W Berlinie z uporem nagradza się filmy, których właściwie nie powinno się produkować Gdy się nie ma tego, co się lubi, to się lubi to, co się ma. Tak właśnie było podczas tegorocznego berlińskiego festiwalu filmowego. Zadęcie na miarę Oscarów, efekt na miarę przeglądu w Sandomierzu. Najlepiej widać to w wypadku gwiazd kina. Dieter Kosslick, dyrektor festiwalu, bezpretensjonalnie stwierdził podczas otwarcia, że wybierając gości, "najpierw rozgląda się po świecie, gdzie znajdują się jego ważni przyjaciele, a potem, gdy brakuje pieniędzy na ich zaproszenie, rozgląda się po Berlinie". Tym razem rozglądał się wyłącznie po stolicy Niemiec i okolicach.
Na ściągnięcie do Berlina gwiazd z Ameryki, bez których każdy festiwal jest imprezą prowincjonalną, nie można było liczyć z dwóch powodów. Po pierwsze - Oscary są przyznawane pod koniec lutego, więc twórcy z Hollywood są teraz zajęci ostatnimi promocjami swoich filmów. Po drugie - festiwal, w którym nie jest ważne, czy film w ogóle da się oglądać, lecz to, z jakiego kraju pochodzi twórca, może przyciągnąć wyłącznie twórców bardzo postępowych. A ile razy można zapraszać Olivera Stone`a?
Niemiecka potęga mniemana
Na dzień przed rozpoczęciem 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Berlinale z programu usunięto film "Heights" z Glenn Close. Jego miejsce zajął debiut reżyserski znanego węgierskiego operatora Lajosa Kolataia "Fateless". I całe szczęście, bo film według autobiograficznej powieści Imre Kertesza "Los utracony" jest wyjątkowo udany. Decyzję podjęto wbrew regulaminowi, który dopuszcza do udziału filmy zgłoszone do listopada poprzedniego roku. Tłumaczono ją lobbingiem Kertesza i jego przyjaciół, ale bardziej prawdopodobne jest to, że na festiwal nie chciała przyjechać Glenn Close. Organizatorzy zemścili się w ten sposób, że skoro zabrakło gwiazdy, nie ma powodu pokazywać filmu.
Skoro na Berlinale nie przybyły wielkie gwiazdy, można było odnieść wrażenie, że niemieckie kino jest potęgą niewiele ustępującą Hollywood. Tak przynajmniej wynikało z wypowiedzi minister kultury Christine Weiss. Pretekstem było to, że "Upadek" nominowano do Oscara w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny".
Paradoksalny przewodniczący
W ramach tegorocznego Berlinale pokazano 343 filmy z 52 krajów. Oznacza to tylko tyle, że organizatorzy lubią rozmach. Bo na pewno w 52 krajach nie powstają interesujące filmy. Na otwarcie wybrano film francuskiego reżysera Regisa Wargniera "Man to man". To opowieść o grupie antropologów, którzy pod koniec XIX wieku trafiają do Afryki, by znaleźć dowody na to, że człowiek pochodzi od małpy. Publiczność nie bardzo rozumiała, dlaczego akurat ten film otwierał imprezę, bo to ani obraz wybitny, ani specjalnie oczekiwany. Może chodziło o to, że nie miał on amerykańskiego wkładu? Zresztą i inne filmy nie tchnęły geniuszem: zwykle opowiadały o braku komunikacji w dzisiejszych czasach, o problemach jednostki w zglobalizowanym świecie. Owe dzieła o dużym zadęciu i nikłej widowiskowości oceniało jury pod przewodnictwem Rolanda Emmericha. To paradoks, bo ten niemiecki reżyser, pracujący w Hollywood, znany jest akurat z widowisk typu "Dzień Niepodległości" czy "Pojutrze". Inny paradoks to fakt, że żaden z filmów Emmericha nie był dotychczas zakwalifikowany do ubiegania się o nagrody na największych festiwalach.
Jak to zwykle na festiwalach bywa, powszechną szarość mają ubarwić amerykańskie rodzynki. Była nią w Berlinie komedia "Podwodne życie ze Steve`em Zissou" w reżyserii Wesa Andersona (m.in. "Rushmore", "Genialny klan"), z Billem Murrayem w roli głównej. Aktora długo namawiano, by przyjechał do Berlina, ale po prostu mu się nie chciało. Wykręcił się berlińską pogodą, której wyjątkowo nie lubi.
Festiwal słuszności
55. berliński festiwal znowu stał się wielkim przeglądem tzw. kina zaangażowanego (taki jest zwycięski film z RPA), co pozostanie już chyba na zawsze jego piętnem. I pewnie zawsze znajdą się widzowie, którzy entuzjastycznie przyjmą takie filmy, jak obraz palestyńskiego reżysera Hany`ego Abu-Assada "Paradise Now". To dzień z życia dwóch palestyńskich zamachowców samobójców. Ten bardzo słuszny film przyśmił lepszy produkt kina zaangażowanego - "Hotel Rwanda". Lepszy, ale mniej słuszny.
Dopiero pod koniec Berlinale odrobinę się odpolityczniło. Wtedy to na ekranie zaczął rządzić seks. Pokazano m.in. dokument "Inside Deep Throrat" ("Wewnątrz głębokiego gardła"), opowiadający o głośnym filmie pornograficznym "Głębokie gardło". Z dokumentu można się było dowiedzieć, co robią obecnie aktorzy "Głębokiego gardła". Seks był też tematem filmu Billa Condona "Kinsey" z Liamem Neesonem w roli słynnego seksuologa entomologa (piszemy o nim szerzej w tym numerze w artykule "Skandalista Alfred Kinsey").
Nieobecni Polacy
Mimo że w Polsce wciąż powstają zaangażowane filmy, gusta naszych zaangażowanych filmowców różnią się od tych, jakie mają organizatorzy Berlinale. Efektem jest permanentna już nieobecność naszego kina. Prezentowane w ubiegłym roku poza głównym konkursem "Nienasycenie" Wiktora Grodeckiego było za długie i bełkotliwe. Na tegorocznym festiwalu obecna była polsko-niemiecka produkcja - film Małgorzaty Szumowskiej "Ono". Obraz ten utwierdził berlińską widownię w przekonaniu, że polskim kinem nie warto sobie zawracać głowy. Nie zmienia tego wrażenia Srebrny Niedźwiedź dla krótkometrażowej animacji "Jam Session" Izabeli Plucińskiej. Gdyby nie laury dla naszej rodaczki, nikt by się w Polsce nie zorientował, że istnieje taka kategoria na Berlinale.
Berliński festiwal dowodzi (może z wyjątkiem węgierskiego "Fateless"), że w Europie z uporem nagradza się filmy, których właściwie nie powinno się produkować. Nagrody mają udowodnić, że takie kino ma rację istnienia, więc powstają kolejne festiwalowe produkcje, które widza mało obchodzą. I tak w koło Macieju.
Niemiecka potęga mniemana
Na dzień przed rozpoczęciem 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Berlinale z programu usunięto film "Heights" z Glenn Close. Jego miejsce zajął debiut reżyserski znanego węgierskiego operatora Lajosa Kolataia "Fateless". I całe szczęście, bo film według autobiograficznej powieści Imre Kertesza "Los utracony" jest wyjątkowo udany. Decyzję podjęto wbrew regulaminowi, który dopuszcza do udziału filmy zgłoszone do listopada poprzedniego roku. Tłumaczono ją lobbingiem Kertesza i jego przyjaciół, ale bardziej prawdopodobne jest to, że na festiwal nie chciała przyjechać Glenn Close. Organizatorzy zemścili się w ten sposób, że skoro zabrakło gwiazdy, nie ma powodu pokazywać filmu.
Skoro na Berlinale nie przybyły wielkie gwiazdy, można było odnieść wrażenie, że niemieckie kino jest potęgą niewiele ustępującą Hollywood. Tak przynajmniej wynikało z wypowiedzi minister kultury Christine Weiss. Pretekstem było to, że "Upadek" nominowano do Oscara w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny".
Paradoksalny przewodniczący
W ramach tegorocznego Berlinale pokazano 343 filmy z 52 krajów. Oznacza to tylko tyle, że organizatorzy lubią rozmach. Bo na pewno w 52 krajach nie powstają interesujące filmy. Na otwarcie wybrano film francuskiego reżysera Regisa Wargniera "Man to man". To opowieść o grupie antropologów, którzy pod koniec XIX wieku trafiają do Afryki, by znaleźć dowody na to, że człowiek pochodzi od małpy. Publiczność nie bardzo rozumiała, dlaczego akurat ten film otwierał imprezę, bo to ani obraz wybitny, ani specjalnie oczekiwany. Może chodziło o to, że nie miał on amerykańskiego wkładu? Zresztą i inne filmy nie tchnęły geniuszem: zwykle opowiadały o braku komunikacji w dzisiejszych czasach, o problemach jednostki w zglobalizowanym świecie. Owe dzieła o dużym zadęciu i nikłej widowiskowości oceniało jury pod przewodnictwem Rolanda Emmericha. To paradoks, bo ten niemiecki reżyser, pracujący w Hollywood, znany jest akurat z widowisk typu "Dzień Niepodległości" czy "Pojutrze". Inny paradoks to fakt, że żaden z filmów Emmericha nie był dotychczas zakwalifikowany do ubiegania się o nagrody na największych festiwalach.
Jak to zwykle na festiwalach bywa, powszechną szarość mają ubarwić amerykańskie rodzynki. Była nią w Berlinie komedia "Podwodne życie ze Steve`em Zissou" w reżyserii Wesa Andersona (m.in. "Rushmore", "Genialny klan"), z Billem Murrayem w roli głównej. Aktora długo namawiano, by przyjechał do Berlina, ale po prostu mu się nie chciało. Wykręcił się berlińską pogodą, której wyjątkowo nie lubi.
Festiwal słuszności
55. berliński festiwal znowu stał się wielkim przeglądem tzw. kina zaangażowanego (taki jest zwycięski film z RPA), co pozostanie już chyba na zawsze jego piętnem. I pewnie zawsze znajdą się widzowie, którzy entuzjastycznie przyjmą takie filmy, jak obraz palestyńskiego reżysera Hany`ego Abu-Assada "Paradise Now". To dzień z życia dwóch palestyńskich zamachowców samobójców. Ten bardzo słuszny film przyśmił lepszy produkt kina zaangażowanego - "Hotel Rwanda". Lepszy, ale mniej słuszny.
Dopiero pod koniec Berlinale odrobinę się odpolityczniło. Wtedy to na ekranie zaczął rządzić seks. Pokazano m.in. dokument "Inside Deep Throrat" ("Wewnątrz głębokiego gardła"), opowiadający o głośnym filmie pornograficznym "Głębokie gardło". Z dokumentu można się było dowiedzieć, co robią obecnie aktorzy "Głębokiego gardła". Seks był też tematem filmu Billa Condona "Kinsey" z Liamem Neesonem w roli słynnego seksuologa entomologa (piszemy o nim szerzej w tym numerze w artykule "Skandalista Alfred Kinsey").
Nieobecni Polacy
Mimo że w Polsce wciąż powstają zaangażowane filmy, gusta naszych zaangażowanych filmowców różnią się od tych, jakie mają organizatorzy Berlinale. Efektem jest permanentna już nieobecność naszego kina. Prezentowane w ubiegłym roku poza głównym konkursem "Nienasycenie" Wiktora Grodeckiego było za długie i bełkotliwe. Na tegorocznym festiwalu obecna była polsko-niemiecka produkcja - film Małgorzaty Szumowskiej "Ono". Obraz ten utwierdził berlińską widownię w przekonaniu, że polskim kinem nie warto sobie zawracać głowy. Nie zmienia tego wrażenia Srebrny Niedźwiedź dla krótkometrażowej animacji "Jam Session" Izabeli Plucińskiej. Gdyby nie laury dla naszej rodaczki, nikt by się w Polsce nie zorientował, że istnieje taka kategoria na Berlinale.
Berliński festiwal dowodzi (może z wyjątkiem węgierskiego "Fateless"), że w Europie z uporem nagradza się filmy, których właściwie nie powinno się produkować. Nagrody mają udowodnić, że takie kino ma rację istnienia, więc powstają kolejne festiwalowe produkcje, które widza mało obchodzą. I tak w koło Macieju.
Więcej możesz przeczytać w 8/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.