Liberalnego programu gospodarczego nie oferuje dziś żadna polska partia Wiosną ubiegłego roku w artykule "Pożegnanie z platformą" zwróciłem uwagę na niebezpieczny dryf Platformy Obywatelskiej w kierunku - jak to określiłem - centroprawicowego kłótnictwa. Niestety, dzisiejsza ocena PO może byś tylko gorsza. Gorsza dlatego, że dotyczy nie tylko sloganiarstwa, które w partiach postsolidarnościowych zastępuje nierzadko poważną dyskusję ideową. Ocena państwa i gospodarki przez liderów PO niewiele różni się od oceny partii do niedawna na prawo od platformy. Prezentowane koncepcje rządzenia i oddziaływania na gospodarkę wydają się oparte na tym samym biurokratyczno-centralistycznym (czyli faktycznie: socjalistycznym) schemacie, który proponują PiS czy LPR. To, co "Rzeczpospolita"(29-30.01) pisze o koncepcjach funkcjonowania rządu, będących - według tej gazety - pomysłem Jana Rokity, stawia te koncepcje na tym samym, żałośnie niskim intelektualnie i kompetencyjnie poziomie co pomysły braci Kaczyńskich. I powinno byś powodem do alarmu dla tych wszystkich, którzy chcieliby wolnego rynku i małego, lecz sprawnego państwa.
Urzędem w problem!
Charakterystyczny dla partii braci Kaczyńskich sposób na rozwiązanie problemu to powołanie urzędu. Jest problem z korupcją - powołać urząd do zwalczania korupcji. Jest problem z percepcją polskiej historii za granicą - powołać urząd. I tak ad nauseam. Niestety, takie same niemądre pomysły zaczyna proponować (czy tylko akceptować) Jan Rokita. Pomysł powołania Ministerstwa Rozwoju jest kopią pomysłu PiS, który liderzy tej partii mają na absolutnie wszystkie problemy. Poza tym jest pomysłem z socjalizmu rodem.
To właśnie w swej socjalistycznej, powojennej fazie ewolucji lewicowe elity w krajach Trzeciego Ćwiata nagminnie powoływały ministerstwa czy agencje rozwoju - w myśl tego samego prymitywnego odruchu: "Urzędem w problem!". Nie rozumieli (tak jak nie rozumieją tego liderzy PiS i - jak widać - Jan Rokita), że rozwój gospodarczy jest wynikiem oddziaływania spontanicznych procesów i polityki gospodarczej w warunkach istnienia określonych reguł gry. A nie następstwem powołania urzędu o odpowiedniej nazwie... Żaden urząd nie zapewni rozwoju gospodarczego, jeśli reguły będą krępować przedsiębiorców, państwo będzie ich obciążać wysokimi podatkami, zwiększać ich skłonność do ukrywania się w szarej strefie, utrudniać życie arbitralnością i korupcją urzędników. Zamiast powoływać nowego potworka biurokratycznego, należy rozwiązywać te wszystkie problemy (a wymieniłem tylko kilka!), o których od lat mówią i piszą fachowcy. Żaden minister rozwoju nie zamieni obecnego stanu w sukces. Stanie się tylko dodatkową barierą do pokonania, jeżeli przyszły rząd będzie chciał rozwiązywać istotne problemy, w co wątpię coraz bardziej.
Centralizacja i "syndrom Balcerowicza"
Nowym zagrożeniem dla poważnych reform - obok braku woli politycznej - są centralizacyjne zapędy wyzierające z pomysłów kandydata na premiera. Próba sprowadzenia ministra finansów do roli księgowego, który przygotowuje analizę przychodów i wydatków, oraz pomysły szczegółowej kontroli kancelarii premiera nad budżetami poszczególnych agend rządu są tego przykładami. Po pierwsze, wskazuje to, że lider platformy też cierpi na "syndrom Balcerowicza", czyli boi się sytuacji, w której odpowiedzialny za finanse wicepremier korygowałby siłą swej argumentacji pomysły premiera. Wymyślił więc, że centralizacja jest drogą do monopolu decyzyjnego. Po drugie, świadczy to po prostu o ignorancji w sprawach ekonomicznych. Stopień szczegółowości kontroli budżetów cząstkowych jest taki, że wymagałoby to stworzenia w kancelarii premiera jakiegoś supercentrum analiz, które i tak nie dysponowałoby wiedzą równą wyspecjalizowanym agendom rządowym (ministerstwom i innym). Chyba żeby miało zatrudnić równoważną ministerstwom liczbę urzędników; ale Jan Rokita zamierza podobno zwolnić (a nie przyjąć!) 20 tys. urzędników. Monopol decyzyjny nie daje monopolu na mądre decyzje. Przeciwnie, zmniejsza radykalnie szanse na takie decyzje, o czym świadczy m.in. klęska centralnego planowania. Wreszcie, kandydat na premiera ma krótką pamięć. Budowę takiego supercentrum przy premierze Buzku też podjęto - bez żadnych pozytywnych rezultatów. Ta pasja centralizacyjna spotyka się z entuzjazmem liderów PiS, o czym świadczy wypowiedź Ludwika Dorna w tejże "Rzeczpospolitej". Tylko gdzie to stawia obecnego lidera platformy?
Co w opustoszałym centrum?
Jeśli platforma powędrowała na miejsce PiS, PiS na miejsce LPR, a LPR jeszcze dalej na drabinie oszołomstwa, to co zostało w liberalnym centrum? Obawiam się, że nic. A to oznacza ostateczną zdradę elektoratu, gdyż w 2001 r. PO jako jedyna szła do wyborów pod hasłami liberalnymi. Wbrew błędnym wyobrażeniom polityków, speców od polityki czy dziennikarzy - liberalne centrum jest wcale duże i wyjście z niego na prawo lub na lewo bynajmniej nie jest drogą do zwiększenia elektoratu. Przekonała się o tym Unia Wolności, dokonując w 2001 r. zwrotu w lewo i wywołując tym odejście liberałów. I przekona się o tym kierowana przez Jana Rokitę Platforma Obywatelska w nadchodzących wyborach. Od ukazania się mojego artykułu "Pożegnanie z platformą" upłynęły już trzy kwartały. Czy zauważalne już wówczas wahnięcie w prawo przyniosło zwiększenie liczby skłonnych głosować na platformę? Rankingi wyborcze dają PO takie samo albo mniejsze poparcie niż wówczas!
Specyfiką liberałów w Polsce jest to, że nie mając alternatywnej partii, na którą mogliby głosować, mają tylko jeden wybór. I trzeba stwierdzić, że z tego wyboru korzystają. Owe 11 proc. z ogonkiem w 2001 r. - zamiast oczekiwanych około 20 proc. - było następstwem tego, że wielu z nich zostało w domu, zniechęconych przedwyborczym obrazem PO po połączeniu z centroprawicowymi kłótnikami z SKL. Jest wielce prawdopodobne, że tak samo będzie i tym razem.
Czas hybrydy?
W odróżnieniu od elektoratu większości partii elektorat liberalny jest dobrze wykształcony, przedsiębiorczy i bardzo aktywny zawodowo. Czyli w krótkim okresie
- paru lat - ma się gdzie okopać. Oczywiście, brak wolnorynkowych reform i kiepska polityka gospodarcza, jaką zapowiadają pomysły obecnego lidera platformy, "dościgną" ich - i wszystkich innych - także na polu zawodowym. Nikt w sposób wiarygodny nie oferuje dziś liberalnego programu gospodarczego, jego zwolennicy mają więc świadomość, że niezależnie od tego, czy będą głosować, negatywne efekty nastąpią tak czy inaczej.
Piszę o wiarygodnej ofercie, a nie o jakiejkolwiek. Takie bowiem klecone naprędce, pseudocentrowe nowotwory polityczne będą się pojawiać w najbliższych tygodniach i miesiącach. Tyle że zniechęceni liberałowie nie dadzą się nabrać na jakieś hybrydy firmowane przez ludzi nie tyle znikąd, ile zewsząd. Na przykład partia pseudoliberalna, z pp. Steinhoffem (primo voto AWS) i Hausnerem (primo voto SLD), jak również z pozbawioną liberalnego trzonu Unią Wolności, byłaby dowodem jedynie na to, że - według znanej definicji Jerzego Surdykowskiego - w Polsce jednoczą się dwie lewice: bezbożna (postkomunistyczna) i pobożna (postsolidarnościowa). Chleba (czyli elektoratu) z tego nie będzie. Przynajmniej zniechęconego liberalnego elektoratu...
Charakterystyczny dla partii braci Kaczyńskich sposób na rozwiązanie problemu to powołanie urzędu. Jest problem z korupcją - powołać urząd do zwalczania korupcji. Jest problem z percepcją polskiej historii za granicą - powołać urząd. I tak ad nauseam. Niestety, takie same niemądre pomysły zaczyna proponować (czy tylko akceptować) Jan Rokita. Pomysł powołania Ministerstwa Rozwoju jest kopią pomysłu PiS, który liderzy tej partii mają na absolutnie wszystkie problemy. Poza tym jest pomysłem z socjalizmu rodem.
To właśnie w swej socjalistycznej, powojennej fazie ewolucji lewicowe elity w krajach Trzeciego Ćwiata nagminnie powoływały ministerstwa czy agencje rozwoju - w myśl tego samego prymitywnego odruchu: "Urzędem w problem!". Nie rozumieli (tak jak nie rozumieją tego liderzy PiS i - jak widać - Jan Rokita), że rozwój gospodarczy jest wynikiem oddziaływania spontanicznych procesów i polityki gospodarczej w warunkach istnienia określonych reguł gry. A nie następstwem powołania urzędu o odpowiedniej nazwie... Żaden urząd nie zapewni rozwoju gospodarczego, jeśli reguły będą krępować przedsiębiorców, państwo będzie ich obciążać wysokimi podatkami, zwiększać ich skłonność do ukrywania się w szarej strefie, utrudniać życie arbitralnością i korupcją urzędników. Zamiast powoływać nowego potworka biurokratycznego, należy rozwiązywać te wszystkie problemy (a wymieniłem tylko kilka!), o których od lat mówią i piszą fachowcy. Żaden minister rozwoju nie zamieni obecnego stanu w sukces. Stanie się tylko dodatkową barierą do pokonania, jeżeli przyszły rząd będzie chciał rozwiązywać istotne problemy, w co wątpię coraz bardziej.
Centralizacja i "syndrom Balcerowicza"
Nowym zagrożeniem dla poważnych reform - obok braku woli politycznej - są centralizacyjne zapędy wyzierające z pomysłów kandydata na premiera. Próba sprowadzenia ministra finansów do roli księgowego, który przygotowuje analizę przychodów i wydatków, oraz pomysły szczegółowej kontroli kancelarii premiera nad budżetami poszczególnych agend rządu są tego przykładami. Po pierwsze, wskazuje to, że lider platformy też cierpi na "syndrom Balcerowicza", czyli boi się sytuacji, w której odpowiedzialny za finanse wicepremier korygowałby siłą swej argumentacji pomysły premiera. Wymyślił więc, że centralizacja jest drogą do monopolu decyzyjnego. Po drugie, świadczy to po prostu o ignorancji w sprawach ekonomicznych. Stopień szczegółowości kontroli budżetów cząstkowych jest taki, że wymagałoby to stworzenia w kancelarii premiera jakiegoś supercentrum analiz, które i tak nie dysponowałoby wiedzą równą wyspecjalizowanym agendom rządowym (ministerstwom i innym). Chyba żeby miało zatrudnić równoważną ministerstwom liczbę urzędników; ale Jan Rokita zamierza podobno zwolnić (a nie przyjąć!) 20 tys. urzędników. Monopol decyzyjny nie daje monopolu na mądre decyzje. Przeciwnie, zmniejsza radykalnie szanse na takie decyzje, o czym świadczy m.in. klęska centralnego planowania. Wreszcie, kandydat na premiera ma krótką pamięć. Budowę takiego supercentrum przy premierze Buzku też podjęto - bez żadnych pozytywnych rezultatów. Ta pasja centralizacyjna spotyka się z entuzjazmem liderów PiS, o czym świadczy wypowiedź Ludwika Dorna w tejże "Rzeczpospolitej". Tylko gdzie to stawia obecnego lidera platformy?
Co w opustoszałym centrum?
Jeśli platforma powędrowała na miejsce PiS, PiS na miejsce LPR, a LPR jeszcze dalej na drabinie oszołomstwa, to co zostało w liberalnym centrum? Obawiam się, że nic. A to oznacza ostateczną zdradę elektoratu, gdyż w 2001 r. PO jako jedyna szła do wyborów pod hasłami liberalnymi. Wbrew błędnym wyobrażeniom polityków, speców od polityki czy dziennikarzy - liberalne centrum jest wcale duże i wyjście z niego na prawo lub na lewo bynajmniej nie jest drogą do zwiększenia elektoratu. Przekonała się o tym Unia Wolności, dokonując w 2001 r. zwrotu w lewo i wywołując tym odejście liberałów. I przekona się o tym kierowana przez Jana Rokitę Platforma Obywatelska w nadchodzących wyborach. Od ukazania się mojego artykułu "Pożegnanie z platformą" upłynęły już trzy kwartały. Czy zauważalne już wówczas wahnięcie w prawo przyniosło zwiększenie liczby skłonnych głosować na platformę? Rankingi wyborcze dają PO takie samo albo mniejsze poparcie niż wówczas!
Specyfiką liberałów w Polsce jest to, że nie mając alternatywnej partii, na którą mogliby głosować, mają tylko jeden wybór. I trzeba stwierdzić, że z tego wyboru korzystają. Owe 11 proc. z ogonkiem w 2001 r. - zamiast oczekiwanych około 20 proc. - było następstwem tego, że wielu z nich zostało w domu, zniechęconych przedwyborczym obrazem PO po połączeniu z centroprawicowymi kłótnikami z SKL. Jest wielce prawdopodobne, że tak samo będzie i tym razem.
Czas hybrydy?
W odróżnieniu od elektoratu większości partii elektorat liberalny jest dobrze wykształcony, przedsiębiorczy i bardzo aktywny zawodowo. Czyli w krótkim okresie
- paru lat - ma się gdzie okopać. Oczywiście, brak wolnorynkowych reform i kiepska polityka gospodarcza, jaką zapowiadają pomysły obecnego lidera platformy, "dościgną" ich - i wszystkich innych - także na polu zawodowym. Nikt w sposób wiarygodny nie oferuje dziś liberalnego programu gospodarczego, jego zwolennicy mają więc świadomość, że niezależnie od tego, czy będą głosować, negatywne efekty nastąpią tak czy inaczej.
Piszę o wiarygodnej ofercie, a nie o jakiejkolwiek. Takie bowiem klecone naprędce, pseudocentrowe nowotwory polityczne będą się pojawiać w najbliższych tygodniach i miesiącach. Tyle że zniechęceni liberałowie nie dadzą się nabrać na jakieś hybrydy firmowane przez ludzi nie tyle znikąd, ile zewsząd. Na przykład partia pseudoliberalna, z pp. Steinhoffem (primo voto AWS) i Hausnerem (primo voto SLD), jak również z pozbawioną liberalnego trzonu Unią Wolności, byłaby dowodem jedynie na to, że - według znanej definicji Jerzego Surdykowskiego - w Polsce jednoczą się dwie lewice: bezbożna (postkomunistyczna) i pobożna (postsolidarnościowa). Chleba (czyli elektoratu) z tego nie będzie. Przynajmniej zniechęconego liberalnego elektoratu...
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.