Czas ucieka i to, co dziś jest tylko konieczne, jutro będzie już nieuchronne
Mój tekst "Manifest Millera" ("Wprost", nr 30) doczekał się obszernego eseju Leszka Lachowieckiego ("Trybuna", 19 września 2005). Autor nie bawi się w subtelności i rąbie prosto z mostu, że musi "zadumać się nad intelektualną niewydolnością polityka, który tak niedawno uchodził za odnowiciela polskiej socjaldemokracji". Patrząc na mnie przenikliwie, dostrzega też, że noszę "pepegi", w dodatku niedopasowane i - co gorsza - cudze. Młodym czytelnikom wyjaśniam, że "pepegi" to skrót od nazwy Polski Przemysł Gumowy, ale proszę się nie poddawać łatwym skojarzeniom. Chodzi o niewielki zakład kaloszy, przekształcony w 1927 r. w spółkę akcyjną PPG. Wyroby tej firmy święciły triumfy przed wojną oraz w latach 50. i 60. Właśnie tego horyzontu sięga intelektualna wydolność mojego adwersarza.
Z perspektywy pepegów
Autor artykułu "Pepegi Millera", rozprawiając się z moim ekonomicznym liberalizmem, z dumą podkreśla, że "powojenna Europa rozwijała się najszybciej, promując budżetową subsydiarność i radykalnie zwiększając koszty socjalne". Twierdzi też, że powojenne Niemcy, a i kraje realizujące model państwa opiekuńczego - Skandynawia, Wielka Brytania, Włochy i Holandia - swój rozwój zawdzięczają wprawdzie przedsiębiorczości, ale głównie rozwiniętemu nadzorowi właścicielskiemu i sprawnej kontroli społecznej nad rynkiem. "Rynek należy kształtować i kontrolować w imię ogólnospołecznych zadań" - woła gromko mój polemista, myśląc z dumą o efektach gospodarek realizujących taki właśnie model rozwoju.
Gdyby Lachowiecki oderwał choć na chwilę wzrok od mojego obuwia, zauważyłby ze zgrozą, że wymienione przez niego kraje, jak i te, których nie wymienił, gorączkowo rewidują swoją politykę. Najpełniejszym tego wyrazem jest strategia lizbońska. Ten przyjęty w 2000 r. w portugalskiej stolicy program miał uczynić z Unii Europejskiej "najbardziej konkurencyjną i dynamiczną gospodarkę świata". Wiele zapowiedzi zawartych w strategii musiałoby wywołać szczere oburzenie mojego polemisty. Na przykład program redukcji pomocy publicznej dla przedsiębiorstw czy "modernizacji" systemów ubezpieczeń społecznych, a także opieki socjalnej i zdrowotnej. Irytację mogłoby wywołać także założenie, że aby podnieść odsetek zatrudnionych wśród ludności w wieku produkcyjnym z 61 proc. do 70 proc., średni wskaźnik wzrostu unijnej gospodarki powinien wynosić około 3 proc. rocznie. Tymczasem - jak wiadomo - na ulicy Rozbrat nie należy ostatnio wyznawać kultu wzrostu PKB, a nowy obrzęd nazywa się "rozwój zamiast wzrostu".
Zaniepokojona Europa nie ukrywała, że dzięki decyzjom z Lizbony ma zamiar zdystansować USA. Jednak następujące po sobie raporty Komisji Europejskiej biją na alarm: w kolejnych latach unia nie osiągnęła w wielu dziedzinach wyznaczonych przez siebie wskaźników. W 2004 r. specjalny zespół z Wimem Kokiem na czele opracował raport podsumowujący dotychczasowe rezultaty strategii. Według Romano Prodiego, konkluzja raportu jest pesymistyczna - od czasu szczytu lizbońskiego UE nie tylko nie nadrobiła dystansu, ale pozostała jeszcze bardziej w tyle za USA.
Konieczne i nieuchronne
To, co tak lubi Lachowiecki i co w gospodarkach europejskich było wystarczające w epoce "pepegów", dzisiaj, w czasach globalizacji, ogromnej konkurencji, wysokich technologii i oszałamiającego postępu informatycznego, nie stwarza szans na utrzymanie się w światowej czołówce. Dynamiczny wzrost gospodarczy gwarantujący szybki i trwały rozwój to problem nu-
mer 1 nie tylko w Polsce, ale i w całej unii. Sądząc po programie z Lizbony, Europa doskonale to rozumie, ale nie ma jeszcze dość siły, aby konieczne reformy wdrożyć w życie. Czas jednak ucieka i to, co dziś jest tylko konieczne, jutro będzie już nieuchronne.
Leszek Lachowiecki formułuje zdumiewającą tezę, że "wolność bogacenia się za wszelką cenę, w tym pomyślności większości Polaków, stała się u nas synonimem wolnego rynku". Autor tego głupstewka pisze dalej, że w takich warunkach niemożliwa jest racjonalna polityka społeczna, bo brakuje na nią pieniędzy. I konkluduje: "Los gabinetu samego Millera pokazuje, że lewicowy rząd nie umiejący dopiąć socjalnego budżetu z definicji ponosi porażkę". Mam nadzieję, iż mój polemista uzna choć tyle, że aby nie brakowało pieniędzy na politykę społeczną, trzeba je najpierw zarobić. Stąd też wynikały działania, które przyniosły udany, prawie 6-procentowy wzrost PKB i spadek bezrobocia. Stąd też bezprecedensowe obniżenie podatków i z tym związane, zwiększone prawie o 4 mld zł, wpływy do budżetu. Nie chcąc jednak poszerzać wielokrotnie poruszanych już wątków, pragnę ograniczyć się do stwierdzenia, że w zestawieniu z wynikami badań społecznych Leszek Lachowiecki myli się całkowicie.
Badania CBOS z maja 2004 r. dowodzą, że tylko 6 proc. badanych za największą porażkę mojego rządu uznało pogorszenie sytuacji materialnej społeczeństwa, także 6 proc. wymieniło niespełnienie obietnic wyborczych jako główny powód niepowodzeń gabinetu. Trochę więcej, bo 16 proc. za największą porażkę uznało bezrobocie i sytuację na rynku pracy. Główną przyczynę kłopotów 42 proc. respondentów widzi w sprawie Rywina i odpowiedzialności rządu za afery, ale to temat na inną okazję.
Zanik pamięci
Przy sposobności rekomenduję badania CBOS Tadeuszowi Jankowskiemu, który w liście do "Wprost" napisał, że zgadza się ze mną, iż tempo wzrostu PKB i skala bezrobocia to wystarczające kryteria do oceny każdej ekipy, ale właśnie na podstawie tych kryteriów ja sam zostałem negatywnie oceniony. Panie Tadeuszu, gdyby chodziło o te kryteria, to - jak podkreślił cytowany już w 37. numerze "Wprost" Paweł Tarnowski - "Leszek Miller powinien się szykować na kolejną kadencję w gabinecie premiera".
Muszę też wyznać, że w końcowej fazie kampanii wyborczej z przyjemnością słuchałem Aleksandra Kwaśniewskiego i Wojciecha Olejniczaka, kiedy mówili, jak to zasłużył się dla Polski rząd SLD. Ponieważ z powodów bliżej mi nieznanych ci panowie nie zdradzają nazwiska szefa tego rządu (nie chodzi o Belkę, bo wobec jego gabinetu SLD jest w opozycji), proponuję, aby redakcja "Wprost" ogłosiła konkurs adresowany do Kancelarii Prezydenta i centrali sojuszu - na nazwisko premiera i najważniejszych ministrów tego rządu, w tym koniecznie ministra do spraw rolnictwa. Jestem gotów ufundować atrakcyjną nagrodę.
Z perspektywy pepegów
Autor artykułu "Pepegi Millera", rozprawiając się z moim ekonomicznym liberalizmem, z dumą podkreśla, że "powojenna Europa rozwijała się najszybciej, promując budżetową subsydiarność i radykalnie zwiększając koszty socjalne". Twierdzi też, że powojenne Niemcy, a i kraje realizujące model państwa opiekuńczego - Skandynawia, Wielka Brytania, Włochy i Holandia - swój rozwój zawdzięczają wprawdzie przedsiębiorczości, ale głównie rozwiniętemu nadzorowi właścicielskiemu i sprawnej kontroli społecznej nad rynkiem. "Rynek należy kształtować i kontrolować w imię ogólnospołecznych zadań" - woła gromko mój polemista, myśląc z dumą o efektach gospodarek realizujących taki właśnie model rozwoju.
Gdyby Lachowiecki oderwał choć na chwilę wzrok od mojego obuwia, zauważyłby ze zgrozą, że wymienione przez niego kraje, jak i te, których nie wymienił, gorączkowo rewidują swoją politykę. Najpełniejszym tego wyrazem jest strategia lizbońska. Ten przyjęty w 2000 r. w portugalskiej stolicy program miał uczynić z Unii Europejskiej "najbardziej konkurencyjną i dynamiczną gospodarkę świata". Wiele zapowiedzi zawartych w strategii musiałoby wywołać szczere oburzenie mojego polemisty. Na przykład program redukcji pomocy publicznej dla przedsiębiorstw czy "modernizacji" systemów ubezpieczeń społecznych, a także opieki socjalnej i zdrowotnej. Irytację mogłoby wywołać także założenie, że aby podnieść odsetek zatrudnionych wśród ludności w wieku produkcyjnym z 61 proc. do 70 proc., średni wskaźnik wzrostu unijnej gospodarki powinien wynosić około 3 proc. rocznie. Tymczasem - jak wiadomo - na ulicy Rozbrat nie należy ostatnio wyznawać kultu wzrostu PKB, a nowy obrzęd nazywa się "rozwój zamiast wzrostu".
Zaniepokojona Europa nie ukrywała, że dzięki decyzjom z Lizbony ma zamiar zdystansować USA. Jednak następujące po sobie raporty Komisji Europejskiej biją na alarm: w kolejnych latach unia nie osiągnęła w wielu dziedzinach wyznaczonych przez siebie wskaźników. W 2004 r. specjalny zespół z Wimem Kokiem na czele opracował raport podsumowujący dotychczasowe rezultaty strategii. Według Romano Prodiego, konkluzja raportu jest pesymistyczna - od czasu szczytu lizbońskiego UE nie tylko nie nadrobiła dystansu, ale pozostała jeszcze bardziej w tyle za USA.
Konieczne i nieuchronne
To, co tak lubi Lachowiecki i co w gospodarkach europejskich było wystarczające w epoce "pepegów", dzisiaj, w czasach globalizacji, ogromnej konkurencji, wysokich technologii i oszałamiającego postępu informatycznego, nie stwarza szans na utrzymanie się w światowej czołówce. Dynamiczny wzrost gospodarczy gwarantujący szybki i trwały rozwój to problem nu-
mer 1 nie tylko w Polsce, ale i w całej unii. Sądząc po programie z Lizbony, Europa doskonale to rozumie, ale nie ma jeszcze dość siły, aby konieczne reformy wdrożyć w życie. Czas jednak ucieka i to, co dziś jest tylko konieczne, jutro będzie już nieuchronne.
Leszek Lachowiecki formułuje zdumiewającą tezę, że "wolność bogacenia się za wszelką cenę, w tym pomyślności większości Polaków, stała się u nas synonimem wolnego rynku". Autor tego głupstewka pisze dalej, że w takich warunkach niemożliwa jest racjonalna polityka społeczna, bo brakuje na nią pieniędzy. I konkluduje: "Los gabinetu samego Millera pokazuje, że lewicowy rząd nie umiejący dopiąć socjalnego budżetu z definicji ponosi porażkę". Mam nadzieję, iż mój polemista uzna choć tyle, że aby nie brakowało pieniędzy na politykę społeczną, trzeba je najpierw zarobić. Stąd też wynikały działania, które przyniosły udany, prawie 6-procentowy wzrost PKB i spadek bezrobocia. Stąd też bezprecedensowe obniżenie podatków i z tym związane, zwiększone prawie o 4 mld zł, wpływy do budżetu. Nie chcąc jednak poszerzać wielokrotnie poruszanych już wątków, pragnę ograniczyć się do stwierdzenia, że w zestawieniu z wynikami badań społecznych Leszek Lachowiecki myli się całkowicie.
Badania CBOS z maja 2004 r. dowodzą, że tylko 6 proc. badanych za największą porażkę mojego rządu uznało pogorszenie sytuacji materialnej społeczeństwa, także 6 proc. wymieniło niespełnienie obietnic wyborczych jako główny powód niepowodzeń gabinetu. Trochę więcej, bo 16 proc. za największą porażkę uznało bezrobocie i sytuację na rynku pracy. Główną przyczynę kłopotów 42 proc. respondentów widzi w sprawie Rywina i odpowiedzialności rządu za afery, ale to temat na inną okazję.
Zanik pamięci
Przy sposobności rekomenduję badania CBOS Tadeuszowi Jankowskiemu, który w liście do "Wprost" napisał, że zgadza się ze mną, iż tempo wzrostu PKB i skala bezrobocia to wystarczające kryteria do oceny każdej ekipy, ale właśnie na podstawie tych kryteriów ja sam zostałem negatywnie oceniony. Panie Tadeuszu, gdyby chodziło o te kryteria, to - jak podkreślił cytowany już w 37. numerze "Wprost" Paweł Tarnowski - "Leszek Miller powinien się szykować na kolejną kadencję w gabinecie premiera".
Muszę też wyznać, że w końcowej fazie kampanii wyborczej z przyjemnością słuchałem Aleksandra Kwaśniewskiego i Wojciecha Olejniczaka, kiedy mówili, jak to zasłużył się dla Polski rząd SLD. Ponieważ z powodów bliżej mi nieznanych ci panowie nie zdradzają nazwiska szefa tego rządu (nie chodzi o Belkę, bo wobec jego gabinetu SLD jest w opozycji), proponuję, aby redakcja "Wprost" ogłosiła konkurs adresowany do Kancelarii Prezydenta i centrali sojuszu - na nazwisko premiera i najważniejszych ministrów tego rządu, w tym koniecznie ministra do spraw rolnictwa. Jestem gotów ufundować atrakcyjną nagrodę.
Więcej możesz przeczytać w 39/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.