Im ostrzejsza kampania wyborcza, tym lepszy wybór mają obywatele
Na ekranie widać twarz czarnoskórego bandyty i informację: "Na przepustce z więzienia porwał, zgwałcił, zamordował". I podpis: "Oto polityka karna Dukakisa". W ten sposób w 1988 r. sztab wyborczy George`a Busha seniora zmasakrował demokratycznego gubernatora Massachusetts i kandydata na prezydenta Michaela Dukakisa. Rządził on stanem, kiedy morderca dostawał przepustki. Prawie 17-procentowa przewaga gubernatora w sondażach stopniała błyskawicznie. Nie pomogło mu wyciągnięcie Massachusetts z zapaści finansowej ani tytuł Najlepszego Gubernatora Kraju - negatywna kampania odniosła skutek. Jak przyznawał szef sztabu Busha, jego jedyną wątpliwością było, czy pokazywać Williego Hortona z nożem w ręku, czy bez. Takie kampanie to na Zachodzie standard - wszyscy wiedzą, że kandydaci na parlamentarzystów czy prezydentów zostaną przez media prześwietleni, a konkurencja wywlecze im wszystkie grzeszki z młodości: popalanie marihuany (Clinton), nadmierną słabość do mocnych trunków (Bush junior) i pozamałżeńskie romanse (wszyscy).
Na Zachodzie nie są chronieni nawet rodzice kandydatów, nie mówiąc o uwielbiających zbyt szybką jazdę samochodem dzieciach. Bezpardonowa walka toczy się od poziomu amerykańskich county (odpowiednika polskich powiatów) - w mediach i na plakatach są ujawniane grzeszki kandydatów na burmistrzów. Nikt jednak nie narzeka, że bezlitosna kampania zabija demokrację. Wszyscy zdają sobie sprawę, że im więcej wiedzą o kandydatach, tym bardziej świadomego dokonują wyboru.
Rzeźnik Lincoln
"Protestuję przeciwko brutalizacji życia publicznego", "deprawacja polityki", "sprzeciwiamy się brudnej kampanii", "przyjmujemy z głęboką dezaprobatą sięganie po takie metody walki politycznej" - te cytaty z polskich polityków i publicystów nie pozostawiają wątpliwości: żyjemy w bagnie, w którym za pomocą plotki i oszczerstwa niszczy się niewinnych kandydatów na prezydenta czy posła. Czytając to, trudno się oprzeć wrażeniu, że obserwowaliśmy zupełnie inną kampanię wyborczą niż cytowani obrońcy Cimoszewicza i Partii Demokratycznej. Prawda jest bowiem taka, że skończyła się najgrzeczniejsza i przez to najnudniejsza kampania w historii III RP. Szczytem brutalności było w niej wypominanie kandydatowi SLD kłamstw w oświadczeniach majątkowych. Znacznie bardziej zaczepna była już kampania Prawa i Sprawiedliwości, krytykująca popierany przez PO podatek liniowy. Nawet jak na polskie ugrzecznione standardy to niewiele.
Pięć lat temu sztab Mariana Krzaklewskiego użył po raz pierwszy w Polsce (i jak dotychczas - ostatni) czarnego PR. W telewizji widzieliśmy całującego kaliską ziemię prezydenckiego ministra Marka Siwca i chwiejącego się na nogach Aleksandra Kwaśniewskiego na cmentarzu w Charkowie. Liderowi AWS nie pomogło to ani trochę, bo Kwaśniewski wygrał wybory w pierwszej turze. Polscy politycy wynieśli z tego lekcję, że czarna propaganda nie popłaca, i w tym roku ograniczyli się do opiewania zalet własnych. Ugrzecznione były nie tylko spoty, ale i spotkania wyborcze.
"Włamywacz, tyran, rzeźnik, despota, kłamca, złodziej, bufon, uzurpator, potwór" - czyżby ożywił się Andrzej Lepper? Nie, tak w 1864 r. określano Abrahama Lincolna, a amerykańskiej demokracji to jakoś nie zabiło. Równo sto lat później demokraci dali przykład prawdziwej kampanii negatywnej. Głównym bohaterem reklamówek mających zdyskredytować konserwatywnego republikanina Barry`ego Goldwatera był członek Ku-Klux-Klanu, stojący z płonącym krzyżem i wykrzykujący przekleństwa pod adresem Murzynów, katolików i Żydów. Po chwili już spokojniejszym głosem mówił: "Lubię Barry`ego Goldwatera. On potrzebuje naszej pomocy". Sztab republikanów zrewanżował się reklamówkami sugerującymi, że demokrata Lyndon Johnson jest homoseksualistą. Wyobraźmy sobie święte oburzenie polskiego salonu, gdyby do drugiej tury wyborów przeszli obrzucający się kalumniami "rasista" i "gej".
Zakneblowane media
Dziesięć lat temu kampanię prezydencką w Polsce zdominowały doniesienia o akcjach Polisy posiadanych przez żony liderów SLD. Były też wieści o brakach w wykształceniu Aleksandra Kwaśniewskiego i nie zapłaconym przez Lecha Wałęsę podatku od honorarium z Hollywood.
W tym roku zakneblowane polityczną poprawnością media wolały współpracować przy "kampanii kontrolowanej", zamiast konkurować z sobą w zdobywaniu informacji o przeszłości kandydatów.
Powtarzanym przez komentatorów refrenem jest żal, że w dobie mediów elektronicznych i kultury masowej zanikła merytoryczna debata, a rozpoczął się "konkurs piękności", w którym zamiast zalet programowych liczy się uroda pretendentów do najwyższych stanowisk w państwie. Tym, którzy dopatrują się tu dowodu na upadek demokracji, warto przypomnieć, że merytoryczna debata nie stała widocznie na najwyższym poziomie już w 1800 r., kiedy Timothy Dwight (skądinąd rektor Uniwersytetu Yale), przekonywał rodaków, że jeśli Thomas Jefferson zostanie prezydentem, to Biblia zostanie spalona, "Marsylianka" będzie śpiewana w kościołach, a "nasze żony i córki będą ofiarami legalnej prostytucji". Pół wieku później przeciwnicy Lincolna, widocznie też uczestniczący w konkursie piękności, okrzyknęli go "najbrzydszym człowiekiem w kraju". Innym zabójcą debaty publicznej był Winston Churchill przestrzegający w 1945 r., że jeśli do władzy dojdą laburzyści, to użyją "metod gestapo".
Cicho sza!
Zakończona właśnie kampania parlamentarna bardziej niż obrzucanie się błotem przypominała grę w "pytania, których nie zadam" z piosenki barda antykomunistycznej opozycji Jana Krzysztofa Kelusa. W tej piosence Kelus stawia pytania, które powinien zadać przyjaciołom sprzed lat, wybierającym model PRL-owskiej kariery. W rolę Kelusa podczas kampanii wcieliły się sztaby wyborcze i większość mediów, które nawet nie próbowały przygwoździć trudnymi pytaniami żadnej z partii. Nawet głośne "zatapianie platformy" okazało się w sumie całkiem niewinną polemiką. Partii Tuska i Rokity nikt nie przypominał ich sprzeciwu wobec lustracji z przeszłości, nikt nie przywoływał podsumowującego dokonania Kongresu Liberalno-Demokratycznego hasła "milion nowych afer", nikt nie postawił problemu ich odpowiedzialności za stan III RP, a przecież obaj liderzy PO wspierali rządy Bieleckiego, Suchockiej i Buzka.
Delikatnie potraktowano też PiS, którego politycy nie tylko byli już wcześniej ministrami (choćby Lech Kaczyński czy Kazimierz Marcinkiewicz), ale też mieli, choć w mniejszej niż konkurencja skali, niejasne związki z podejrzanymi biznesmenami. Oczywiście, wszystko to blednie przy skali win, które odpuszczono SLD i SDPL. Nikt nie wypominał im partyjnych kolegów w więzieniach, korupcji czy wzrostu bezrobocia za ich rządów. Nikt nie spytał też Andrzeja Leppera o dziesiątki przegranych przez niego i kolegów spraw sądowych, niemal nikt nie wypominał Romanowi Giertychowi jego kłamstw czy ekscesów Młodzieży Wszechpolskiej. Nikt nie potraktował serio PSL czy PD - tylko tym należy tłumaczyć wyrozumiałość dla tych partii. Widocznie uznano, że nie kopie się leżącego.
Wypominanie politykom romansów czy słabostek nie jest istotą demokracji: w końcu każdy, nawet polityk, ma prawo do odrobiny intymności. Ale też wszyscy mamy prawo wiedzieć, kto się ubiega nie tylko o zaszczyty, ale i o realną władzę w kraju. Dlatego obowiązkiem mediów, prócz relacjonowania sporów na programy, jest dokładne opisywanie przeszłości kandydatów. Także, a może zwłaszcza, tej paskudnej.
Na Zachodzie nie są chronieni nawet rodzice kandydatów, nie mówiąc o uwielbiających zbyt szybką jazdę samochodem dzieciach. Bezpardonowa walka toczy się od poziomu amerykańskich county (odpowiednika polskich powiatów) - w mediach i na plakatach są ujawniane grzeszki kandydatów na burmistrzów. Nikt jednak nie narzeka, że bezlitosna kampania zabija demokrację. Wszyscy zdają sobie sprawę, że im więcej wiedzą o kandydatach, tym bardziej świadomego dokonują wyboru.
Rzeźnik Lincoln
"Protestuję przeciwko brutalizacji życia publicznego", "deprawacja polityki", "sprzeciwiamy się brudnej kampanii", "przyjmujemy z głęboką dezaprobatą sięganie po takie metody walki politycznej" - te cytaty z polskich polityków i publicystów nie pozostawiają wątpliwości: żyjemy w bagnie, w którym za pomocą plotki i oszczerstwa niszczy się niewinnych kandydatów na prezydenta czy posła. Czytając to, trudno się oprzeć wrażeniu, że obserwowaliśmy zupełnie inną kampanię wyborczą niż cytowani obrońcy Cimoszewicza i Partii Demokratycznej. Prawda jest bowiem taka, że skończyła się najgrzeczniejsza i przez to najnudniejsza kampania w historii III RP. Szczytem brutalności było w niej wypominanie kandydatowi SLD kłamstw w oświadczeniach majątkowych. Znacznie bardziej zaczepna była już kampania Prawa i Sprawiedliwości, krytykująca popierany przez PO podatek liniowy. Nawet jak na polskie ugrzecznione standardy to niewiele.
Pięć lat temu sztab Mariana Krzaklewskiego użył po raz pierwszy w Polsce (i jak dotychczas - ostatni) czarnego PR. W telewizji widzieliśmy całującego kaliską ziemię prezydenckiego ministra Marka Siwca i chwiejącego się na nogach Aleksandra Kwaśniewskiego na cmentarzu w Charkowie. Liderowi AWS nie pomogło to ani trochę, bo Kwaśniewski wygrał wybory w pierwszej turze. Polscy politycy wynieśli z tego lekcję, że czarna propaganda nie popłaca, i w tym roku ograniczyli się do opiewania zalet własnych. Ugrzecznione były nie tylko spoty, ale i spotkania wyborcze.
"Włamywacz, tyran, rzeźnik, despota, kłamca, złodziej, bufon, uzurpator, potwór" - czyżby ożywił się Andrzej Lepper? Nie, tak w 1864 r. określano Abrahama Lincolna, a amerykańskiej demokracji to jakoś nie zabiło. Równo sto lat później demokraci dali przykład prawdziwej kampanii negatywnej. Głównym bohaterem reklamówek mających zdyskredytować konserwatywnego republikanina Barry`ego Goldwatera był członek Ku-Klux-Klanu, stojący z płonącym krzyżem i wykrzykujący przekleństwa pod adresem Murzynów, katolików i Żydów. Po chwili już spokojniejszym głosem mówił: "Lubię Barry`ego Goldwatera. On potrzebuje naszej pomocy". Sztab republikanów zrewanżował się reklamówkami sugerującymi, że demokrata Lyndon Johnson jest homoseksualistą. Wyobraźmy sobie święte oburzenie polskiego salonu, gdyby do drugiej tury wyborów przeszli obrzucający się kalumniami "rasista" i "gej".
Zakneblowane media
Dziesięć lat temu kampanię prezydencką w Polsce zdominowały doniesienia o akcjach Polisy posiadanych przez żony liderów SLD. Były też wieści o brakach w wykształceniu Aleksandra Kwaśniewskiego i nie zapłaconym przez Lecha Wałęsę podatku od honorarium z Hollywood.
W tym roku zakneblowane polityczną poprawnością media wolały współpracować przy "kampanii kontrolowanej", zamiast konkurować z sobą w zdobywaniu informacji o przeszłości kandydatów.
Powtarzanym przez komentatorów refrenem jest żal, że w dobie mediów elektronicznych i kultury masowej zanikła merytoryczna debata, a rozpoczął się "konkurs piękności", w którym zamiast zalet programowych liczy się uroda pretendentów do najwyższych stanowisk w państwie. Tym, którzy dopatrują się tu dowodu na upadek demokracji, warto przypomnieć, że merytoryczna debata nie stała widocznie na najwyższym poziomie już w 1800 r., kiedy Timothy Dwight (skądinąd rektor Uniwersytetu Yale), przekonywał rodaków, że jeśli Thomas Jefferson zostanie prezydentem, to Biblia zostanie spalona, "Marsylianka" będzie śpiewana w kościołach, a "nasze żony i córki będą ofiarami legalnej prostytucji". Pół wieku później przeciwnicy Lincolna, widocznie też uczestniczący w konkursie piękności, okrzyknęli go "najbrzydszym człowiekiem w kraju". Innym zabójcą debaty publicznej był Winston Churchill przestrzegający w 1945 r., że jeśli do władzy dojdą laburzyści, to użyją "metod gestapo".
Cicho sza!
Zakończona właśnie kampania parlamentarna bardziej niż obrzucanie się błotem przypominała grę w "pytania, których nie zadam" z piosenki barda antykomunistycznej opozycji Jana Krzysztofa Kelusa. W tej piosence Kelus stawia pytania, które powinien zadać przyjaciołom sprzed lat, wybierającym model PRL-owskiej kariery. W rolę Kelusa podczas kampanii wcieliły się sztaby wyborcze i większość mediów, które nawet nie próbowały przygwoździć trudnymi pytaniami żadnej z partii. Nawet głośne "zatapianie platformy" okazało się w sumie całkiem niewinną polemiką. Partii Tuska i Rokity nikt nie przypominał ich sprzeciwu wobec lustracji z przeszłości, nikt nie przywoływał podsumowującego dokonania Kongresu Liberalno-Demokratycznego hasła "milion nowych afer", nikt nie postawił problemu ich odpowiedzialności za stan III RP, a przecież obaj liderzy PO wspierali rządy Bieleckiego, Suchockiej i Buzka.
Delikatnie potraktowano też PiS, którego politycy nie tylko byli już wcześniej ministrami (choćby Lech Kaczyński czy Kazimierz Marcinkiewicz), ale też mieli, choć w mniejszej niż konkurencja skali, niejasne związki z podejrzanymi biznesmenami. Oczywiście, wszystko to blednie przy skali win, które odpuszczono SLD i SDPL. Nikt nie wypominał im partyjnych kolegów w więzieniach, korupcji czy wzrostu bezrobocia za ich rządów. Nikt nie spytał też Andrzeja Leppera o dziesiątki przegranych przez niego i kolegów spraw sądowych, niemal nikt nie wypominał Romanowi Giertychowi jego kłamstw czy ekscesów Młodzieży Wszechpolskiej. Nikt nie potraktował serio PSL czy PD - tylko tym należy tłumaczyć wyrozumiałość dla tych partii. Widocznie uznano, że nie kopie się leżącego.
Wypominanie politykom romansów czy słabostek nie jest istotą demokracji: w końcu każdy, nawet polityk, ma prawo do odrobiny intymności. Ale też wszyscy mamy prawo wiedzieć, kto się ubiega nie tylko o zaszczyty, ale i o realną władzę w kraju. Dlatego obowiązkiem mediów, prócz relacjonowania sporów na programy, jest dokładne opisywanie przeszłości kandydatów. Także, a może zwłaszcza, tej paskudnej.
|
---|
"Okazuje się, że za pomocą prymitywnie skrojonej prowokacji i przy pomocy polityków i dziennikarzy wyposażonych w zespół zasad bardzo szczególnego rodzaju można obrzucić błotem i pozbawić dobrego imienia każdego, także człowieka o uczciwości nigdy niekwestionowanej". Adam Michnik, "Gazeta Wyborcza", 7 września 2005 |
|
---|
"Słyszę te uporczywe wołania o tropienie zdrajców i agentów, lustrację, dekomunizację, dyskryminację. Widzę i słyszę to poniżanie ludzi przez kolejne komisje śledcze i ten owczy pęd dziennikarzy, by być na czele wyścigu. Nieszczęsne psy gończe niegodziwych myśliwych... I tylko z rzadka rozlega się czysty głos humanisty, który przestrzega przed eksplozją nienawiści czy cywilizacją podłości". Adam Michnik, "Gazeta Wyborcza", 10 września 2005 |
Więcej możesz przeczytać w 39/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.