Bijemy rekord świata w liczbie i wysokości podatków
Politycy uważają, że należy opodatkować wszystko, co nie ucieka na drzewo" - kpił prezydent USA Ronald Reagan. W Polsce uczyniono z tej kpiny podstawową zasadę sprawowania władzy. Kolejne rządy nakładają na obywateli coraz to nowe podatki, parapodatki i inne, ukryte, obciążenia finansowe. Zwykle szafują hasłami sprawiedliwości społecznej (wymówka lewicy) i solidarności społecznej (usprawiedliwienie tzw. prawicy). Pobiliśmy już swoisty rekord świata w liczbie i wysokości podatków. Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że polski podatnik jest obciążony 54 daninami publicznoprawnymi, w tym dziesięcioma rodzajami podatków szczegółowych, sześcioma składkami obciążającymi wynagrodzenie i kilkudziesięcioma opłatami o różnym charakterze (koncesje, zezwolenia, certyfikaty)! Gdyby doliczyć do tego opłaty ustanawiane przez władze samorządowe (np. tzw. opłaty klimatyczne), lista polskich danin rozrosłaby się do setki.
Niektóre z nich są zupełnie absurdalne. Na przykład jesteśmy jedynym krajem na świecie, w którym kosmetyki (także dla zwierząt) są traktowane jako towar luksusowy i obłożone 10-procentową akcyzą. Co więcej, w Polsce opodatkowuje się nieistniejące dochody czy pobiera opłaty za... prawo płacenia podatków! Ostatnio wszedł w życie "podatek na rozwój kinematografii", który sprawi, że podrożeją bilety do kin i opłaty za korzystanie z telewizji kablowej. Zwiększa się liczba podatków i ich wysokość, a wraz z nimi proporcjonalnie szara strefa, która wytwarza już - według badań prof. Friedricha Schneidera, ekonomisty z Uniwersytetu Johannesa Keplera w Linzu - prawie jedną trzecią polskiego PKB! Nadmierne obciążenia podatkowe wyniszczają i demoralizują Polaków, którzy zamiast gromadzić majątek, kombinują, jak nie płacić państwu haraczu. W 1920 r. Andrew Mellon, amerykański sekretarz skarbu, przeprowadził analizę, z której wynikało, że najwyższą stawką jest 25 proc. Jeżeli podatki były wyższe, motywacja podatników do ich płacenia malała, a wpływy do budżetu spadały. W Polsce tę granicę przekroczyliśmy dwukrotnie.
Zabójcy przedsiębiorczości
Nazywanie niektórych podatków składką czy opłatą cywilnoprawną ma na celu uniemożliwienie podatnikowi stwierdzenia, ile naprawdę oddaje państwu. Składka na ZUS to nic innego jak podatek. Podobnie jak opłata skarbowa, a nawet opłata notarialna. Zasada jest prosta. Dopóki obywatel nie ma wyboru i musi wnieść opłatę, która nie jest ceną usługi lub towaru, dopóty mamy do czynienia z podatkiem. Parapodatki w Polsce nie dość, że są nielogiczne, to jeszcze szkodzą przedsiębiorczości. W USA składkę na ubezpieczenie socjalne przedsiębiorca płaci tylko wtedy, gdy uzyskał dochód. W Polsce musi płacić bez względu na to, czy osiągnął zysk, czy poniósł stratę. Odstrasza to od podjęcia legalnej działalności gospodarczej potencjalnych biznesmenów. Równie szkodliwa jest "opłata za czynności cywilnoprawne" pobierana w momencie, gdy człowiek podejmuje działania (na przykład chce pożyczyć pieniądze czy kupić weksel). Jest to więc podatek od przedsiębiorczości. Polska jest jedynym krajem na świecie, w którym za prawo płacenia podatku trzeba... zapłacić. Aby stać się podatnikiem VAT, trzeba bowiem najpierw uiścić opłatę w wysokości 152 zł.
Okradanie rodzin
Istnieniu podatków i parapodatków towarzyszy obłuda. Kolejne rządy III RP od piętnastu lat głoszą, że ich priorytetem jest polityka ułatwiająca obywatelom kupno własnego mieszkania. Faktycznie wygląda ona jak w starym dowcipie: "Jak partia mówi, że zabierze, to zabierze, jak mówi, że da, to mówi". W ramach owej polityki na każdą osobę kupującą mieszkanie na rynku wtórnym państwo nakłada 2 proc. podatku od czynności cywilnoprawnych. Przy mieszkaniu kosztującym 300 tys. zł to dodatkowe 6 tys. zł, czyli prawie trzy średnie krajowe pensje. Do tego dochodzi 3 tys. zł opłaty sądowej za wpis do księgi wieczystej, czyli kolejny ukryty podatek. Tymczasem pieniądze, za które kupujemy mieszkanie, zostały obłożone podatkiem dochodowym (co najmniej 19-procentowym), a w cenie mieszkania zawarty jest już 7-procentowy VAT. Co więcej, dodatkowe opłaty nie są kredytowane przez banki, co sprawia, że dla osób kupujących mieszkania w 100 proc. na kredyt (a takich jest najwięcej) ukryte podatki są główną przeszkodą na drodze do własnego mieszkania.
Podobnie obłudnie wygląda sprawa z polityką prorodzinną. Formalnie rodzina jest otoczona specjalną troską państwa (szczególnie w konstytucji). Jednocześnie to samo państwo grabi rodziny, kiedy najbardziej potrzebują pieniędzy (nazywa się to podatkiem od spadku).
Jeżeli na przykład umiera ojciec, zostawiając niepełnoletnim dzieciom i żonie 100 tys. zł oszczędności, "opiekuńcze państwo" zabierze z tego prawie 6,5 tys. zł. Dla porównania: w USA i Wielkiej Brytanii spadkobiercy nie zapłaciliby ani złotówki (kwota wolna od podatku spadkowego to równowartość 3 mln zł).
W Polsce płacimy podatki nawet od wirtualnych zysków, które powstały w głowach urzędników. Sanderus, bohater "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza, próbował sprzedawać "szczebel z drabiny, która przyśniła się św. Jakubowi". W zapędzie fiskalnym państwo polskie opodatkowuje dochody równie realne jak ów szczebel. Nazywa się to opłatą adiacencką, czyli haraczem nałożonym na właściciela ziemi na przykład z tytułu jej podziału. Niezależnie od tego, czy podział zaowocował zyskiem czy stratą, należy "domniemany" podatek zapłacić. Opłata adiacencka może wynieść nawet 50 proc. wzrostu wartości ziemi - tak jest na przykład w Łodzi. Jeżeli więc w wyniku podziału gruntu wartość hipotetycznie wzrosła o 100 tys. zł, to musimy zapłacić 50 tys. zł w gotówce. Podobnie jest, jeżeli gmina odrolni należącą do nas ziemię. W tym wypadku podatek może wynieść nawet 30 proc. wzrostu wartości ziemi! Specjalista od opłaty adiacenckiej w Ministerstwie Infrastruktury, tłumaczy, że jest "to kara ze strony państwa za spekulację ziemią".
Ograb ich za nas
Aby ukryć kolejne nakładane na nas podatki, rządzący coraz częściej chowają się za parawanem prywatnych firm. Do tego celu wykorzystywane są na przykład opłaty licencyjne. Schemat działania jest prosty i można go porównać do wynajmowania prywatnych poborców podatkowych. Na przykład każdy z funkcjonujących w Polsce operatorów telefonii komórkowej - Polkomtel (Plus GSM), PTC (Era) i Centertel (Orange) - za prawo do używania częstotliwości zapłacił państwu 650 mln euro (w sumie 1950 mln euro, czyli prawie 8 mld zł). Koszty licencji to dwie trzecie wszystkich wydatków, jakie trzeba było ponieść na budowę sieci telefonii komórkowej. W zamian za owe 8 mld zł państwo stworzyło oligopol (rynek o ograniczonej konkurencji). Skutek był taki, że przez pierwsze sześć lat działania telefonii komórkowej w Polsce musieliśmy płacić od 2 zł do 4 zł za minutę rozmowy. Owe opłaty licencyjne zapłacili więc korzystający z telefonów komórkowych, a nie kupujący licencje.
Podobny manewr wykonano cztery lata później, w 2000 r., gdy monopolistę Telekomunikację Polską sprzedano France Telecom za 18 mld zł (stanowiło to wówczas 13 proc. rocznego budżetu Polski). Francuzi zapłacili aż tyle dlatego, że polski rząd blokował (i blokuje) konkurencję TP, by ta mogła sobie zawyżoną cenę za akcję odebrać od swoich klientów. W wyniku tych działań Telekomunikacja ciągle jest jedynym operatorem dla 90 proc. Polaków. Jak oszacował ostatnio Andrzej Piotrowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha, jedna trzecia przychodów tej firmy, czyli 3,9 mld zł rocznie (400 zł na każdego abonenta), pochodzi z zawyżonych cen, które są skutkiem braku konkurencji.
Świat według Shawa
Każdy urząd i każda władza lokalna w Polsce pobiera parapodatki. Musimy zapłacić za dowód osobisty, paszport, za dokument wydany przez polski konsulat, za udostępnienie danych ze zbiorów meldunkowych, za wydanie dowodu rejestracyjnego, za parkowanie w miastach, za przejazdy przez mosty itd. George Bernard Shaw twierdził, że "rząd, który kradnie od Piotra, żeby zapłacić Pawłowi, zawsze może liczyć na poparcie ze strony Pawła". Na takie właśnie zachowanie obywateli liczą kolejne polskie rządy. Gdyby Shaw żył w Polsce, zauważyłby zapewne, że rząd kradnie od Piotra i tylko mówi, że czyni to po to, by zapłacić Pawłowi, bowiem przy przekładaniu z kieszeni do kieszeni niewiele zostaje.
Współpraca: Jan M. Fijor
Niektóre z nich są zupełnie absurdalne. Na przykład jesteśmy jedynym krajem na świecie, w którym kosmetyki (także dla zwierząt) są traktowane jako towar luksusowy i obłożone 10-procentową akcyzą. Co więcej, w Polsce opodatkowuje się nieistniejące dochody czy pobiera opłaty za... prawo płacenia podatków! Ostatnio wszedł w życie "podatek na rozwój kinematografii", który sprawi, że podrożeją bilety do kin i opłaty za korzystanie z telewizji kablowej. Zwiększa się liczba podatków i ich wysokość, a wraz z nimi proporcjonalnie szara strefa, która wytwarza już - według badań prof. Friedricha Schneidera, ekonomisty z Uniwersytetu Johannesa Keplera w Linzu - prawie jedną trzecią polskiego PKB! Nadmierne obciążenia podatkowe wyniszczają i demoralizują Polaków, którzy zamiast gromadzić majątek, kombinują, jak nie płacić państwu haraczu. W 1920 r. Andrew Mellon, amerykański sekretarz skarbu, przeprowadził analizę, z której wynikało, że najwyższą stawką jest 25 proc. Jeżeli podatki były wyższe, motywacja podatników do ich płacenia malała, a wpływy do budżetu spadały. W Polsce tę granicę przekroczyliśmy dwukrotnie.
Zabójcy przedsiębiorczości
Nazywanie niektórych podatków składką czy opłatą cywilnoprawną ma na celu uniemożliwienie podatnikowi stwierdzenia, ile naprawdę oddaje państwu. Składka na ZUS to nic innego jak podatek. Podobnie jak opłata skarbowa, a nawet opłata notarialna. Zasada jest prosta. Dopóki obywatel nie ma wyboru i musi wnieść opłatę, która nie jest ceną usługi lub towaru, dopóty mamy do czynienia z podatkiem. Parapodatki w Polsce nie dość, że są nielogiczne, to jeszcze szkodzą przedsiębiorczości. W USA składkę na ubezpieczenie socjalne przedsiębiorca płaci tylko wtedy, gdy uzyskał dochód. W Polsce musi płacić bez względu na to, czy osiągnął zysk, czy poniósł stratę. Odstrasza to od podjęcia legalnej działalności gospodarczej potencjalnych biznesmenów. Równie szkodliwa jest "opłata za czynności cywilnoprawne" pobierana w momencie, gdy człowiek podejmuje działania (na przykład chce pożyczyć pieniądze czy kupić weksel). Jest to więc podatek od przedsiębiorczości. Polska jest jedynym krajem na świecie, w którym za prawo płacenia podatku trzeba... zapłacić. Aby stać się podatnikiem VAT, trzeba bowiem najpierw uiścić opłatę w wysokości 152 zł.
Okradanie rodzin
Istnieniu podatków i parapodatków towarzyszy obłuda. Kolejne rządy III RP od piętnastu lat głoszą, że ich priorytetem jest polityka ułatwiająca obywatelom kupno własnego mieszkania. Faktycznie wygląda ona jak w starym dowcipie: "Jak partia mówi, że zabierze, to zabierze, jak mówi, że da, to mówi". W ramach owej polityki na każdą osobę kupującą mieszkanie na rynku wtórnym państwo nakłada 2 proc. podatku od czynności cywilnoprawnych. Przy mieszkaniu kosztującym 300 tys. zł to dodatkowe 6 tys. zł, czyli prawie trzy średnie krajowe pensje. Do tego dochodzi 3 tys. zł opłaty sądowej za wpis do księgi wieczystej, czyli kolejny ukryty podatek. Tymczasem pieniądze, za które kupujemy mieszkanie, zostały obłożone podatkiem dochodowym (co najmniej 19-procentowym), a w cenie mieszkania zawarty jest już 7-procentowy VAT. Co więcej, dodatkowe opłaty nie są kredytowane przez banki, co sprawia, że dla osób kupujących mieszkania w 100 proc. na kredyt (a takich jest najwięcej) ukryte podatki są główną przeszkodą na drodze do własnego mieszkania.
Podobnie obłudnie wygląda sprawa z polityką prorodzinną. Formalnie rodzina jest otoczona specjalną troską państwa (szczególnie w konstytucji). Jednocześnie to samo państwo grabi rodziny, kiedy najbardziej potrzebują pieniędzy (nazywa się to podatkiem od spadku).
Jeżeli na przykład umiera ojciec, zostawiając niepełnoletnim dzieciom i żonie 100 tys. zł oszczędności, "opiekuńcze państwo" zabierze z tego prawie 6,5 tys. zł. Dla porównania: w USA i Wielkiej Brytanii spadkobiercy nie zapłaciliby ani złotówki (kwota wolna od podatku spadkowego to równowartość 3 mln zł).
W Polsce płacimy podatki nawet od wirtualnych zysków, które powstały w głowach urzędników. Sanderus, bohater "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza, próbował sprzedawać "szczebel z drabiny, która przyśniła się św. Jakubowi". W zapędzie fiskalnym państwo polskie opodatkowuje dochody równie realne jak ów szczebel. Nazywa się to opłatą adiacencką, czyli haraczem nałożonym na właściciela ziemi na przykład z tytułu jej podziału. Niezależnie od tego, czy podział zaowocował zyskiem czy stratą, należy "domniemany" podatek zapłacić. Opłata adiacencka może wynieść nawet 50 proc. wzrostu wartości ziemi - tak jest na przykład w Łodzi. Jeżeli więc w wyniku podziału gruntu wartość hipotetycznie wzrosła o 100 tys. zł, to musimy zapłacić 50 tys. zł w gotówce. Podobnie jest, jeżeli gmina odrolni należącą do nas ziemię. W tym wypadku podatek może wynieść nawet 30 proc. wzrostu wartości ziemi! Specjalista od opłaty adiacenckiej w Ministerstwie Infrastruktury, tłumaczy, że jest "to kara ze strony państwa za spekulację ziemią".
Ograb ich za nas
Aby ukryć kolejne nakładane na nas podatki, rządzący coraz częściej chowają się za parawanem prywatnych firm. Do tego celu wykorzystywane są na przykład opłaty licencyjne. Schemat działania jest prosty i można go porównać do wynajmowania prywatnych poborców podatkowych. Na przykład każdy z funkcjonujących w Polsce operatorów telefonii komórkowej - Polkomtel (Plus GSM), PTC (Era) i Centertel (Orange) - za prawo do używania częstotliwości zapłacił państwu 650 mln euro (w sumie 1950 mln euro, czyli prawie 8 mld zł). Koszty licencji to dwie trzecie wszystkich wydatków, jakie trzeba było ponieść na budowę sieci telefonii komórkowej. W zamian za owe 8 mld zł państwo stworzyło oligopol (rynek o ograniczonej konkurencji). Skutek był taki, że przez pierwsze sześć lat działania telefonii komórkowej w Polsce musieliśmy płacić od 2 zł do 4 zł za minutę rozmowy. Owe opłaty licencyjne zapłacili więc korzystający z telefonów komórkowych, a nie kupujący licencje.
Podobny manewr wykonano cztery lata później, w 2000 r., gdy monopolistę Telekomunikację Polską sprzedano France Telecom za 18 mld zł (stanowiło to wówczas 13 proc. rocznego budżetu Polski). Francuzi zapłacili aż tyle dlatego, że polski rząd blokował (i blokuje) konkurencję TP, by ta mogła sobie zawyżoną cenę za akcję odebrać od swoich klientów. W wyniku tych działań Telekomunikacja ciągle jest jedynym operatorem dla 90 proc. Polaków. Jak oszacował ostatnio Andrzej Piotrowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha, jedna trzecia przychodów tej firmy, czyli 3,9 mld zł rocznie (400 zł na każdego abonenta), pochodzi z zawyżonych cen, które są skutkiem braku konkurencji.
Świat według Shawa
Każdy urząd i każda władza lokalna w Polsce pobiera parapodatki. Musimy zapłacić za dowód osobisty, paszport, za dokument wydany przez polski konsulat, za udostępnienie danych ze zbiorów meldunkowych, za wydanie dowodu rejestracyjnego, za parkowanie w miastach, za przejazdy przez mosty itd. George Bernard Shaw twierdził, że "rząd, który kradnie od Piotra, żeby zapłacić Pawłowi, zawsze może liczyć na poparcie ze strony Pawła". Na takie właśnie zachowanie obywateli liczą kolejne polskie rządy. Gdyby Shaw żył w Polsce, zauważyłby zapewne, że rząd kradnie od Piotra i tylko mówi, że czyni to po to, by zapłacić Pawłowi, bowiem przy przekładaniu z kieszeni do kieszeni niewiele zostaje.
Współpraca: Jan M. Fijor
TAKSPOSPOLITA Podatki i parapodatki obowiązujące w Polsce |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 39/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.