Ostatecznym celem ruchu gejowskiego jest rozbicie tradycyjnej rodziny
Paweł Lisicki
Pięćdziesięciu gejowskich aktywistów przepasanych tęczowymi szarfami wdarło się w czasie mszy do katedry katolickiej w Minneapolis. Gdy ksiądz odmówił im udzielenia komunii, wzięli ją sobie sami. Wcześniej homoseksualiści zapowiedzieli ataki na kościoły katolickie w całej Ameryce. A papieża Benedykta XVI nazwali "homofobem" i "kłamcą". To tylko jedna odsłona kulturowej wojny, jaka toczy się na Zachodzie. Zresztą nie tylko tam. Forpoczta organizacji homoseksualnych dotarła już do Moskwy, Sankt Petersburga czy Bukaresztu. Od kilku lat miejscem walki zwolenników i przeciwników parady homoseksualnej stała się też Warszawa.
Zwolennicy homoseksualnych parad twierdzą, że bronią tolerancji. Zamierzają publicznie demonstrować, bo są dyskryminowani i prześladowani. Uważają siebie za mniejszość, której narzuca się obce jej wzorce życia, dlatego po prostu korzystają z przysługujących im praw: wychodzą na ulice i głośno przypominają, że są takimi samymi ludźmi jak inni. Demonstracje mają być moralnym apelem do sumienia większości. Co więcej, zwolennicy parad homoseksualnych w Polsce twierdzą, że ani nie zamierzają atakować kościołów, ani nie pozwolą na obsceniczne zachowania. Przytaczane przez oponentów przykłady naruszenia obyczajów i agresji antychrześcijańskiej na Zachodzie zbywają wzruszeniem ramion. To nie my, to radykałowie i ekstremiści, z którymi nie mamy nic wspólnego - mówią. Podobnie zresztą bronią się działacze z Rosji i Rumunii.
Wbrew twierdzeniom gejowskich aktywistów w Polsce nikt nie napada na homoseksualistów, swobodnie działają gejowskie kluby, nie są znane przykłady zwolnienia z pracy za mniejszościową orientację seksualną. W witrynach kiosków piętrzą się stosy homoseksualnych pism. Jeśli tolerancja to znoszenie inności, Polska jest tolerancyjna. Mimo to tysiące ludzi w Paryżu, Berlinie i nie tylko postanowiło poprzeć polskich działaczy. Dlaczego?
Bunt przeciw naturze
W tej sprawie nie chodzi o tolerancję, ale o rewolucję, która z samej zasady musi być powszechna. Aktywiści homoseksualni (w żadnym wypadku nie należy ich utożsamiać po prostu z homoseksualistami) są rewolucjonistami. Jak ich przodkowie w XIX wieku po prostu nienawidzą społeczeństwa, w którym muszą żyć. Nie mogą się pogodzić z najbardziej pierwotnym i wydawałoby się nieubłaganym prawem natury, zgodnie z którym dzieci rodzą się w związkach mężczyzn i kobiet. Tym, co atakują, nie są te czy inne obyczaje, ale sama zasada natury, ojcostwo i macierzyństwo jako takie. Dlatego ostatecznym celem ruchu homoseksualno-lesbijskiego jest rozbicie tradycyjnej rodziny, zniszczenie więzi między rodzicami a dziećmi i zastąpienie ich innymi, wolnymi od tyranii natury związkami. Musi zniknąć rodzicielstwo jako źródło naturalnego autorytetu, jako ostatni bastion hierarchii i posłuszeństwa w radykalnie antyhierachicznym świecie, w którym jedynym źródłem prawa staje się suwerenna wola jednostki. Ta jednostka uważa, że może decydować już nie tylko o swoich poglądach, przynależności politycznej czy religijnej, ale o tym, co w dotychczasowych demokracjach wyborowi nie podlegało: płci, seksie, orientacji seksualnej dzieci, miłości. Ta jednostka chce się sama stworzyć, dlatego więzy krwi i wynikające z nich roszczenia do posłuszeństwa, wierności, troski muszą zostać zerwane. Homoseksualiści są pewnie najbardziej krzykliwą i brutalną grupą wyrażającą nową samoświadomość lewicy, walczącej już nie z wyzyskiem klas, ale z przymusem samej natury.
Kolejne prawa zdobywane przez lesbijki i gejów nie są w żadnym razie poszerzeniem tolerancji, ale etapami realizacji nowej utopii. Trzy tygodnie temu duński parlament zdecydował, że z bezpłatnego sztucznego zapłodnienia w szpitalach publicznych będą mogły korzystać lesbijki i kobiety samotne. Tym samym kobiety nabyły kolejne prawo - do zapłodnienia. Dotychczas lekarze mogli dokonywać sztucznego zapłodnienia tylko w wypadku kobiet zamężnych bądź pozostających w związku partnerskim z mężczyzną. Teraz ten warunek zniknął, biologiczna bariera uniemożliwiająca kobietom rodzenie dzieci bez udziału mężczyzn została pokonana. Kobieta nie musi już mieć męża, by zajść w ciążę i urodzić dziecko; wystarczy, że będzie miała ochotę na dziecko, a państwo musi jej to załatwić. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że na tym koniec. Duńscy działacze homoseksualni już zapowiedzieli, że będą teraz walczyć dla siebie o pełne prawo adopcji dzieci.
Dzieci bez rodziców
Kierunek zmian wytyczył rząd hiszpański, który zakazał lekarzom położnikom posługiwania się w dokumentach nowo narodzonych dzieci określeniem "ojciec" i "matka". W końcu społeczeństwo nie od razu przyzwyczai się do sytuacji, w której dzieci będą miały dwie mamusie lub dwóch tatusiów. Co zatem zrobić? Zakazać odróżniania dzieci z rodzin heteroseksualnych i homoseksualnych. Ale tego całkiem zrobić się nie da. Zawsze gdzieś kiedyś ktoś skrzywi usta, zerknie z ukosa na dziecko pary pań lub panów. Wniosek? Należy w ogóle zlikwidować rodzicielstwo i rodziny; optymalnym rozwiązaniem byłoby przejęcie wychowania przez państwo, połączone z zakazem ustalania ojcostwa i macierzyństwa.
Za takim rozwiązaniem przemawia też co innego: otóż nie wiadomo właściwie, dlaczego rodziców może być tylko dwóch. Skoro uznajemy - jak czyni to duński rząd - że kobieta ma prawo do zapłodnienia, to nie pytamy o to, czy powinna mieć jedną, dwie, czy może dziesięć partnerek. Skoro obecność mężczyzny jest niekonieczna, to dlaczego bardziej naturalna ma być rodzina dwukobieca niż pięciokobieca? Podobnie: dlaczego prawo adopcji mielibyśmy ograniczyć tylko do pary mężczyzn; dlaczego nie miałyby go zyskać trójki, czwórki, a może i ósemki?
Konsekwencje są nieuchronne: państwa, które raz uległy homoseksualnym rewolucjonistom, nie będą potrafiły się im oprzeć później. I jakkolwiek teraz wizja całkowitego zakazu wychowania dzieci przez rodziny albo wprowadzenia rodzicielstwa wielopartnerskiego - piękne słówka, nieprawdaż? - zdaje się projektem utopijnym, wcale tak nie musi być. Kiedy w 1989 r. Dania jako pierwsze państwo na świecie wprowadziła prawo uznające związki homoseksualne za równe małżeństwom, nikt nie mógł przewidzieć, że wszystko potoczy się tak szybko.
Mechanizm współczucia
Przyglądając się metodom działania homoseksualistów w Danii, Holandii, Szwecji czy USA, łatwo odkryć ich strategię. Pierwszą fazą procesu jest oswojenie opinii publicznej, co dokonuje się właśnie dzięki publicznym paradom. Homoseksualizm przestaje być - jak w tradycyjnych społeczeństwach - prywatnym i wstydliwym problemem pewnej garstki ludzi; staje się kwestią publiczną. Na początku lat 60. gejowscy aktywiści musieli się zderzyć z oporem społeczeństwa, z powszechną niechęcią i podejrzliwością. Potrafili je pokonać, wzbudzając dla siebie współczucie. Im bardziej rosła ich potęga, tym bardziej starali się pokazać jako ofiary ucisku i niesprawiedliwości.
Warunkiem udanego marszu po uznanie było zdobycie wpływu na media. Gejowskim działaczom udało się doprowadzić do sytuacji, w której dziennikarze zajmujący się ich ruchem sami okazywali się albo zdeklarowanymi homoseksualistami, albo przynajmniej sympatykami ruchu. Dzięki temu opinia publiczna zaczęła patrzeć na homoseksualistów z ich punktu widzenia. Mimo że dawno już zamiast się domagać tolerancji, chcieli narzucić aprobatę dla swego stylu życia innym, w mediach pokazywano ich jako ofiary wrogiej, agresywnej większości. Dziennikarze zrównali niechęć do homoseksualistów z wrogością, a każda próba krytyki była piętnowana jako objaw godnej potępienia nienawiści. A jeśli to nie pomagało, używano szyderstwa. I tak bardzo szybko milcząca większość straciła siłę i podporządkowała się dominacji rewolucjonistów. Ostatnim etapem tego procesu będzie zakaz wszelkiej krytyki homoseksualistów. Dowodzi tego choćby historia występującego przeciw związkom homoseksualnym szwedzkiego pastora Ake Greena, skazanego przez sąd pierwszej instancji na karę więzienia. Ostatecznie Sąd Najwyższy go uwolnił, ale to nie ostatni taki wypadek.
Obrona przed aktywistami
Czy homoseksualna rewolucja musi wygrać? Nie. Pod warunkiem że jej przeciwnicy będą potrafili zobaczyć cel aktywistów i zmobilizować do obrony przed nimi większość społeczeństwa. Nie mam wątpliwości, że stosunkowo ograniczone żądania wschodnioeuropejskich gejów i umiarkowane formy demonstracji wynikają po prostu z ich słabości. Wydaje się, że jedynym istotnym motywem samoograniczenia jest obawa przed opinią publiczną i w związku z tym precyzyjnie obmyślana strategia, która ma zmienić jej nastawienie. Tam, gdzie opinia publiczna została sparaliżowana, gdzie nikt nie śmie publicznie i wyraźnie zakwestionować homoseksualnych dogmatów, możemy oglądać parady gejów w całej krasie. Z nienawiścią i szyderstwem wobec chrześcijańskiej moralności i kultury.
Gejowscy działacze zdają sobie sprawę z tego, że w krajach Zachodu ich ruch mogą powstrzymać jedynie tradycyjne Kościoły - katolicki i prawosławny oraz poważnie traktujący moralne wezwania ewangelii protestanci. Tam gdzie żywe chrześcijaństwo umiera, jak w Szwecji, Holandii czy Danii, ośrodki oporu zostają szybko zlikwidowane. Ludziom, którzy nie czerpią inspiracji z wiary, szybciej zaczyna brakować solidarności, odwagi i siły, by przezwyciężyć strach i oportunizm, by się nie dać zakrzyczeć homoseksualistom, którzy do perfekcji opanowali metodę piętnowania i wykluczania poza nawias debaty swoich oponentów. Nie jest przypadkiem, że właśnie związany z nowymi ewangelikami prezydent Bush stał się głównym zwolennikiem wprowadzenia do amerykańskiej konstytucji zapisu, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny. "Małżeństwo jest najtrwalszą i najważniejszą ludzką instytucją, otaczaną czcią i wspieraną we wszystkich kulturach i przez każdą religię. (É) Małżeństwo nie może zostać odcięte od swych kulturalnych, religijnych i naturalnych korzeni bez osłabienia jego dobrego wpływu na społeczeństwo. Rząd, chroniąc małżeństwo, służy interesom wszystkich" - powiedział w radiowym wystąpieniu amerykański prezydent.
Chroniące rodzinę zapisy prawne wprawdzie nie wystarczą, ale być może spór o nie wybije z uśpienia milczącą większość. I nawet jeśli Senat USA na razie tej poprawki nie przyjął, i tak pomysł republikanów wydaje się dobry. Amerykanie znacznie lepiej niż Europejczycy zrozumieli, na czym polega zagrożenie homoseksualnej rewolucji. Amerykańscy obrońcy rodzin posługują się językiem, który trafia do większości ludzi. Nie wpadają dzięki temu w pułapkę szantażu litością.
Trudno powiedzieć, jak się rozwinie nowa homoseksualna rewolucja. Czy Polska dołączy do Hiszpanii, Danii i Szwecji, czy też się obroni przed rewolucyjnymi pomysłami niektórych krajów Europy? Myślę, że w dużym stopniu zależy to od tego, czy Polakom uda się przekonać do aktywnej obrony rodziny zachodnich chrześcijan. Walki o powszechne zasady nie wygrywa się bowiem tylko u siebie.
Fot: M. Stelmach
Paweł Lisicki
Pięćdziesięciu gejowskich aktywistów przepasanych tęczowymi szarfami wdarło się w czasie mszy do katedry katolickiej w Minneapolis. Gdy ksiądz odmówił im udzielenia komunii, wzięli ją sobie sami. Wcześniej homoseksualiści zapowiedzieli ataki na kościoły katolickie w całej Ameryce. A papieża Benedykta XVI nazwali "homofobem" i "kłamcą". To tylko jedna odsłona kulturowej wojny, jaka toczy się na Zachodzie. Zresztą nie tylko tam. Forpoczta organizacji homoseksualnych dotarła już do Moskwy, Sankt Petersburga czy Bukaresztu. Od kilku lat miejscem walki zwolenników i przeciwników parady homoseksualnej stała się też Warszawa.
Zwolennicy homoseksualnych parad twierdzą, że bronią tolerancji. Zamierzają publicznie demonstrować, bo są dyskryminowani i prześladowani. Uważają siebie za mniejszość, której narzuca się obce jej wzorce życia, dlatego po prostu korzystają z przysługujących im praw: wychodzą na ulice i głośno przypominają, że są takimi samymi ludźmi jak inni. Demonstracje mają być moralnym apelem do sumienia większości. Co więcej, zwolennicy parad homoseksualnych w Polsce twierdzą, że ani nie zamierzają atakować kościołów, ani nie pozwolą na obsceniczne zachowania. Przytaczane przez oponentów przykłady naruszenia obyczajów i agresji antychrześcijańskiej na Zachodzie zbywają wzruszeniem ramion. To nie my, to radykałowie i ekstremiści, z którymi nie mamy nic wspólnego - mówią. Podobnie zresztą bronią się działacze z Rosji i Rumunii.
Wbrew twierdzeniom gejowskich aktywistów w Polsce nikt nie napada na homoseksualistów, swobodnie działają gejowskie kluby, nie są znane przykłady zwolnienia z pracy za mniejszościową orientację seksualną. W witrynach kiosków piętrzą się stosy homoseksualnych pism. Jeśli tolerancja to znoszenie inności, Polska jest tolerancyjna. Mimo to tysiące ludzi w Paryżu, Berlinie i nie tylko postanowiło poprzeć polskich działaczy. Dlaczego?
Bunt przeciw naturze
W tej sprawie nie chodzi o tolerancję, ale o rewolucję, która z samej zasady musi być powszechna. Aktywiści homoseksualni (w żadnym wypadku nie należy ich utożsamiać po prostu z homoseksualistami) są rewolucjonistami. Jak ich przodkowie w XIX wieku po prostu nienawidzą społeczeństwa, w którym muszą żyć. Nie mogą się pogodzić z najbardziej pierwotnym i wydawałoby się nieubłaganym prawem natury, zgodnie z którym dzieci rodzą się w związkach mężczyzn i kobiet. Tym, co atakują, nie są te czy inne obyczaje, ale sama zasada natury, ojcostwo i macierzyństwo jako takie. Dlatego ostatecznym celem ruchu homoseksualno-lesbijskiego jest rozbicie tradycyjnej rodziny, zniszczenie więzi między rodzicami a dziećmi i zastąpienie ich innymi, wolnymi od tyranii natury związkami. Musi zniknąć rodzicielstwo jako źródło naturalnego autorytetu, jako ostatni bastion hierarchii i posłuszeństwa w radykalnie antyhierachicznym świecie, w którym jedynym źródłem prawa staje się suwerenna wola jednostki. Ta jednostka uważa, że może decydować już nie tylko o swoich poglądach, przynależności politycznej czy religijnej, ale o tym, co w dotychczasowych demokracjach wyborowi nie podlegało: płci, seksie, orientacji seksualnej dzieci, miłości. Ta jednostka chce się sama stworzyć, dlatego więzy krwi i wynikające z nich roszczenia do posłuszeństwa, wierności, troski muszą zostać zerwane. Homoseksualiści są pewnie najbardziej krzykliwą i brutalną grupą wyrażającą nową samoświadomość lewicy, walczącej już nie z wyzyskiem klas, ale z przymusem samej natury.
Kolejne prawa zdobywane przez lesbijki i gejów nie są w żadnym razie poszerzeniem tolerancji, ale etapami realizacji nowej utopii. Trzy tygodnie temu duński parlament zdecydował, że z bezpłatnego sztucznego zapłodnienia w szpitalach publicznych będą mogły korzystać lesbijki i kobiety samotne. Tym samym kobiety nabyły kolejne prawo - do zapłodnienia. Dotychczas lekarze mogli dokonywać sztucznego zapłodnienia tylko w wypadku kobiet zamężnych bądź pozostających w związku partnerskim z mężczyzną. Teraz ten warunek zniknął, biologiczna bariera uniemożliwiająca kobietom rodzenie dzieci bez udziału mężczyzn została pokonana. Kobieta nie musi już mieć męża, by zajść w ciążę i urodzić dziecko; wystarczy, że będzie miała ochotę na dziecko, a państwo musi jej to załatwić. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że na tym koniec. Duńscy działacze homoseksualni już zapowiedzieli, że będą teraz walczyć dla siebie o pełne prawo adopcji dzieci.
Dzieci bez rodziców
Kierunek zmian wytyczył rząd hiszpański, który zakazał lekarzom położnikom posługiwania się w dokumentach nowo narodzonych dzieci określeniem "ojciec" i "matka". W końcu społeczeństwo nie od razu przyzwyczai się do sytuacji, w której dzieci będą miały dwie mamusie lub dwóch tatusiów. Co zatem zrobić? Zakazać odróżniania dzieci z rodzin heteroseksualnych i homoseksualnych. Ale tego całkiem zrobić się nie da. Zawsze gdzieś kiedyś ktoś skrzywi usta, zerknie z ukosa na dziecko pary pań lub panów. Wniosek? Należy w ogóle zlikwidować rodzicielstwo i rodziny; optymalnym rozwiązaniem byłoby przejęcie wychowania przez państwo, połączone z zakazem ustalania ojcostwa i macierzyństwa.
Za takim rozwiązaniem przemawia też co innego: otóż nie wiadomo właściwie, dlaczego rodziców może być tylko dwóch. Skoro uznajemy - jak czyni to duński rząd - że kobieta ma prawo do zapłodnienia, to nie pytamy o to, czy powinna mieć jedną, dwie, czy może dziesięć partnerek. Skoro obecność mężczyzny jest niekonieczna, to dlaczego bardziej naturalna ma być rodzina dwukobieca niż pięciokobieca? Podobnie: dlaczego prawo adopcji mielibyśmy ograniczyć tylko do pary mężczyzn; dlaczego nie miałyby go zyskać trójki, czwórki, a może i ósemki?
Konsekwencje są nieuchronne: państwa, które raz uległy homoseksualnym rewolucjonistom, nie będą potrafiły się im oprzeć później. I jakkolwiek teraz wizja całkowitego zakazu wychowania dzieci przez rodziny albo wprowadzenia rodzicielstwa wielopartnerskiego - piękne słówka, nieprawdaż? - zdaje się projektem utopijnym, wcale tak nie musi być. Kiedy w 1989 r. Dania jako pierwsze państwo na świecie wprowadziła prawo uznające związki homoseksualne za równe małżeństwom, nikt nie mógł przewidzieć, że wszystko potoczy się tak szybko.
Mechanizm współczucia
Przyglądając się metodom działania homoseksualistów w Danii, Holandii, Szwecji czy USA, łatwo odkryć ich strategię. Pierwszą fazą procesu jest oswojenie opinii publicznej, co dokonuje się właśnie dzięki publicznym paradom. Homoseksualizm przestaje być - jak w tradycyjnych społeczeństwach - prywatnym i wstydliwym problemem pewnej garstki ludzi; staje się kwestią publiczną. Na początku lat 60. gejowscy aktywiści musieli się zderzyć z oporem społeczeństwa, z powszechną niechęcią i podejrzliwością. Potrafili je pokonać, wzbudzając dla siebie współczucie. Im bardziej rosła ich potęga, tym bardziej starali się pokazać jako ofiary ucisku i niesprawiedliwości.
Warunkiem udanego marszu po uznanie było zdobycie wpływu na media. Gejowskim działaczom udało się doprowadzić do sytuacji, w której dziennikarze zajmujący się ich ruchem sami okazywali się albo zdeklarowanymi homoseksualistami, albo przynajmniej sympatykami ruchu. Dzięki temu opinia publiczna zaczęła patrzeć na homoseksualistów z ich punktu widzenia. Mimo że dawno już zamiast się domagać tolerancji, chcieli narzucić aprobatę dla swego stylu życia innym, w mediach pokazywano ich jako ofiary wrogiej, agresywnej większości. Dziennikarze zrównali niechęć do homoseksualistów z wrogością, a każda próba krytyki była piętnowana jako objaw godnej potępienia nienawiści. A jeśli to nie pomagało, używano szyderstwa. I tak bardzo szybko milcząca większość straciła siłę i podporządkowała się dominacji rewolucjonistów. Ostatnim etapem tego procesu będzie zakaz wszelkiej krytyki homoseksualistów. Dowodzi tego choćby historia występującego przeciw związkom homoseksualnym szwedzkiego pastora Ake Greena, skazanego przez sąd pierwszej instancji na karę więzienia. Ostatecznie Sąd Najwyższy go uwolnił, ale to nie ostatni taki wypadek.
Obrona przed aktywistami
Czy homoseksualna rewolucja musi wygrać? Nie. Pod warunkiem że jej przeciwnicy będą potrafili zobaczyć cel aktywistów i zmobilizować do obrony przed nimi większość społeczeństwa. Nie mam wątpliwości, że stosunkowo ograniczone żądania wschodnioeuropejskich gejów i umiarkowane formy demonstracji wynikają po prostu z ich słabości. Wydaje się, że jedynym istotnym motywem samoograniczenia jest obawa przed opinią publiczną i w związku z tym precyzyjnie obmyślana strategia, która ma zmienić jej nastawienie. Tam, gdzie opinia publiczna została sparaliżowana, gdzie nikt nie śmie publicznie i wyraźnie zakwestionować homoseksualnych dogmatów, możemy oglądać parady gejów w całej krasie. Z nienawiścią i szyderstwem wobec chrześcijańskiej moralności i kultury.
Gejowscy działacze zdają sobie sprawę z tego, że w krajach Zachodu ich ruch mogą powstrzymać jedynie tradycyjne Kościoły - katolicki i prawosławny oraz poważnie traktujący moralne wezwania ewangelii protestanci. Tam gdzie żywe chrześcijaństwo umiera, jak w Szwecji, Holandii czy Danii, ośrodki oporu zostają szybko zlikwidowane. Ludziom, którzy nie czerpią inspiracji z wiary, szybciej zaczyna brakować solidarności, odwagi i siły, by przezwyciężyć strach i oportunizm, by się nie dać zakrzyczeć homoseksualistom, którzy do perfekcji opanowali metodę piętnowania i wykluczania poza nawias debaty swoich oponentów. Nie jest przypadkiem, że właśnie związany z nowymi ewangelikami prezydent Bush stał się głównym zwolennikiem wprowadzenia do amerykańskiej konstytucji zapisu, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny. "Małżeństwo jest najtrwalszą i najważniejszą ludzką instytucją, otaczaną czcią i wspieraną we wszystkich kulturach i przez każdą religię. (É) Małżeństwo nie może zostać odcięte od swych kulturalnych, religijnych i naturalnych korzeni bez osłabienia jego dobrego wpływu na społeczeństwo. Rząd, chroniąc małżeństwo, służy interesom wszystkich" - powiedział w radiowym wystąpieniu amerykański prezydent.
Chroniące rodzinę zapisy prawne wprawdzie nie wystarczą, ale być może spór o nie wybije z uśpienia milczącą większość. I nawet jeśli Senat USA na razie tej poprawki nie przyjął, i tak pomysł republikanów wydaje się dobry. Amerykanie znacznie lepiej niż Europejczycy zrozumieli, na czym polega zagrożenie homoseksualnej rewolucji. Amerykańscy obrońcy rodzin posługują się językiem, który trafia do większości ludzi. Nie wpadają dzięki temu w pułapkę szantażu litością.
Trudno powiedzieć, jak się rozwinie nowa homoseksualna rewolucja. Czy Polska dołączy do Hiszpanii, Danii i Szwecji, czy też się obroni przed rewolucyjnymi pomysłami niektórych krajów Europy? Myślę, że w dużym stopniu zależy to od tego, czy Polakom uda się przekonać do aktywnej obrony rodziny zachodnich chrześcijan. Walki o powszechne zasady nie wygrywa się bowiem tylko u siebie.
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.