Najpierwszym politykom już udało się zniechęcić do siebie, koalicji, Sejmu i rządu większość Polaków
Najpierw większość Polaków nie poszła do wyborów. Był to wielki, wspólny sukces samych polityków, ośrodków badania opinii publicznej i dziennikarzy. Skoro rezultaty były z góry przesądzone, to po co wychodzić z domu. Opowiadano mi zresztą niedawno anegdotę o pracy jednego z takich instytutów demoskopijnych, która sprawiła, że zacząłem powątpiewać w uczone proroctwa. Pewien bardzo zacny pan parę miesięcy temu zwierzył się przyjaciołom, że zamierza kandydować na prezydenta. Na pytanie: a kto będzie na ciebie głosował, odparł, że zamówił badania opinii, zapłacił i wyszło, iż może liczyć na głosy 55 proc. społeczeństwa. Gdyby zapłacił podwójnie, to ten odsetek mógłby wzrosnąć do 70 proc. albo i bardziej. Ta historyjka z życia polskiej socjologii tłumaczy popularność, jaką cieszył się zapomniany już nieco polityk Włodzimierz Cimoszewicz. Trzeba przyznać, że im bliżej było do wyborów, tym notowania stawały się bardziej realne. Tylko diabli wiedzą, kto miał na kogo większy wpływ: społeczeństwo na socjologów czy socjologowie na społeczeństwo.
A po wyborach wpadliśmy, jako naród, w czarną dziurę, w której będziemy siedzieć do wyborów prezydenckich. Nie wiadomo, kto rządzi Polską i czy ktokolwiek w ogóle rządzi. Pełno was, a jakoby nikogo nie było. Zafundowano nam imponujący spektakl. Prześwietne przedstawienie, jak w rzymskim cyrku, tyle że bez lwów. Chrześcijanie zażerali się sami. Na całym świecie rozmowy koalicyjne prowadzi się dyskretnie, na uboczu. Opinię publiczną informuje się o rezultatach. A tutaj przyszli koalicjanci zebrali się przed kamerami nie dla negocjacji, tylko dla pognębienia przeciwnika. Rokita gnębił Lecha, a Kaczyński - Donalda. Jeszcze dobrze, że mamy tylko dwóch Kaczyńskich. Strach pomyśleć, co to by się działo, gdyby byli trojaczkami. Polska mogłaby tego nie wytrzymać.
Sukces jest niezwykły. Jeszcze nie powstała koalicja, jeszcze nie zebrał się Sejm, jeszcze nie ma rządu, a już najpierwszym politykom udało się zniechęcić do siebie, koalicji, Sejmu i rządu większość Polaków. Może nawet wszystkich. Największą satysfakcję ma te 60 proc. obywateli, którzy w wyborach udziału nie wzięli. Siedzieli przed telewizorami i cieszyli się, że mieli rację. Poseł Ludwik Dorn znalazł winnego tego zamieszania w prezydencie Aleksandrze Kwaśniewskim, który nie zgodził się na połączenie wyborów. No to muszę wziąć prezydenta w obronę. Kiedy Kwaśniewski powiedział, że dobrze byłoby z powodów oszczędnościowych połączyć wybory i dorzucić do tego jeszcze referendum konstytucyjne, wszyscy protestowali. Ja też. Napisałem wtedy, że jest jeszcze lepszy i tańszy sposób. Mianowicie, w ogóle nie przeprowadzać wyborów. Tak jak sytuacja powyborcza przedstawia się obecnie, pomysł nie był wcale głupi. Byłoby i taniej, i mądrzej. Widocznie mądrość jest nieodłącznie związana z opozycyjnością. Władza demoralizuje od pierwszego dnia.
A co teraz? Spektakl będzie trwał. Osobne delegacje wybiorą się byś może nie tylko do Brukseli, ale i do Waszyngtonu. Będzie gadulstwo. Trzeba się tylko modlić, aby po żadnej stronie nie padły słowa ostateczne, po których koalicja nie mogłaby już nigdy powstać. Rząd z LPR i Samoobroną jest naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej byśmy potrzebowali. Tylko sobie wyobraźcie Leppera jako ministra spraw wewnętrznych, idącego wysypywać zboże z wagonów pod eskortą funkcjonariuszy z BOR. Albo Giertycha w roli ministra spraw zagranicznych na międzynarodowych salonach. Zgroza.
Jedyne pocieszenie jest takie, że tę koalicję PiS-PO, skłóconą od pierwszego dnia, sami sobie wybraliśmy. To nasz swobodny, demokratyczny wybór. Nasz cyrk, nasze małpy. I nie łudźmy się, że gdyby rezultaty wyborcze były odwrotne, gdyby to platforma miała o 3 punkty więcej, Prawo i Sprawiedliwość okazałoby się bardziej ustępliwe. Co to, to nie. A i platformersi byliby tak samo zdesperowani. Bijatyka jest wpisana w naszą narodową tradycję. Marszałek Piłsudski, wróg partyjniactwa, powiedział: "Rządy muszą byś sprawowane indywidualnie i dobierane pod kątem indywidualności ich wykonawców. Natomiast próby rządzenia za pomocą jakichś grup ludzkich, za pomocą dajmy na to 444 posłów i 111 senatorów, prowadzą do niepożądanych celów".
Mamy mnóstwo indywidualności, które nie mogą się dogadać. Ale na przewrót majowy też nie możemy liczyć.
Autor jest publicystą "Rzeczpospolitej"
Fot. T. Strzyżewski
A po wyborach wpadliśmy, jako naród, w czarną dziurę, w której będziemy siedzieć do wyborów prezydenckich. Nie wiadomo, kto rządzi Polską i czy ktokolwiek w ogóle rządzi. Pełno was, a jakoby nikogo nie było. Zafundowano nam imponujący spektakl. Prześwietne przedstawienie, jak w rzymskim cyrku, tyle że bez lwów. Chrześcijanie zażerali się sami. Na całym świecie rozmowy koalicyjne prowadzi się dyskretnie, na uboczu. Opinię publiczną informuje się o rezultatach. A tutaj przyszli koalicjanci zebrali się przed kamerami nie dla negocjacji, tylko dla pognębienia przeciwnika. Rokita gnębił Lecha, a Kaczyński - Donalda. Jeszcze dobrze, że mamy tylko dwóch Kaczyńskich. Strach pomyśleć, co to by się działo, gdyby byli trojaczkami. Polska mogłaby tego nie wytrzymać.
Sukces jest niezwykły. Jeszcze nie powstała koalicja, jeszcze nie zebrał się Sejm, jeszcze nie ma rządu, a już najpierwszym politykom udało się zniechęcić do siebie, koalicji, Sejmu i rządu większość Polaków. Może nawet wszystkich. Największą satysfakcję ma te 60 proc. obywateli, którzy w wyborach udziału nie wzięli. Siedzieli przed telewizorami i cieszyli się, że mieli rację. Poseł Ludwik Dorn znalazł winnego tego zamieszania w prezydencie Aleksandrze Kwaśniewskim, który nie zgodził się na połączenie wyborów. No to muszę wziąć prezydenta w obronę. Kiedy Kwaśniewski powiedział, że dobrze byłoby z powodów oszczędnościowych połączyć wybory i dorzucić do tego jeszcze referendum konstytucyjne, wszyscy protestowali. Ja też. Napisałem wtedy, że jest jeszcze lepszy i tańszy sposób. Mianowicie, w ogóle nie przeprowadzać wyborów. Tak jak sytuacja powyborcza przedstawia się obecnie, pomysł nie był wcale głupi. Byłoby i taniej, i mądrzej. Widocznie mądrość jest nieodłącznie związana z opozycyjnością. Władza demoralizuje od pierwszego dnia.
A co teraz? Spektakl będzie trwał. Osobne delegacje wybiorą się byś może nie tylko do Brukseli, ale i do Waszyngtonu. Będzie gadulstwo. Trzeba się tylko modlić, aby po żadnej stronie nie padły słowa ostateczne, po których koalicja nie mogłaby już nigdy powstać. Rząd z LPR i Samoobroną jest naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej byśmy potrzebowali. Tylko sobie wyobraźcie Leppera jako ministra spraw wewnętrznych, idącego wysypywać zboże z wagonów pod eskortą funkcjonariuszy z BOR. Albo Giertycha w roli ministra spraw zagranicznych na międzynarodowych salonach. Zgroza.
Jedyne pocieszenie jest takie, że tę koalicję PiS-PO, skłóconą od pierwszego dnia, sami sobie wybraliśmy. To nasz swobodny, demokratyczny wybór. Nasz cyrk, nasze małpy. I nie łudźmy się, że gdyby rezultaty wyborcze były odwrotne, gdyby to platforma miała o 3 punkty więcej, Prawo i Sprawiedliwość okazałoby się bardziej ustępliwe. Co to, to nie. A i platformersi byliby tak samo zdesperowani. Bijatyka jest wpisana w naszą narodową tradycję. Marszałek Piłsudski, wróg partyjniactwa, powiedział: "Rządy muszą byś sprawowane indywidualnie i dobierane pod kątem indywidualności ich wykonawców. Natomiast próby rządzenia za pomocą jakichś grup ludzkich, za pomocą dajmy na to 444 posłów i 111 senatorów, prowadzą do niepożądanych celów".
Mamy mnóstwo indywidualności, które nie mogą się dogadać. Ale na przewrót majowy też nie możemy liczyć.
Autor jest publicystą "Rzeczpospolitej"
Fot. T. Strzyżewski
Więcej możesz przeczytać w 40/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.