jedynie Żydów niefrancuskich. Jakby tego było mało, prezydent nigdy nie wyparł się trzydziestokilkuletniej bliskiej przyjaźni z Rene Bousquetem, byłym sekretarzem policji Vichy, odpowiedzialnym za ponurą operację "Wiosenny wiatr" - zorganizowaną w 1943 r. gigantyczną łapankę na francuskich Żydów, po której ponad 13 tys. osób (w tym 4,5 tys. dzieci) wywieziono do Oświęcimia i zagazowano.
Niełaski prezydenta doświadczyli też najbliżsi przyjaciele. "Ten człowiek zwariował" - stwierdził Francois Mitterrand, po tym jak w tajemniczych okolicznościach w Pałacu Elizejskim popełnił samobójstwo doktor Francois de Grossouvre, powiernik prezydenta, którego wiedza o jego największych państwowych i prywatnych tajemnicach stała się niebezpieczna. Francois Mitterrand odsunął go od tych spraw, kiedy de Grossouvre zaczął rozmawiać ze znanymi dziennikarzami śledczymi, w tym z Edwynem Plenelem, późniejszym dyrektorem redakcji (redaktorem naczelnym) "Le Monde". Plenel był zresztą w szczególnej niełasce prezydenta, który uważał, że redaktorem manipuluje wywiad amerykański. Dziennikarz był jedną ze 150 osób, którym komórka elizejska, rzekomo utworzona do zwalczania terroryzmu, założyła nielegalny podsłuch. Faktycznie chodziło o kontrolę osób, których wiedza mogłaby być niewygodna dla prezydenta. Były to sprawy zarówno wagi państwowej, jak i natury prywatnej, czyli istnienia jego córki Mazarine z pozamałżeńskiego związku z panią Pingeot, nad którą Pałac Elizejski objął opiekę dzięki funduszom urzędu prezydenckiego. Francois Mitterrand znów notorycznie kłamał, zaprzeczając istnieniu tejże komórki, w której sprawie rozpoczął się niedawno proces.
Francois Mitterrand zmarł 8 stycznia 1996 r., rok po zakończeniu drugiej kadencji prezydenckiej. Ceremonię pogrzebową, a właściwie dwie (jedną prowadził w Paryżu w katedrze Notre Dame kardynał Lustiger, drugą biskup z Angouleme w rodzinnym Jarnac) oglądała cała Francja wraz z setką przybyłych głów państwa. Kościół oddawał iście monarsze honory laickiemu mistykowi. Zmarł mąż stanu, który dla jednych był socjalistycznym Faustem, dla innych republikańskim księciem. We Francji Mitterranda nadal się kocha bądź nienawidzi, ale nigdy nie przechodzi się obojętnie obok jego mitu. Przed laty Elie Wiesel, pisarz i laureat Nagrody Nobla, zapytał go, czy chciałby zobaczyć świat i żyć w 2010 r. "Nie. Zrobiłem już to, co mogłem" - odparł monarcha.
w odsłanianiu oblicz tego, którego zwie się Casanovą polityki.
Socjalista konformista
W 1916 r. w Jarnac, w konserwatywnym domu prowincjonalnej burżuazji, urodził się polityk z krwi i kości. Żądzą władzy był przesiąknięty od najmłodszych lat. Najpierw - jak sam twierdził - był "nikim", "marnym urzędnikiem" w administracji Vichy, fałszującym przepustki dla członków ruchu oporu, służącym wolnej Francji. Później raz po raz zostawał posłem, senatorem, merem bądź ministrem, wchodząc w sumie w skład jedenastu rządów. Jego politycznej inicjacji podjął się sam generał de Gaulle, mianując 28-letniego młodego wilczka pełnomocnikiem do spraw jeńców wojennych. Później zaś Francois Mitterrand miał być żywym dowodem na to, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Stał się niezwykle popularny w 1959 r., uchodząc z życiem z nieudanego zamachu. I to mimo poważnych poszlak, że zamach był marketingową farsą, którą on sam zlecił skrajnie prawicowemu gangsterowi. Przewodniczył w latach 1965-1968 koalicji socjalistów i liberałów, by trzy lata później zostać wybranym po kongresie w Epinay przewodniczącym partii socjalistycznej. "Oto Arsene Lupin i wspólnicy" - miał wtedy powiedzieć Pierre Mauroy, jego zwolennik i późniejszy premier. Do dziś bowiem spekuluje się, że Francois Mitterrand, który nie miał żadnej lewicowej legitymacji - czy to poprzez katolickie wychowanie, czy też prawicową kulturę bądź zawrotną karierę za czwartej republiki - został socjalistą wyłącznie dla osiągnięcia celu, jakim był Pałac Elizejski. Bo czy socjalistą mógł być minister spraw wewnętrznych urzędujący na początku wojny z Algierią i opowiadający się za "użyciem wszelkich środków dla zachowania Francji, bo Algieria to Francja. Bo nie ma negocjacji z wrogami ojczyzny, a jedyne negocjacje to wojna"? Czy adept lewicy mógł jako szef wymiaru sprawiedliwości przymykać oczy na kapturowe sądy, egzekucje i tortury, jakich dopuszczali się tam Francuzi, w tym niejaki Jean-Marie Le Pen?
Cień de Gaulle`a
Socjalistą Francois Mitterrand został z nienawiści do generała de Gaulle`a, któremu już podczas wojny odmawiał monopolu na wolną Francję i którego nazywał "uzurpatorem", "generałem mikrofonem", bojkotując prowadzoną przez niego defiladę w oswobodzonym Paryżu. Później ze wszystkich sił sprzeciwiał się nowej konstytucji ustanawiającej w 1958 r. nową republikę. Piątą republikę, którą nazywał "widoczną gołym okiem dyktaturą pod dobroduszną maską" i której po trzech podejściach w 1981 r. został najdłużej urzędującym - aż dwie siedmioletnie kadencje - prezydentem.
Odprowadzając w 1981 r. do bramy Pałacu Elizejskiego swojego poprzednika Valery`ego Giscarda d`Estaing, nowy władca nie słuchał byłego pierwszego omawiającego kwestie bieżące. Tego dnia, patrząc, jak Giscard d`Estaing odchodzi z pałacu, tak jak do niego przybył - pieszo, tyle że tym razem wśród gwizdów paryżan - Francois Mitterrand poczuł się namaszczony przez lud. Triumfalnie kazał przenieść biuro prezydenckie z powrotem do Sali Pozłacanej - tej samej, w której w 1965 r. zasiadł de Gaulle.
Architekt europejski
W pierwszych latach prezydentury Francois Mitterrand mógł liczyć na życzliwość i poparcie opinii publicznej. Głosowali na niego nawet ekolodzy i anarchiści, którym obiecał zamknięcie elektrowni jądrowych (obietnicy nie dotrzymał). Wybrali go urzędnicy, którym stworzył dziesiątki tysięcy nowych miejsc pracy, rozbudowując do granic absurdu machinę biurokratyczną. Wybrali go wyznawcy mitu sprawiedliwości społecznej, wrogowie finansjery, kochający go za znacjonalizowanie kilku banków. A że tego efekty spędzały sen z oczu kolejnych premierów? Nieważne, Mitterrand był ponad to.
Był tym, który - znów pragnąc wyjść z cienia generała de Gaulle`a - postawił na wielką politykę międzynarodową, pragnąc się zapisać w historii jako ten, który uczynił z Francji europejskiego żandarma i obrońcę praw człowieka. Udało mu się po części, tworząc wraz z kanclerzem Helmutem Kohlem jeden z najbardziej skutecznych francusko-niemieckich tandemów politycznych w tradycji karolińskiej Europy, w której pierwsze skrzypce miały grać Francja i Niemcy, tworząc tzw. twarde jądro. Przy czym lansowana przez Mitterranda wizja ścisłej integracji europejskiej była równoznaczna z dominacją francuską na kontynencie. Kiedy twardo domagał się od Niemiec uznania granicy na Odrze i Nysie, pragnął wyciszyć raz na zawsze hegemonistyczne ambicje niemieckie. W przededniu rozpadu imperium sowieckiego, zjednoczenia Niemiec i transformacji ustrojowej na Starym Kontynencie był razem z Helmutem Kohlem i Michaiłem Gorbaczowem głównym protagonistą dziejów najnowszych, czym zyskał sobie uznanie Francuzów.
Hipokryta w pałacu
Byli jednak tacy, którzy Mitterranda znienawidzili jako człowieka, który stawiał się ponad prawem, dopuścił wielu - delikatnie mówiąc - nadużyć i okazał się gangsterem na tronie. Francois Mitterrand był bowiem nie tylko pierwszym zachodnim politykiem, który spotkał się z nowo wybranym Nelsonem Mandelą. Był nie tylko pierwszym szefem państwa, który na Kremlu odważył się wytknąć łamanie praw człowieka, wstawiając się za Andriejem Sacharowem i wprawiając w osłupienie Konstantina Czernienkę. Był przecież również tym, który w 1984 r. przyjmował kuchennymi drzwiami Pałacu Elizejskiego generała Wojciecha Jaruzelskiego, traktując go jako "mniejsze zło" w zniewolonej Polsce, mimo oburzenia życzliwej wówczas Polsce francuskiej opinii publicznej i ku zażenowaniu jego ówczesnego premiera i pupila Laurenta Fabiusa. - Co złego w tym, że przyjął Jaruzelskiego? Nie takich jak on przyjmował. Choćby afrykańskich dyktatorów. Kierował się starą zasadą francuskiej polityki zagranicznej: Francja uznaje państwa, a nie rządzących państwami - mówi "Wprost" Michel Charasse, były doradca prezydenta, były minister gospodarki, finansów i budżetu. - Przywiązywał szczególną wagę do Polski, m.in. ze względu na jej historię i własne doświadczenia wojenne. Świadczy o tym inicjatywa trójkąta weimarskiego, podnosząca Polskę do szczególnej rangi - dodaje w rozmowie z "Wprost" Roland Dumas, jeden z najbliższych przyjaciół i współpracowników prezydenta, były minister ds. europejskich, dwukrotnie minister spraw zagranicznych.
Mitterrand był również kontynuatorem neokolonialnej polityki w Afryce, zgodnie z którą Paryż przymykał oko na uczynki afrykańskich dyktatorów i układał się z nimi w zamian za intratne kontrakty dla takich gigantów jak Elf czy Total. Wreszcie, zanim Mitterrand postanowił wysłać wojska do pogrążonej w wojnie domowej Rwandy, Paryż do końca, do 1994 r., nie tylko popierał ludobójczy reżim Hutu, który wymordował 800 tys. ludzi, głównie z plemion Tutsi, ale i uzbroił, i wyszkolił zbrodniczą armię.
Bez przebaczenia
Nie to jednak rzuciło ostateczny cień na prezydenturę socjalistycznego monarchy. Francois Mitterrand był przede wszystkim tym prezydentem, który nigdy nie przyznawał się do błędu, choć popełnił ich mnóstwo. Doświadczyli tego pierwsi dziennikarze, których - poza kilkoma wyjątkami - traktował z góry, nie tolerując najmniejszego sprzeciwu. Nigdy nie wybaczył tym dziennikarzom, którzy ośmielili się stawiać przed kampanią prezydencką na młodego zdolnego Michela Rocarda. Kiedy wyszło na jaw, że prezydent cierpi na nieuleczalną chorobę i "Le Monde" zastanawiał się, czy mimo raka prostaty Mitterrand może sprawować funkcję głowy państwa, Pałac Elizejski zmniejszył kilkakrotnie prenumeratę dziennika, uszczęśliwiając kioskarza, do którego przychodziła codziennie kohorta doradców pierwszego.
Doświadczyła tego również francuska społeczność żydowska, oburzona tym, że nie dość, iż co roku Francois Mitterrand składał wieńce na grobie Petaina, to jeszcze posunął się do stwierdzenia, że reżim Vichy prześladował jedynie Żydów niefrancuskich. Jakby tego było mało, prezydent nigdy nie wyparł się trzydziestokilkuletniej bliskiej przyjaźni z Rene Bousquetem, byłym sekretarzem policji Vichy, odpowiedzialnym za ponurą operację "Wiosenny wiatr" - zorganizowaną w 1943 r. gigantyczną łapankę na francuskich Żydów, po której ponad 13 tys. osób (w tym 4,5 tys. dzieci) wywieziono do Oświęcimia i zagazowano.
Niełaski prezydenta doświadczyli też najbliżsi przyjaciele. "Ten człowiek zwariował" - stwierdził Francois Mitterrand, po tym jak w tajemniczych okolicznościach w Pałacu Elizejskim popełnił samobójstwo doktor Francois de Grossouvre, powiernik prezydenta, którego wiedza o jego największych państwowych i prywatnych tajemnicach stała się niebezpieczna. Francois Mitterrand odsunął go od tych spraw, kiedy de Grossouvre zaczął rozmawiać ze znanymi dziennikarzami śledczymi, w tym z Edwynem Plenelem, późniejszym dyrektorem redakcji (redaktorem naczelnym) "Le Monde". Plenel był zresztą w szczególnej niełasce prezydenta, który uważał, że redaktorem manipuluje wywiad amerykański. Dziennikarz był jedną ze 150 osób, którym komórka elizejska, rzekomo utworzona do zwalczania terroryzmu, założyła nielegalny podsłuch. Faktycznie chodziło o kontrolę osób, których wiedza mogłaby być niewygodna dla prezydenta. Były to sprawy zarówno wagi państwowej, jak i natury prywatnej, czyli istnienia jego córki Mazarine z pozamałżeńskiego związku z panią Pingeot, nad którą Pałac Elizejski objął opiekę dzięki funduszom urzędu prezydenckiego. Francois Mitterrand znów notorycznie kłamał, zaprzeczając istnieniu tejże komórki, w której sprawie rozpoczął się niedawno proces.
Francois Mitterrand zmarł 8 stycznia 1996 r., rok po zakończeniu drugiej kadencji prezydenckiej. Ceremonię pogrzebową, a właściwie dwie (jedną prowadził w Paryżu w katedrze Notre Dame kardynał Lustiger, drugą biskup z Angouleme w rodzinnym Jarnac) oglądała cała Francja wraz z setką przybyłych głów państwa. Kościół oddawał iście monarsze honory laickiemu mistykowi. Zmarł mąż stanu, który dla jednych był socjalistycznym Faustem, dla innych republikańskim księciem. We Francji Mitterranda nadal się kocha bądź nienawidzi, ale nigdy nie przechodzi się obojętnie obok jego mitu. Przed laty Elie Wiesel, pisarz i laureat Nagrody Nobla, zapytał go, czy chciałby zobaczyć świat i żyć w 2010 r. "Nie. Zrobiłem już to, co mogłem" - odparł monarcha.
Prezydent bez makijażu |
---|
Film "Spacerowicz z Pola Marsowego" w reżyserii Roberta Guediguiana, ukazujący ostatnie dwa lata życia ciężko chorego Mitterranda poprzez spojrzenie młodego dziennikarza, to dowód na to, że dziewięć lat po śmierci były prezydent nadal fascynuje, bulwersuje i wywołuje polemikę wśród Francuzów. W filmie ukazano Mitterranda krytykującego prawicę i zwolenników socjalisty Michela Rocarda, unikającego odpowiedzi na pytania o przyjaźń z byłym sekretarzem generalnym policji reżimu Vichy i przyznającego się do słabości do aktorek. "Proszę wszystko zapisać i powiedzieć, że nie jestem diabłem" - mówił dziennikarzowi filmowy prezydent. |
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.