Czeka nas nowy podatek - filmowy Następny film Juliusza Machulskiego powinien się nazywać "Vabank III: Wielki skok". W roli głównej mógłby wystąpić minister kultury Waldemar Dąbrowski - jako kasiarz obrabiający sejfy stacji telewizyjnych, właścicieli kablówek, kiniarzy czy dystrybutorów filmów na płytach DVD i kasetach wideo. Scenariusz tego filmu mogliby napisać wspólnie Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz, Krzysztof Zanussi, Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, a właściwie całe środowisko filmowe. Zresztą ten scenariusz już istnieje - to projekt ustawy o kinematografii (autorstwa ministra Dąbrowskiego), na mocy którego ma być powołany Instytut Sztuki Filmowej. Filmowcy nie muszą pruć sejfów, bo mają dostać haracz (o tym pomyśle "Wprost" pisał pierwszy już w kwietniu 2003 r. - "Kino opieki społecznej", nr 17). Ten haracz to podatek filmowy: 2 proc. od reklam nadawców telewizyjnych, od abonamentu kablówek, biletów i reklam kinowych, 3 proc. od licencji na DVD i wideo oraz nośników DVD i wideo, a do tego z przychodów od gier losowych. Dla telewizyjnych nadawców te 2 proc. od reklam to wzrost obciążeń podatkowych z 19 proc. do 35 proc., czyli niemal dwukrotnie.
Filmowe bloki z wielkiej płyty
Jeszcze nigdy tak niewielu nie zawdzięczało tak wiele za tak niewiele - można sparafrazować słynne powiedzenie Churchilla o polskich lotnikach w bitwie o Anglię. I nie dziwi, że tzw. środowisko filmowe jest pomysłem podatku filmowego zachwycone. "Tu chodzi o nasze życie" - mówił aktor Cezary Pazura, wchodząc do sali, gdzie o podatku dyskutowała sejmowa Komisja Kultury. Konkretnie chodzi o nasze, czyli filmowców, wygodne życie. Dlaczego? Oto w ostatnich 14 latach z budżetu państwa, czyli od podatników, wyłożono na polskie filmy 214,81 mln zł (średnio 15 mln zł rocznie; w 2005 r. ma to być 29,7 mln zł). Tymczasem przychody z podatku filmowego mają wynieść aż 150 mln zł rocznie. Oznacza to, że środowisko filmowe będzie teraz miało rocznie do dyspozycji dziesięć razy więcej publicznych pieniędzy niż dotychczas. Czy to nie jest skok na kasę?
W założeniu chodzi o "zachowanie tożsamości polskiej kultury" i misji, jaką filmowcy mają do wypełnienia w imieniu narodu. Ta misja to eufemistyczna nazwa tzw. kina artystycznego (konia z rzędem temu, kto wie, co znaczy ten termin), czyli takiego, które robi się dla siebie, a nie dla widza. Publiczność ma o misji filmowców wyrobione zdanie, bo na polskie filmy chodzi do kin ledwie 10 proc. widzów (przy czym zdecydowana większość na dwa, trzy polskie tytuły, na przykład "Nigdy w życiu" Ryszarda Zatorskiego). Ponad 70 proc. widzów ogląda wyłącznie filmy amerykańskie. W ostatnich latach mamy zresztą prawidłowość: im więcej powstaje polskich filmów, tym mniejsza jest ich widownia. Oznacza to, że tworzone są głównie filmy, które w ogóle nie liczą się z widzem. Podatek filmowy sprawi, że to nieliczenie się z widzem zostanie usankcjonowane i nagrodzone. Po prostu za nasze pieniądze, ale bez naszej zgody filmowcy będą się bawić w kino. Staną się przymusowymi utrzymankami podatników. Instytut Sztuki Filmowej będzie natomiast kolejną parabudżetową instytucją centralną - jak Agencja Rynku Rolnego.
Filmowcy, mając zagwarantowane pieniądze na produkcję, nie będą rywalizować najlepszymi pomysłami, scenariuszami, nie będą obniżać kosztów, bo nie będzie takiej potrzeby. Wreszcie, po prawie 15 latach transformacji, uwolnią się od "największego zła III RP", czyli od rynku. Tyle że kino nie poddawane normalnej, rynkowej konkurencji degeneruje się tak samo jak na przykład branża budowlana w poprzednim ustroju. Zamiast wielkich dzieł będziemy więc mieli filmowe bloki z wielkiej płyty. Podatek filmowy stwarza poza tym niebezpieczny precedens. Po pierwsze, jest formą kary dla przedsiębiorczych, którzy muszą dopłacić do nieudaczników. To tak jakby General Motors czy Renault płaciły specjalny podatek na FSO, żeby ta fabryka mogła sobie spokojnie produkować polonezy. Po drugie, także inne grupy zawodowe mogą się domagać specjalnego podatku, np. nasi nie czytani pisarze od wielkich wydawnictw, a małorolni chłopi od wielkich producentów żywności.
Filmowcy chcą się dorwać do pieniędzy podatnika, bo poważny mecenat prywatny stawia wymagania, sprawdza, czy projekt nie jest chybiony. Nieprzypadkowo nasi filmowcy przestali być wiarygodni dla banków. Kredyt Bank stracił na przykład na wielkich produkcjach, takich jak "Quo vadis", które oglądało kilka milionów widzów (banki wyłożyły 50 mln zł i nie ma już szans na odzyskanie tych pieniędzy).
Instytut Spryciarzy Filmowych
- Po pierwsze, instytut będzie się zajmował rozpoznawaniem wartości projektów filmowych i dysponowaniem tam pieniędzy według przejrzystych kryteriów opartych na najlepszej wiedzy i woli wybitnych profesjonalistów. Po drugie, będzie tworzyć systemowe działania na rzecz podnoszenia jakości scenariuszy. Słabość scenariuszy jest bowiem głównym grzechem polskiego filmu. Po trzecie, instytut zajmie się promocją na świecie polskiego kina, które jest dzisiaj nieobecne na najważniejszych festiwalach czy przeglądach. Po czwarte, chodzi o budowanie głębokiej kultury filmowej społeczeństwa polskiego. Tej kultury nie stworzymy w systemie multipleksów - z całym szacunkiem dla ich dokonań - ale musimy ją oprzeć na koncepcji cinema paradiso, małych kin grupujących wokół siebie ludzi, którzy postrzegają film jako zaproszenie do poważniejszej refleksji na temat świata wokół nas - mówi "Wprost" minister kultury Waldemar Dąbrowski.
Jak górnolotne ogólniki ministra Dąbrowskiego komentują ci, którzy mają łożyć na Instytut Sztuki Filmowej? - Mamy do czynienia z pomysłem na wydanie ponad 100 milionów złotych na coś, czego nikt nie będzie chciał emitować. W tych warunkach nie wyprodukuję już drugiego "Nigdy w życiu" - mówi "Wprost" Piotr Walter, prezes zarządu TVN. - Ten projekt jest wyborem drogi po linii najmniejszego oporu. To wyciągnięcie ręki do prywatnego przedsiębiorcy, by ten finansował polską kinematografię. Ten projekt to powrót do czasów Komitetu Kinematografii, a wszyscy pamiętamy, jak niechlubną przeszłość i tradycję ma centralne rozdzielanie funduszy - opowiada "Wprost" Aleksander Myszka, prezes zarządu telewizji Polsat. Józef Birka z rady nadzorczej Polsatu mówi wręcz o "haraczu na rzecz biurokratycznego molocha". - Zacząłem budować olbrzymi dział produkcji filmów fabularnych, który docelowo będzie w stanie współprodukować cztery do pięciu filmów rocznie. Teraz najprawdopodobniej to wszystko będę musiał zlikwidować - dodaje Piotr Walter.
Prywatni nadawcy telewizyjni nie mają złudzeń, czym będzie ISF - zapewni ciepłe posady przedstawicielom środowiska filmowego. - Instytut ma w perspektywie objąć inne instytucje filmowe i wszyscy pracownicy tych instytucji będą pracownikami ISF - mówi Aleksander Myszka. - Trzynaście działających instytucji filmowych przyniosło straty w wysokości 28 mln zł. Teraz te straty przejmie instytut - dodaje Józef Birka z rady nadzorczej Polsatu. Mało tego, instytut może tworzyć własne oddziały, co oznacza mnożenie biurokracji.
Filmowa autarkia
Pomysł Instytutu Sztuki Filmowej to kopia rozwiązań francuskich. Tam też za pieniądze podatników produkuje się filmy, które mają zapewnić "zachowanie tożsamości francuskiej kultury" (czytaj: zwalczyć amerykański imperializm kulturalny). Efekt jest żaden, bo dofinansowane filmy to zwykle gnioty. Podobnie jest w Niemczech (100 mln euro rocznie), Szwecji (60 mln euro) czy Danii (40 mln euro), gdzie również działają instytucje wspierające rodzime kino - i wszędzie z mizernym efektem. Dlaczego dotowane filmy nie są kupowane za granicę? - Kino europejskie, kino mówiące swoim narodowym językiem ma szansę wyłącznie na swoim narodowym rynku - tłumaczy "Wprost" minister Waldemar Dąbrowski. Innymi słowy - filmowa autarkia.
W Wielkiej Brytanii, gdzie również istnieje fundusz wspierania rodzimej kinematografii, z jego środków wyprodukowano około stu filmów (za 60 mln euro). Na ekrany trafiło jednak zaledwie siedem z nich. Reszta została wstrzymana jeszcze na etapie montażu. - Czy polscy filmowcy są lepsi od brytyjskich? Czy nie fundujemy sobie podobnego scenariusza? Jednomyślny aplauz środowisk twórczych jest dla mnie w pełni zrozumiały. Jeśli ktoś bierze pieniądze i jednocześnie mówi, że te środki idą na dziedzictwo narodowe, kino artystyczne, kino, które nie musi walczyć o widza, to widzę niebezpieczeństwo robienia filmów na półkę. My chcemy przekazywać środki na kinematografię, ale chcemy mieć wpływ na wydawanie tych pieniędzy. A ustawa o ISF tego nam nie zapewnia - mówi "Wprost" Aleksander Myszka, prezes telewizji Polsat.
Kukułcze jajo
Na czwartkowym posiedzeniu Komisji Kultury poseł Piotr Gadzinowski (SLD) powiedział bez żenady: "Nie sądźcie, że to jest skok na kasę czy przygotowanie ciepłych posadek, bo przecież nawet gdyby ta ustawa została uchwalona, to wejdzie w życie od przyszłego roku, a więc nie będzie już tego Sejmu ani większości posłów, którzy tu zasiadają". Ustawa i instytut będą więc kukułczymi jajami podrzuconymi następcom obecnego układu władzy. A dla części tego układu instytut i jego przybudówki będą po prostu miejscem pracy.
Jest absurdem, by podatnicy łożyli na antyrynkową enklawę dla nieudaczników. Dość już mamy powstawania za nasze pieniądze takich arcydzieł, jak "Ono" Małgorzaty Szumowskiej czy "Ubu Król" Piotra Szulkina, które obejrzało zaledwie 8 tys. osób. Jeśli filmowcy chcą zabić polskie kino, to powołanie Instytutu Sztuki Filmowej i nałożenie podatku filmowego są najlepszym narzędziem zbrodni. Tylko dlaczego to musi tak drogo kosztować?
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.