Filmowcy beatyfikują lewicowych terrorystów i pospolitych przestępców Aż dziwne, że producentem tego filmu nie jest Fidel Castro. To przecież kubański dyktator załatwił z władzami Boliwii, by w 30. rocznicę śmierci przeprowadzić ekshumację Ernesta Guevary, zwanego Che. W 1997 r. dokonali tego naukowcy z Kuby i Argentyny. Brazylijczyka Waltera Sallesa, reżysera filmu o Che - "Dzienniki motocyklowe", przy ekshumacji nie było. Szczątki Che przeniesiono do mauzoleum wybudowanego z polecenia Castro niedaleko miasta Santa Clara na Kubie. "Dzienniki motocyklowe" mogłyby się w tym mauzoleum znaleźć, bo to epitafium dla zastrzelonego w 1967 r. w Boliwii Che Guevary. Film Sallesa wpisuje się w modę na świecką beatyfikację lewicowych terrorystów i pospolitych przestępców. Cóż, tacy święci, jaka religia.
Męczennik popkultury
Ekstatyczne przyjęcie filmu Sallesa na festiwalu Sundance nie dziwi, bo jego producentem jest fundator imprezy i jej szef - Robert Redford. Potem równie gorąco "Dzienniki motocyklowe" przyjęto w Cannes, ale to też nie dziwi, bo tam popyt na szlachetnych rewolucjonistów był zawsze. A w dziełku Sallesa Che jest szlachetny, gdyż jego ręce jeszcze nie pokryły się krwią rozstrzeliwanych (często przez niego samego) politycznych przeciwników - rzeczywistych i urojonych. Jest szlachetny także dlatego, że ani przed śmiercią, ani prawie 40 lat po niej, lewica nie była w stanie zrodzić i wykreować innej postaci, która stałaby się reklamą jej ideologii i ikoną XX-wiecznej kultury masowej. Reklamówką stał się Che w 1960 r., gdy podczas wiecu w Hawanie sfotografował go Albert Korda Gutierrez. Potem tę fotografię powielano na T-shirtach, plakatach, a także w serigrafiach Andy`ego Warhola - obok Marilyn Monroe i Elvisa Presleya.
Na zrobionym tuż po śmierci tzw. chrystusowym zdjęciu, Guevara był już męczennikiem. Ale od początku mit Che więcej miał wspólnego z Lennonem niż z Leninem. Może dlatego jego romantyczny wizerunek rozpoczął samoistne, oderwane od historycznego kontekstu życie. Dość dziś spojrzeć na nowy rewolucyjny szyk Madonny ş la Che, spod znaku ubiegłorocznego albumu "American Life", czy prześledzić proces wytoczony przez Kordę koncernowi Smirnoff. Firma ta wykorzystała głośne zdjęcie Che jego autorstwa w reklamie wódki. To wszystko pokazuje, że Che Guevara nie tylko od dawna nie jest własnością lewicy, ale stał się dokładnie tym, przeciw czemu walczył przez swoje krótkie rewolucyjne życie: znakiem towarowym, elementem kapitalistycznej gospodarki.
Seksualne fantazje wykastrowanych kocurów
"Che był rewolucjonistą o wyglądzie rockowej gwiazdy. Korda, fotografik mody, wyczuł to instynktownie i uchwycił na taśmie. Wcześniej tylko nazizm był ruchem politycznym, który doceniał potęgę fizycznej atrakcyjności i seksualnej charyzmy.
I umiał to wykorzystać. Komuniści nigdy tego nie potrafili pojąć. I oto wybucha rewolucja na Kubie i w stworzoną przez nią próżnię weszli ci wszyscy macho o bujnych czuprynach, z brodami i ponętnie wypchanymi rozporkami, i natychmiast Normanowi Mailerowi i całemu temu tłumkowi wyznawców mody na radykalizm wilgotnieją dżinsy" - pisał Lawrence Osborne w "New York Observer".
Prawdziwy Che Guevara z trybuny mówił: "Nieprzejednana nienawiść do wroga pobudza nas nieprzerwanie do działania i przemienia w skuteczne i selektywne, brutalne i bezlitosne maszyny do zabijania". Podchwycili to wszelkiej maści terroryści oraz samozwańczy bojownicy o wolność ludu. Do dziś te słowa kołaczą się w głowach meksykańskich zapatystów czy weteranów ruchu sandinowskiego. Zawodowi postępowcy w typie Noama Chomsky`ego wydają się krzyżówką wykastrowanego kocura i szafy grającej, a nie rewolucjonisty w stylu Che. Kocur bardziej woli wygodę miękkiego fotela niż niebezpieczne dachowe awantury (chodzi o fotele na uniwersytetach i w różnych gremiach - od Parlamentu Europejskiego po komitet przyznający Nagrody Nobla). Grająca szafa po wrzuceniu monety odgrywa stare przeboje z myszką, a raczej z brodą - dłuższą niż u Marksa i Engelsa.
Che jak viagra
Lewica bez ikon obyć się nie może, tak jak nie potrafi żyć bez komunałów i drętwej mowy. Jej zapotrzebowanie na postacie symbole ostatnio rozpaczliwie wzrosło, zwłaszcza że brzydki numer wyciął jeden z ostatnich żelaznych faworytów - Fidel Castro. Gdy sam Oliver Stone wyruszył do Hawany, by nakręcić hagiograficzny dokument "Commandante", tuż po zmontowaniu filmu Fidel stracił trzech amatorów jazdy do USA bez paszportu i nasilił represje wobec opozycji. W ciągu jednego dnia starannie budowany przez lata wizerunek rajskiej krainy Buena Vista Social Club runął w gruzy, a film Stone`a trafił na półkę. Reżyser zobowiązany został przez sponsorujący go kanał HBO do nakręcenia bardziej krytycznego obrazu "Looking for Fidel".
"Dzienniki motocyklowe" Sallesa przez moment wydawały się przełomem na miarę odkrycia viagry. Salles dokonał heroicznej próby - jak sam mówi - "rehumanizacji człowieka, który został tak radykalnie wyrwany z historycznego kontekstu". To się nie powiodło, bo młodzieńcze peregrynacje Che z przyjacielem po bezdrożach Ameryki Południowej w 1952 r. po prostu nikogo już nie obchodzą. Są równie odległą historią, jak rebelia młodzieżowa roku 1968, która wylansowała Guevarę na jednego ze swoich patronów.
Bandyci w aureolach
Guevara stał się, podobnie jak Robin Hood, częścią światowego folkloru. Do kolejnej ekranizacji jego biografii, podobno bardziej realistycznej, szykuje się Steven Soderbergh ("Solaris", "Ocean`s Eleven"). Trop Robin Hooda okazał się dla lewicowych filmowców, młodych i starszych - z pokolenia Jean-Luca Godarda i Piera Paola Pasoliniego, bardzo inspirujący. Kombatanci z radykalnej lewackiej bojówki The Weathermen, która na początku lat 70. wsławiła się zamachami bombowymi w Nowym Jorku i innych miastach USA, zafundowali sobie autobiograficzny dokument "The Weather Underground". Po drugiej stronie Atlantyku jeden ze sztandarowych włoskich filmowców pokolenia `68 - Marco Bellocchio - nakręcił film "Buongiorno, notte" (2003 r.) - o porwaniu i zamordowaniu premiera Aldo Moro. Zbrodnię tę przedstawiono ze słusznego punktu widzenia, czyli oczami bojowniczki Czerwonych Brygad. W Niemczech Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof, liderów budzącej postrach w latach 70. lewackiej Frakcji Czerwonej Armii (finansowanej przez Stasi i szkolonej przez terrorystów z Organizacji Wyzwolenia Palestyny), przedstawia się, na przykład w dokumencie "Stammheim" czy fabule "Baader" (2002 r.) Christophera Rotha jako bohaterów i męczenników w stylu Bonnie i Clyde`a. Zgodnie z wymogami współczesnego marketingu, wszyscy ci bohaterowie są młodzi, piękni i seksowni. Lekcja Che - i nazizmu - nie poszła na marne.
Ekstatyczne przyjęcie filmu Sallesa na festiwalu Sundance nie dziwi, bo jego producentem jest fundator imprezy i jej szef - Robert Redford. Potem równie gorąco "Dzienniki motocyklowe" przyjęto w Cannes, ale to też nie dziwi, bo tam popyt na szlachetnych rewolucjonistów był zawsze. A w dziełku Sallesa Che jest szlachetny, gdyż jego ręce jeszcze nie pokryły się krwią rozstrzeliwanych (często przez niego samego) politycznych przeciwników - rzeczywistych i urojonych. Jest szlachetny także dlatego, że ani przed śmiercią, ani prawie 40 lat po niej, lewica nie była w stanie zrodzić i wykreować innej postaci, która stałaby się reklamą jej ideologii i ikoną XX-wiecznej kultury masowej. Reklamówką stał się Che w 1960 r., gdy podczas wiecu w Hawanie sfotografował go Albert Korda Gutierrez. Potem tę fotografię powielano na T-shirtach, plakatach, a także w serigrafiach Andy`ego Warhola - obok Marilyn Monroe i Elvisa Presleya.
Na zrobionym tuż po śmierci tzw. chrystusowym zdjęciu, Guevara był już męczennikiem. Ale od początku mit Che więcej miał wspólnego z Lennonem niż z Leninem. Może dlatego jego romantyczny wizerunek rozpoczął samoistne, oderwane od historycznego kontekstu życie. Dość dziś spojrzeć na nowy rewolucyjny szyk Madonny ş la Che, spod znaku ubiegłorocznego albumu "American Life", czy prześledzić proces wytoczony przez Kordę koncernowi Smirnoff. Firma ta wykorzystała głośne zdjęcie Che jego autorstwa w reklamie wódki. To wszystko pokazuje, że Che Guevara nie tylko od dawna nie jest własnością lewicy, ale stał się dokładnie tym, przeciw czemu walczył przez swoje krótkie rewolucyjne życie: znakiem towarowym, elementem kapitalistycznej gospodarki.
Seksualne fantazje wykastrowanych kocurów
"Che był rewolucjonistą o wyglądzie rockowej gwiazdy. Korda, fotografik mody, wyczuł to instynktownie i uchwycił na taśmie. Wcześniej tylko nazizm był ruchem politycznym, który doceniał potęgę fizycznej atrakcyjności i seksualnej charyzmy.
I umiał to wykorzystać. Komuniści nigdy tego nie potrafili pojąć. I oto wybucha rewolucja na Kubie i w stworzoną przez nią próżnię weszli ci wszyscy macho o bujnych czuprynach, z brodami i ponętnie wypchanymi rozporkami, i natychmiast Normanowi Mailerowi i całemu temu tłumkowi wyznawców mody na radykalizm wilgotnieją dżinsy" - pisał Lawrence Osborne w "New York Observer".
Prawdziwy Che Guevara z trybuny mówił: "Nieprzejednana nienawiść do wroga pobudza nas nieprzerwanie do działania i przemienia w skuteczne i selektywne, brutalne i bezlitosne maszyny do zabijania". Podchwycili to wszelkiej maści terroryści oraz samozwańczy bojownicy o wolność ludu. Do dziś te słowa kołaczą się w głowach meksykańskich zapatystów czy weteranów ruchu sandinowskiego. Zawodowi postępowcy w typie Noama Chomsky`ego wydają się krzyżówką wykastrowanego kocura i szafy grającej, a nie rewolucjonisty w stylu Che. Kocur bardziej woli wygodę miękkiego fotela niż niebezpieczne dachowe awantury (chodzi o fotele na uniwersytetach i w różnych gremiach - od Parlamentu Europejskiego po komitet przyznający Nagrody Nobla). Grająca szafa po wrzuceniu monety odgrywa stare przeboje z myszką, a raczej z brodą - dłuższą niż u Marksa i Engelsa.
Che jak viagra
Lewica bez ikon obyć się nie może, tak jak nie potrafi żyć bez komunałów i drętwej mowy. Jej zapotrzebowanie na postacie symbole ostatnio rozpaczliwie wzrosło, zwłaszcza że brzydki numer wyciął jeden z ostatnich żelaznych faworytów - Fidel Castro. Gdy sam Oliver Stone wyruszył do Hawany, by nakręcić hagiograficzny dokument "Commandante", tuż po zmontowaniu filmu Fidel stracił trzech amatorów jazdy do USA bez paszportu i nasilił represje wobec opozycji. W ciągu jednego dnia starannie budowany przez lata wizerunek rajskiej krainy Buena Vista Social Club runął w gruzy, a film Stone`a trafił na półkę. Reżyser zobowiązany został przez sponsorujący go kanał HBO do nakręcenia bardziej krytycznego obrazu "Looking for Fidel".
"Dzienniki motocyklowe" Sallesa przez moment wydawały się przełomem na miarę odkrycia viagry. Salles dokonał heroicznej próby - jak sam mówi - "rehumanizacji człowieka, który został tak radykalnie wyrwany z historycznego kontekstu". To się nie powiodło, bo młodzieńcze peregrynacje Che z przyjacielem po bezdrożach Ameryki Południowej w 1952 r. po prostu nikogo już nie obchodzą. Są równie odległą historią, jak rebelia młodzieżowa roku 1968, która wylansowała Guevarę na jednego ze swoich patronów.
Bandyci w aureolach
Guevara stał się, podobnie jak Robin Hood, częścią światowego folkloru. Do kolejnej ekranizacji jego biografii, podobno bardziej realistycznej, szykuje się Steven Soderbergh ("Solaris", "Ocean`s Eleven"). Trop Robin Hooda okazał się dla lewicowych filmowców, młodych i starszych - z pokolenia Jean-Luca Godarda i Piera Paola Pasoliniego, bardzo inspirujący. Kombatanci z radykalnej lewackiej bojówki The Weathermen, która na początku lat 70. wsławiła się zamachami bombowymi w Nowym Jorku i innych miastach USA, zafundowali sobie autobiograficzny dokument "The Weather Underground". Po drugiej stronie Atlantyku jeden ze sztandarowych włoskich filmowców pokolenia `68 - Marco Bellocchio - nakręcił film "Buongiorno, notte" (2003 r.) - o porwaniu i zamordowaniu premiera Aldo Moro. Zbrodnię tę przedstawiono ze słusznego punktu widzenia, czyli oczami bojowniczki Czerwonych Brygad. W Niemczech Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof, liderów budzącej postrach w latach 70. lewackiej Frakcji Czerwonej Armii (finansowanej przez Stasi i szkolonej przez terrorystów z Organizacji Wyzwolenia Palestyny), przedstawia się, na przykład w dokumencie "Stammheim" czy fabule "Baader" (2002 r.) Christophera Rotha jako bohaterów i męczenników w stylu Bonnie i Clyde`a. Zgodnie z wymogami współczesnego marketingu, wszyscy ci bohaterowie są młodzi, piękni i seksowni. Lekcja Che - i nazizmu - nie poszła na marne.
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.