W Polsce nie ma bezpłatnych studiów: dwie trzecie spośród prawie 2 mln studentów rozpoczynających nowy rok akademicki płaci za naukę
Wielkim kłamstwem jest twierdzenie, że należy utrzymać tzw. bezpłatne studia, bo tylko dzięki temu dostaną się na nie osoby niezamożne. Jest dokładnie odwrotnie. "Studenci z najbogatszych rodzin (posiadających najwyższe wykształcenie) mają wyraźnie łatwiejszy dostęp do uniwersytetów publicznych. (...) Można zakładać, że mniej zasobni studenci, kształcący się w szkołach niepublicznych, pośrednio dotują zasobniejszych studentów, którzy studiują bezpłatnie w publicznych szkołach wyższych" - czytamy w raporcie Banku Światowego "Szkolnictwo wyższe w Polsce". Z tego raportu jasno wynika, że za studia w Polsce płaci 78 proc. studentów, których rodzice mają podstawowe wykształcenie, i 49 proc. dzieci rodziców z wyższym wykształceniem.
Za każdym razem, gdy pada postulat zerwania z konstytucyjną i faktyczną fikcją bezpłatnej nauki na uczelniach i wprowadzenia powszechnej odpłatności za studia, reakcją są oskarżenia o utrwalanie nierówności w dostępie do edukacji. Tymczasem to właśnie tzw. bezpłatność w największym stopniu utrwala nierówność. Mało tego, utrwala dziedziczenie gorszego wykształcenia i konserwuje krąg wykluczonych. Przecież już obecnie dwie trzecie spośród prawie 2 mln studentów rozpoczynających nowy rok akademicki płaci za naukę. A połowa z nich, czyli jedna trzecia wszystkich, płaci czesne w szkołach publicznych. Obrońcy tzw. bezpłatnej edukacji bronią więc czegoś, czego od dawna nie ma. Bronią też niesprawiedliwego systemu podwójnego opodatkowania.
- Bezpłatne studia nie są przecież bezpłatne, bo ktoś płaci za sale wykładowe, laboratoria, pensje nauczycieli akademickich itd. Kto? My wszyscy, w tym dwie trzecie tych, którzy są na tzw. studiach płatnych. Czyli oni płacą podwójnie - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Tylko w tym roku na działalność publicznych uczelni podatnicy wyłożyli ponad 9,6 mld zł.
Biedny dwa razy traci
Jednym z najbardziej szkodliwych mitów w polskiej edukacji jest przekonanie, że na prywatne, płatne uczelnie dostają się dzieci z rodzin dobrze sytuowanych. W rzeczywistości większość studentów tych uczelni pochodzi z rodzin o przeciętnych i niskich dochodach (w wysokości średniej krajowej lub poniżej tej średniej), w dodatku z małych miejscowości. Ze wsi i miasteczek do 40 tys. mieszkańców wywodzi się 83 proc. studentów Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu. 52 proc. ubiegających się w tym roku o indeks Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku pochodziło ze wsi i miasteczek do 25 tys. mieszkańców. Podobnie było w największej w Polsce południowo-wschodniej prywatnej uczelni - Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, gdzie 40 proc. osób składających dokumenty na studia pochodziło ze wsi. Tymczasem w szkołach publicznych na tzw. bezpłatnych studiach proporcje są odwrotne. Do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na pierwszy rok studiów dziennych dostało się jedynie 28 proc. studentów pochodzących ze wsi. Na prawie czy medycynie na uczelniach publicznych studiuje tylko około 15 proc. młodych ludzi ze wsi i małych miast, mających niskie lub przeciętne dochody. Oznacza to, że tzw. bezpłatne studia są dla osób, których dochody są kilkakrotnie wyższe od dochodów studentów płacących czesne. Skoro ci biedniejsi mogą opłacić studia, dlaczego nie mieliby tego zrobić bogatsi? - Jeśli prezes PSL Waldemar Pawlak przed wyborami nawoływał do utrzymania bezpłatnej edukacji, to działał przeciwko tym, których mieni się obrońcą, czyli dzieciom ze wsi - mówi prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Kasta wykształconych
Obecny system powoduje, że wyższe wykształcenie w uczelniach publicznych zdobywają w większości dzieci rodziców najlepiej wykształconych i bogatszych od przeciętnej. Można wręcz mówić o kastowości wykształcenia na tych uczelniach. Dobrze ilustruje to afera na Uniwersytecie Gdańskim. W ubiegłym roku "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że co trzecia osoba, która dostała się tam na studia z odwołania, to krewni miejscowych notabli. Dostawali się oni na studia nawet wtedy, gdy zabrakło im na egzaminie kilkunastu punktów. Jednocześnie uczelniana komisja odwoławcza odrzuciła podanie dziewczyny, której zabrakło jednego punktu, ale pochodziła z wielodzietnej rodziny, w której ojciec od kilku lat nie pracował.
Zdecydowanie większe szanse dostania się na publiczne uczelnie mają osoby z wielkich miast, które ukończyły renomowane licea i których rodzice zarabiają równowartość dwóch lub więcej średnich krajowych pensji. Młodzież ze wsi i małych miast jest prostu gorzej przygotowana, m.in. dlatego, że nie stać jej na opłacenie dodatkowych kursów, zakup książek czy też nie może swobodnie korzystać z bibliotek akademickich bądź Internetu. - Wielu studentów, którzy jako słabsi trafiali na rok zerowy, który kiedyś prowadziliśmy, później należało do najlepszych na naszej uczelni. Mieli szaloną motywację i zdecydowanie wyróżniali się na tle pozostałych.
Z tego wniosek, że system szkół państwowych eliminuje wybitnie zdolne osoby, które były gorzej przygotowane, bo skończyły słabszą szkołę średnią lub mieszkały na tzw. prowincji - ocenia dr Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu.
Młodzież z dużych miast i renomowanych liceów ma także tę przewagę nad wiejską i małomiasteczkową, że przebywa w środowisku z wyższymi aspiracjami, ma lepszych nauczycieli, może chodzić na niektóre zajęcia na uczelniach i czterokrotnie częściej korzysta z dodatkowych lekcji czy kursów. Badanie przeprowadzone na Uniwersytecie Warszawskim dowiodło, że przed przyjęciem na tę uczelnię z korepetycji i płatnych kursów korzystało 63 proc. studentów. Inna sprawa, że wielu maturzystów z prowincji nie przystępuje do egzaminu na renomowane uczelnie publiczne, bo realnie ocenia swoje szanse. Przed przeprowadzką do miasta akademickiego odstraszają ich również wysokie koszty utrzymania: studenci Uniwersytetu Warszawskiego deklarują na przykład, że miesięcznie wydają około 1400 zł. To ponaddwukrotnie więcej niż czesne na płatnych studiach w Przemyślu czy Koszalinie.
Studia za pracę
Konieczność opłacenia czesnego nie zmniejsza dostępu do studiów, lecz go zwiększa. Ponad połowa studentów płacących czesne nie dostałaby się na studia w uczelniach publicznych lub nie zdecydowałaby się na naukę w nich. I oni poprzestaliby na maturze. W dodatku prawie połowa studentów płacących czesne samodzielnie na nie zarabia. Tak jest na przykład z Magdaleną Drabik z Ładnej pod Tarnowem. Mimo że w szkole średniej miała świadectwa z czerwonym paskiem, nie dostała się na studia medyczne w Lublinie. Mogła czekać rok i próbować jeszcze raz w nierównej konkurencji z kolegami i koleżankami z wielkich miast. Zdecydowała się wyjechać do USA, gdzie przez osiem miesięcy pracowała i uczyła się języka angielskiego. Zarobione pieniądze wystarczyły jej na utrzymanie i opłacenie przez dwa lata czesnego w WSB-NLU w Nowym Sączu. Uczelnia przyznała jej stypendium socjalne, a później także rektorskie - za bardzo dobre wyniki w nauce. Obecnie uczy się na podyplomowych studiach politologicznych w Nowym Sączu. Na swoją edukację w prywatnej uczelni zarabia również Karolina Gromek, studentka pierwszego roku zarządzania i marketingu w Wyższej Szkole Finansów i Zarządzania w Warszawie. Pracuje jako handlowiec w firmie komputerowej w Sulejówku. Wiele prywatnych uczelni umożliwia odpracowanie czesnego w związanych z nimi firmach czy przedsięwzięciach. Skorzystał z tej możliwości na przykład Mateusz Ożóg z podrzeszowskiej Woliczki, student piątego roku turystyki i rekreacji WSIiZ w Rzeszowie. Jest menedżerem w Index Pubie, założonym przez stowarzyszenie absolwentów i studentów tej uczelni. Nierzadko zamyka pub około trzeciej rano, a już o ósmej musi się zjawić na zajęciach.
Darmowe płatne studia
Prof. Łukasz Turski uważa, że wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia stworzyłoby świetny mechanizm podwójnej kontroli: studenta, który inwestuje, więc zależy mu na wynikach, oraz uczelni i jej oferty programowej. I wprowadzenie powszechnego czesnego nie oznaczałoby, że wszyscy musieliby płacić. Już teraz prywatne uczelnie wprowadzają systemy finansowania, które pomagają zarówno najbiedniejszym, jak i najzdolniejszym. W Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie 40 proc. z prawie 8 tys. studentów otrzymuje stypendia, z czego 200 osób dwu-, trzykrotnie przekraczające wysokość czesnego, ponad 1200 - w wysokości wyższej od czesnego, a 1300 - pokrywające 50-100 proc. czesnego.
WSB-NLU w Nowym Sączu co roku przyjmuje na bezpłatne studia 50 osób, które stają do specjalnego konkursu. Współpracuje ze szkołami średnimi, których dyrektorzy typują wybitnie uzdolnionych kandydatów, a pięć darmowych indeksów otrzymują również podopieczni Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia, która wychwytuje talenty w popegeerowskich miejscowościach. Inaczej młodzież z tych środowisk nigdy nie skończyłaby żadnej uczelni. - Trzeba stworzyć mechanizm łatwego wejścia na uczelnie. Nie każdy może zdobyć dyplom, jednak każdy powinien mieć możliwość rozpoczęcia nauki i tylko od niego i jego determinacji powinno zależeć, czy zapracuje na finansowe wsparcie - postuluje dr Krzysztof Pawłowski.
Sposób na nierówność
Tak zwana bezpłatna edukacja wyższa nie jest tylko polskim problemem. Czesnego za naukę w wyższych szkołach publicznych nie muszą płacić studenci w większości krajów Europy (niektóre uczelnie wymagają wpisowego). Inaczej jest w Wielkiej Brytanii i USA, gdzie nauka jest odpłatna, ale ogromna większość studentów otrzymuje stypendia i korzysta z kredytów spłacanych po ukończeniu uczelni. Taki system w największym stopniu likwiduje nierówności i pozwala osobom z niższych warstw awansować do klasy średniej.
Polski nie stać na utrzymywanie systemu istniejącego w Niemczech czy Francji, bo edukacja jest najważniejszym czynnikiem nadrabiania cywilizacyjnego zapóźnienia. Porzucenie powszechnego w Europie systemu tzw. bezpłatnej edukacji wyższej może też zwiększyć naszą konkurencyjność. Powszechność głupich rozwiązań nie zmusza nas do ich utrzymywania.
Fot. K. Pacuła, Z. Furman, J. Marczewski, K. Mikuła
Za każdym razem, gdy pada postulat zerwania z konstytucyjną i faktyczną fikcją bezpłatnej nauki na uczelniach i wprowadzenia powszechnej odpłatności za studia, reakcją są oskarżenia o utrwalanie nierówności w dostępie do edukacji. Tymczasem to właśnie tzw. bezpłatność w największym stopniu utrwala nierówność. Mało tego, utrwala dziedziczenie gorszego wykształcenia i konserwuje krąg wykluczonych. Przecież już obecnie dwie trzecie spośród prawie 2 mln studentów rozpoczynających nowy rok akademicki płaci za naukę. A połowa z nich, czyli jedna trzecia wszystkich, płaci czesne w szkołach publicznych. Obrońcy tzw. bezpłatnej edukacji bronią więc czegoś, czego od dawna nie ma. Bronią też niesprawiedliwego systemu podwójnego opodatkowania.
- Bezpłatne studia nie są przecież bezpłatne, bo ktoś płaci za sale wykładowe, laboratoria, pensje nauczycieli akademickich itd. Kto? My wszyscy, w tym dwie trzecie tych, którzy są na tzw. studiach płatnych. Czyli oni płacą podwójnie - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Tylko w tym roku na działalność publicznych uczelni podatnicy wyłożyli ponad 9,6 mld zł.
Biedny dwa razy traci
Jednym z najbardziej szkodliwych mitów w polskiej edukacji jest przekonanie, że na prywatne, płatne uczelnie dostają się dzieci z rodzin dobrze sytuowanych. W rzeczywistości większość studentów tych uczelni pochodzi z rodzin o przeciętnych i niskich dochodach (w wysokości średniej krajowej lub poniżej tej średniej), w dodatku z małych miejscowości. Ze wsi i miasteczek do 40 tys. mieszkańców wywodzi się 83 proc. studentów Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu. 52 proc. ubiegających się w tym roku o indeks Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku pochodziło ze wsi i miasteczek do 25 tys. mieszkańców. Podobnie było w największej w Polsce południowo-wschodniej prywatnej uczelni - Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, gdzie 40 proc. osób składających dokumenty na studia pochodziło ze wsi. Tymczasem w szkołach publicznych na tzw. bezpłatnych studiach proporcje są odwrotne. Do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na pierwszy rok studiów dziennych dostało się jedynie 28 proc. studentów pochodzących ze wsi. Na prawie czy medycynie na uczelniach publicznych studiuje tylko około 15 proc. młodych ludzi ze wsi i małych miast, mających niskie lub przeciętne dochody. Oznacza to, że tzw. bezpłatne studia są dla osób, których dochody są kilkakrotnie wyższe od dochodów studentów płacących czesne. Skoro ci biedniejsi mogą opłacić studia, dlaczego nie mieliby tego zrobić bogatsi? - Jeśli prezes PSL Waldemar Pawlak przed wyborami nawoływał do utrzymania bezpłatnej edukacji, to działał przeciwko tym, których mieni się obrońcą, czyli dzieciom ze wsi - mówi prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Kasta wykształconych
Obecny system powoduje, że wyższe wykształcenie w uczelniach publicznych zdobywają w większości dzieci rodziców najlepiej wykształconych i bogatszych od przeciętnej. Można wręcz mówić o kastowości wykształcenia na tych uczelniach. Dobrze ilustruje to afera na Uniwersytecie Gdańskim. W ubiegłym roku "Gazeta Wyborcza" ujawniła, że co trzecia osoba, która dostała się tam na studia z odwołania, to krewni miejscowych notabli. Dostawali się oni na studia nawet wtedy, gdy zabrakło im na egzaminie kilkunastu punktów. Jednocześnie uczelniana komisja odwoławcza odrzuciła podanie dziewczyny, której zabrakło jednego punktu, ale pochodziła z wielodzietnej rodziny, w której ojciec od kilku lat nie pracował.
Zdecydowanie większe szanse dostania się na publiczne uczelnie mają osoby z wielkich miast, które ukończyły renomowane licea i których rodzice zarabiają równowartość dwóch lub więcej średnich krajowych pensji. Młodzież ze wsi i małych miast jest prostu gorzej przygotowana, m.in. dlatego, że nie stać jej na opłacenie dodatkowych kursów, zakup książek czy też nie może swobodnie korzystać z bibliotek akademickich bądź Internetu. - Wielu studentów, którzy jako słabsi trafiali na rok zerowy, który kiedyś prowadziliśmy, później należało do najlepszych na naszej uczelni. Mieli szaloną motywację i zdecydowanie wyróżniali się na tle pozostałych.
Z tego wniosek, że system szkół państwowych eliminuje wybitnie zdolne osoby, które były gorzej przygotowane, bo skończyły słabszą szkołę średnią lub mieszkały na tzw. prowincji - ocenia dr Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu.
Młodzież z dużych miast i renomowanych liceów ma także tę przewagę nad wiejską i małomiasteczkową, że przebywa w środowisku z wyższymi aspiracjami, ma lepszych nauczycieli, może chodzić na niektóre zajęcia na uczelniach i czterokrotnie częściej korzysta z dodatkowych lekcji czy kursów. Badanie przeprowadzone na Uniwersytecie Warszawskim dowiodło, że przed przyjęciem na tę uczelnię z korepetycji i płatnych kursów korzystało 63 proc. studentów. Inna sprawa, że wielu maturzystów z prowincji nie przystępuje do egzaminu na renomowane uczelnie publiczne, bo realnie ocenia swoje szanse. Przed przeprowadzką do miasta akademickiego odstraszają ich również wysokie koszty utrzymania: studenci Uniwersytetu Warszawskiego deklarują na przykład, że miesięcznie wydają około 1400 zł. To ponaddwukrotnie więcej niż czesne na płatnych studiach w Przemyślu czy Koszalinie.
Podwójne opodatkowanie |
---|
W 2005 r. budżet państwa przeznaczył na szkolnictwo wyższe 9,6 mld zł. Te pieniądze w formie podatków płacą solidarnie wszyscy Polacy, również studenci płatnych studiów i ich rodziny. Problem w tym, że oni płacą podwójnie. Muszą uiścić jeszcze czesne. Co więcej - średni miesięczny koszt ich utrzymania jest dwukrotnie wyższy niż w wypadku studentów bezpłatnych uczelni, którzy mogą liczyć na różnego rodzaju dofinansowania. |
Studia za pracę
Konieczność opłacenia czesnego nie zmniejsza dostępu do studiów, lecz go zwiększa. Ponad połowa studentów płacących czesne nie dostałaby się na studia w uczelniach publicznych lub nie zdecydowałaby się na naukę w nich. I oni poprzestaliby na maturze. W dodatku prawie połowa studentów płacących czesne samodzielnie na nie zarabia. Tak jest na przykład z Magdaleną Drabik z Ładnej pod Tarnowem. Mimo że w szkole średniej miała świadectwa z czerwonym paskiem, nie dostała się na studia medyczne w Lublinie. Mogła czekać rok i próbować jeszcze raz w nierównej konkurencji z kolegami i koleżankami z wielkich miast. Zdecydowała się wyjechać do USA, gdzie przez osiem miesięcy pracowała i uczyła się języka angielskiego. Zarobione pieniądze wystarczyły jej na utrzymanie i opłacenie przez dwa lata czesnego w WSB-NLU w Nowym Sączu. Uczelnia przyznała jej stypendium socjalne, a później także rektorskie - za bardzo dobre wyniki w nauce. Obecnie uczy się na podyplomowych studiach politologicznych w Nowym Sączu. Na swoją edukację w prywatnej uczelni zarabia również Karolina Gromek, studentka pierwszego roku zarządzania i marketingu w Wyższej Szkole Finansów i Zarządzania w Warszawie. Pracuje jako handlowiec w firmie komputerowej w Sulejówku. Wiele prywatnych uczelni umożliwia odpracowanie czesnego w związanych z nimi firmach czy przedsięwzięciach. Skorzystał z tej możliwości na przykład Mateusz Ożóg z podrzeszowskiej Woliczki, student piątego roku turystyki i rekreacji WSIiZ w Rzeszowie. Jest menedżerem w Index Pubie, założonym przez stowarzyszenie absolwentów i studentów tej uczelni. Nierzadko zamyka pub około trzeciej rano, a już o ósmej musi się zjawić na zajęciach.
Darmowe płatne studia
Prof. Łukasz Turski uważa, że wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia stworzyłoby świetny mechanizm podwójnej kontroli: studenta, który inwestuje, więc zależy mu na wynikach, oraz uczelni i jej oferty programowej. I wprowadzenie powszechnego czesnego nie oznaczałoby, że wszyscy musieliby płacić. Już teraz prywatne uczelnie wprowadzają systemy finansowania, które pomagają zarówno najbiedniejszym, jak i najzdolniejszym. W Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie 40 proc. z prawie 8 tys. studentów otrzymuje stypendia, z czego 200 osób dwu-, trzykrotnie przekraczające wysokość czesnego, ponad 1200 - w wysokości wyższej od czesnego, a 1300 - pokrywające 50-100 proc. czesnego.
WSB-NLU w Nowym Sączu co roku przyjmuje na bezpłatne studia 50 osób, które stają do specjalnego konkursu. Współpracuje ze szkołami średnimi, których dyrektorzy typują wybitnie uzdolnionych kandydatów, a pięć darmowych indeksów otrzymują również podopieczni Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia, która wychwytuje talenty w popegeerowskich miejscowościach. Inaczej młodzież z tych środowisk nigdy nie skończyłaby żadnej uczelni. - Trzeba stworzyć mechanizm łatwego wejścia na uczelnie. Nie każdy może zdobyć dyplom, jednak każdy powinien mieć możliwość rozpoczęcia nauki i tylko od niego i jego determinacji powinno zależeć, czy zapracuje na finansowe wsparcie - postuluje dr Krzysztof Pawłowski.
Sposób na nierówność
Tak zwana bezpłatna edukacja wyższa nie jest tylko polskim problemem. Czesnego za naukę w wyższych szkołach publicznych nie muszą płacić studenci w większości krajów Europy (niektóre uczelnie wymagają wpisowego). Inaczej jest w Wielkiej Brytanii i USA, gdzie nauka jest odpłatna, ale ogromna większość studentów otrzymuje stypendia i korzysta z kredytów spłacanych po ukończeniu uczelni. Taki system w największym stopniu likwiduje nierówności i pozwala osobom z niższych warstw awansować do klasy średniej.
Polski nie stać na utrzymywanie systemu istniejącego w Niemczech czy Francji, bo edukacja jest najważniejszym czynnikiem nadrabiania cywilizacyjnego zapóźnienia. Porzucenie powszechnego w Europie systemu tzw. bezpłatnej edukacji wyższej może też zwiększyć naszą konkurencyjność. Powszechność głupich rozwiązań nie zmusza nas do ich utrzymywania.
MIT BEZPŁATNOŚCI |
---|
|
Fot. K. Pacuła, Z. Furman, J. Marczewski, K. Mikuła
Więcej możesz przeczytać w 40/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.