Czy Polska będzie Zimbabwe, czy Brazylią?
Witold M. Orłowski
Co uczynią z Polski nasi populiści? Czy zahamują rozwój, czy doprowadzą budżet do katastrofy, czy przegnają z kraju zagranicznych inwestorów? Jeśli wziąć pod uwagę tylko wskaźniki gospodarcze, wszystko wygląda znakomicie. Jeśli wsłuchać się w głosy analityków, wszystko wygląda źle. I trzeba patrzeć na precedensy. Na przykład populista Robert Mugabe w ćwierć wieku zamienił kwitnącą wcześniej Rodezję w Zimbabwe - karykaturę państwa z tysiącprocentową inflacją i tłumem opuszczających kraj w panice zagranicznych inwestorów. Cztery lata temu inny populista Lula da Silva wyrzekł się swoich wyborczych planów uczynienia Brazylii socjalistycznym rajem. I Brazylia nadal kwitnie. Czy zatem Polska będzie Zimbabwe, czy Brazylią?
Ujemne plusy
Kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać nad sytuacją gospodarczą Polski, pojawiają się problemy ze zrozumieniem tego, co się właściwie dzieje. Z jednej strony wszystko wygląda naprawdę dobrze. Produkt krajowy brutto wreszcie przypomniał sobie dobre czasy i wzrasta w tempie większym niż 5 proc. W ostatnich kilku miesiącach szybko zaczęły rosnąć inwestycje, kurs złotego powoli się wzmacnia, bezrobocie spada. Eksport ciągle bije historyczne rekordy, zwiększa się strumień pieniędzy napływających z unii, utrzymuje się niska inflacja, z zagranicy nadciągają inwestorzy. Indeks giełdy wprawdzie się ostatnio obniżył, ale było to wynikiem raczej wyprzedaży akcji przez londyńskich i nowojorskich inwestorów na wszystkich rynkach Europy Środkowej i Wschodniej. Na ulicach Warszawy najprawdopodobniej znów pojawią się górnicy, co jest znakiem, że w budżecie jest sporo pieniędzy, więc warto się starać je wyszarpnąć. Słowem - mocna gospodarka, żadnych znaczących chmur nad słonecznym horyzontem.
Z drugiej strony, mamy do czynienia ze zjawiskami, które mogą spędzić sen z powiek człowiekowi wierzącemu w trwałość wolnorynkowych przemian w Polsce. Zwłaszcza jeśli uciułał jakieś oszczędności i ulokował je we własnej firmie, banku lub funduszu inwestycyjnym. Do rządu weszli przecież przedstawiciele populistycznych partii, które przez długi czas niosły na sztandarach hasła nienawiści do gospodarki rynkowej i wszystkiego, co się z nią wiąże, poczynając od mocnego pieniądza przez uporządkowane finanse publiczne, a kończąc na szczególnie znienawidzonej prywatyzacji. Pod szyldem badania prywatyzacji sektora bankowego szykuje się właśnie generalna rozprawa z całą dotychczasową polityką rozwoju rynku finansowego, która - choć niewolna od błędów - była jednym z sukcesów polskich reform gospodarczych. Dzięki nim nie baliśmy się otwarcia naszego rynku na europejską konkurencję. Rząd na razie rezygnuje z jakiejkolwiek poważniejszej próby naprawiania finansów publicznych, zwłaszcza zmierzenia się z największymi problemami związanymi ze skrajnie nieszczelnym systemem zabezpieczenia społecznego i finansów służby zdrowia. Zapowiadane szumnie ograniczenie barier biurokratycznych dla przedsiębiorstw pozostaje jedynie hasłem.
Solidny fundament
Aby zrozumieć polski paradoks, trzeba zdać sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znajdujemy. Po pierwsze, po latach chudych, zwłaszcza po recesji w latach 2001--2002, powróciła koniunktura gospodarcza. Nakładają się na nią pierwsze wyraźne korzyści z członkostwa Polski w UE - mówiąc symbolicznie, nie są to jeszcze gładkie jak stół autostrady, po których moglibyśmy jeździć kupionymi dzięki większym dochodom nowymi samochodami, ale są to pojawiające się jak grzyby po deszczu żółte tablice z unijną flagą, informujące o rozpoczęciu kapitalnego remontu lub budowy drogi, realizowanych ze wsparciem finansowym Brukseli. Chwilowo taka tablica zwiastuje raczej długi korek, a nie płynną jazdę. Oczami wyobraźni widzimy już poprawę. Tak samo zachowują się inwestorzy. Mamy więc pomyślną koniunkturę, która na dłuższą metę powinna doprowadzić do spadku bezrobocia, wzrostu produkcji i zauważalnego polepszenia jakości życia Polaków. A skoro tak, to mniej groźne wydają się populistyczne pomysły polityków.
Przez ostatnie piętnaście lat udało się stworzyć całkiem solidne fundamenty, na których opiera się polska gospodarka rynkowa. Nowa warstwa przedsiębiorców, reprezentowana przez niemal trzy miliony właścicieli spółek, firm rodzinnych i jednoosobowych mikroprzedsiębiorstw, nie ma teraz właściwie innego wyjścia, jak tylko pracować na sukces gospodarczy kraju. Większość prawa gospodarczego musi spełniać wymogi prawa europejskiego. Mimo wszelkich politycznych filipik bank centralny jest niezależny i taki pozostanie nawet po oczekiwanym odejściu Balcerowicza. A to oznacza, że złoty jest i będzie walutą mocną, a nadmierna rozrzutność polityków przy układaniu budżetu państwa będzie natychmiast karana przez podwyżki stóp procentowych. No i wreszcie fundamenty polskiej gospodarki ogromnie się wzmocniły w okresie spowolnienia wzrostu (paradoksalnie, fundamenty tężeją wtedy, gdy gospodarka przeżywa recesję). Deficyt handlowy z zagranicą gwałtownie spadł, do minimalnego poziomu obniżyła się też inflacja. Fundamenty są mocne jak nigdy w historii, a zatem mniej groźne wydają się nawet polityczne trzęsienia ziemi, o harcach nie wspominając.
Harce ćwiczebne
Tego, co się dzieje w Polsce, nie sposób określić inaczej niż testowaniem fundamentów - sprawdzaniem, jak wiele politycznych harców można wykonać bez osłabienia wzrostu gospodarczego. Straszyliście, że samo przyjęcie nas do rządu może spowodować paniczną ucieczkę inwestorów i kryzys złotego? - wydają się kpiąco pytać znani harcownicy. - No to proszę, popatrzcie sobie tylko na mocny kurs walutowy i na silną złotówkę. Straszyliście, że nie ma pieniędzy na dodatkowe wydatki budżetowe i że nie da się uporządkować finansów publicznych bez podjęcia niepopularnych reform? To pokażcie teraz, gdzie są ci inwestorzy, którzy rzekomo mieli uciekać na Słowację lub do Czech. Wmawialiście nam, że trzeba prywatyzować przedsiębiorstwa? No to wytłumaczcie, czemu gospodarka rośnie jak na drożdżach, chociaż za samą propozycję prywatyzacji państwowej firmy łatwiej będzie teraz trafić na taczki niż na giełdę.
Im dłużej trwa okres spokoju i dobrych wyników gospodarczych, tym bardziej polityczni harcownicy utwierdzają się w przekonaniu, że polska gospodarka i waluta są odporne na wszelkie wstrząsy. A stąd już krok, by uznać, że gospodarka zniesie wszystko. Prawda jest jednak taka, że gospodarka nie musi wszystkiego znieść. Owszem, fundamenty są mocne, a wiara inwestorów w dobrą przyszłość kraju wyjątkowo silnie ugruntowana (ciekawe, że bardziej u inwestorów zagranicznych niż u krajowych). Ale fundamentów nie można testować w nieskończoność, bo mogą nie wytrzymać i cały budynek może się zawalić z hukiem. Przykłady? W roku 1980 po przeprowadzonych pod brytyjską opieką wolnych wyborach Robert Mugabe przejął władzę w dawnej Rodezji, a od tamtego czasu - Zimbabwe. Był to wówczas jeden z najzamożniejszych i najsilniejszych gospodarczo krajów czarnej Afryki ze znakomitym rolnictwem, bogaty w surowce naturalne. W ciągu kolejnego ćwierćwiecza prezydent Mugabe zajął się testowaniem odporności fundamentów gospodarki na polityczne harce: zabierał ziemię białym farmerom, uczestniczył w wojnach, fałszował wybory. W ostatnich siedmiu latach w Zimbabwe doszło do gospodarczej katastrofy: produkcja spadła o ponad 40 proc., a inflacja wzrosła z 38 proc. do tysiąca procent. Fundamenty nie wytrzymały.
Czy to oznacza, że harce zawsze muszą się skończyć zawaleniem się domu? Niekoniecznie, jeśli fundamenty są mocne, a harcownicy nie przesadzają i więcej mówią, niż robią. Po wygranych przez populistę Lulę da Silvę wyborach w Brazylii w 2002 r. wszyscy się spodziewali, że względna stabilność południowoamerykańskiego kolosa i jego waluty są zagrożone. Nic złego się nie stało - populista kontynuuje swoje antyrynkowe filipiki, nie wtrącając się do zarządzania gospodarką. Inflacja jest pod kontrolą, produkcja od dwóch lat rośnie całkiem szybko, kurs walutowy jest stabilny, inwestorzy nie uciekli. Słowem - w harcach trzeba znać granicę. W Polsce rozpoczął się być może najbardziej niebezpieczny w ostatnich piętnastu latach okres. Przebrniemy przez niego bez większego uszczerbku, jeśli nasi populiści zrozumieją, jaka jest różnica między da Silvą a Mugabem.
Fot M. Stelmach
Witold M. Orłowski
Co uczynią z Polski nasi populiści? Czy zahamują rozwój, czy doprowadzą budżet do katastrofy, czy przegnają z kraju zagranicznych inwestorów? Jeśli wziąć pod uwagę tylko wskaźniki gospodarcze, wszystko wygląda znakomicie. Jeśli wsłuchać się w głosy analityków, wszystko wygląda źle. I trzeba patrzeć na precedensy. Na przykład populista Robert Mugabe w ćwierć wieku zamienił kwitnącą wcześniej Rodezję w Zimbabwe - karykaturę państwa z tysiącprocentową inflacją i tłumem opuszczających kraj w panice zagranicznych inwestorów. Cztery lata temu inny populista Lula da Silva wyrzekł się swoich wyborczych planów uczynienia Brazylii socjalistycznym rajem. I Brazylia nadal kwitnie. Czy zatem Polska będzie Zimbabwe, czy Brazylią?
Ujemne plusy
Kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać nad sytuacją gospodarczą Polski, pojawiają się problemy ze zrozumieniem tego, co się właściwie dzieje. Z jednej strony wszystko wygląda naprawdę dobrze. Produkt krajowy brutto wreszcie przypomniał sobie dobre czasy i wzrasta w tempie większym niż 5 proc. W ostatnich kilku miesiącach szybko zaczęły rosnąć inwestycje, kurs złotego powoli się wzmacnia, bezrobocie spada. Eksport ciągle bije historyczne rekordy, zwiększa się strumień pieniędzy napływających z unii, utrzymuje się niska inflacja, z zagranicy nadciągają inwestorzy. Indeks giełdy wprawdzie się ostatnio obniżył, ale było to wynikiem raczej wyprzedaży akcji przez londyńskich i nowojorskich inwestorów na wszystkich rynkach Europy Środkowej i Wschodniej. Na ulicach Warszawy najprawdopodobniej znów pojawią się górnicy, co jest znakiem, że w budżecie jest sporo pieniędzy, więc warto się starać je wyszarpnąć. Słowem - mocna gospodarka, żadnych znaczących chmur nad słonecznym horyzontem.
Z drugiej strony, mamy do czynienia ze zjawiskami, które mogą spędzić sen z powiek człowiekowi wierzącemu w trwałość wolnorynkowych przemian w Polsce. Zwłaszcza jeśli uciułał jakieś oszczędności i ulokował je we własnej firmie, banku lub funduszu inwestycyjnym. Do rządu weszli przecież przedstawiciele populistycznych partii, które przez długi czas niosły na sztandarach hasła nienawiści do gospodarki rynkowej i wszystkiego, co się z nią wiąże, poczynając od mocnego pieniądza przez uporządkowane finanse publiczne, a kończąc na szczególnie znienawidzonej prywatyzacji. Pod szyldem badania prywatyzacji sektora bankowego szykuje się właśnie generalna rozprawa z całą dotychczasową polityką rozwoju rynku finansowego, która - choć niewolna od błędów - była jednym z sukcesów polskich reform gospodarczych. Dzięki nim nie baliśmy się otwarcia naszego rynku na europejską konkurencję. Rząd na razie rezygnuje z jakiejkolwiek poważniejszej próby naprawiania finansów publicznych, zwłaszcza zmierzenia się z największymi problemami związanymi ze skrajnie nieszczelnym systemem zabezpieczenia społecznego i finansów służby zdrowia. Zapowiadane szumnie ograniczenie barier biurokratycznych dla przedsiębiorstw pozostaje jedynie hasłem.
Solidny fundament
Aby zrozumieć polski paradoks, trzeba zdać sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znajdujemy. Po pierwsze, po latach chudych, zwłaszcza po recesji w latach 2001--2002, powróciła koniunktura gospodarcza. Nakładają się na nią pierwsze wyraźne korzyści z członkostwa Polski w UE - mówiąc symbolicznie, nie są to jeszcze gładkie jak stół autostrady, po których moglibyśmy jeździć kupionymi dzięki większym dochodom nowymi samochodami, ale są to pojawiające się jak grzyby po deszczu żółte tablice z unijną flagą, informujące o rozpoczęciu kapitalnego remontu lub budowy drogi, realizowanych ze wsparciem finansowym Brukseli. Chwilowo taka tablica zwiastuje raczej długi korek, a nie płynną jazdę. Oczami wyobraźni widzimy już poprawę. Tak samo zachowują się inwestorzy. Mamy więc pomyślną koniunkturę, która na dłuższą metę powinna doprowadzić do spadku bezrobocia, wzrostu produkcji i zauważalnego polepszenia jakości życia Polaków. A skoro tak, to mniej groźne wydają się populistyczne pomysły polityków.
Przez ostatnie piętnaście lat udało się stworzyć całkiem solidne fundamenty, na których opiera się polska gospodarka rynkowa. Nowa warstwa przedsiębiorców, reprezentowana przez niemal trzy miliony właścicieli spółek, firm rodzinnych i jednoosobowych mikroprzedsiębiorstw, nie ma teraz właściwie innego wyjścia, jak tylko pracować na sukces gospodarczy kraju. Większość prawa gospodarczego musi spełniać wymogi prawa europejskiego. Mimo wszelkich politycznych filipik bank centralny jest niezależny i taki pozostanie nawet po oczekiwanym odejściu Balcerowicza. A to oznacza, że złoty jest i będzie walutą mocną, a nadmierna rozrzutność polityków przy układaniu budżetu państwa będzie natychmiast karana przez podwyżki stóp procentowych. No i wreszcie fundamenty polskiej gospodarki ogromnie się wzmocniły w okresie spowolnienia wzrostu (paradoksalnie, fundamenty tężeją wtedy, gdy gospodarka przeżywa recesję). Deficyt handlowy z zagranicą gwałtownie spadł, do minimalnego poziomu obniżyła się też inflacja. Fundamenty są mocne jak nigdy w historii, a zatem mniej groźne wydają się nawet polityczne trzęsienia ziemi, o harcach nie wspominając.
Harce ćwiczebne
Tego, co się dzieje w Polsce, nie sposób określić inaczej niż testowaniem fundamentów - sprawdzaniem, jak wiele politycznych harców można wykonać bez osłabienia wzrostu gospodarczego. Straszyliście, że samo przyjęcie nas do rządu może spowodować paniczną ucieczkę inwestorów i kryzys złotego? - wydają się kpiąco pytać znani harcownicy. - No to proszę, popatrzcie sobie tylko na mocny kurs walutowy i na silną złotówkę. Straszyliście, że nie ma pieniędzy na dodatkowe wydatki budżetowe i że nie da się uporządkować finansów publicznych bez podjęcia niepopularnych reform? To pokażcie teraz, gdzie są ci inwestorzy, którzy rzekomo mieli uciekać na Słowację lub do Czech. Wmawialiście nam, że trzeba prywatyzować przedsiębiorstwa? No to wytłumaczcie, czemu gospodarka rośnie jak na drożdżach, chociaż za samą propozycję prywatyzacji państwowej firmy łatwiej będzie teraz trafić na taczki niż na giełdę.
Im dłużej trwa okres spokoju i dobrych wyników gospodarczych, tym bardziej polityczni harcownicy utwierdzają się w przekonaniu, że polska gospodarka i waluta są odporne na wszelkie wstrząsy. A stąd już krok, by uznać, że gospodarka zniesie wszystko. Prawda jest jednak taka, że gospodarka nie musi wszystkiego znieść. Owszem, fundamenty są mocne, a wiara inwestorów w dobrą przyszłość kraju wyjątkowo silnie ugruntowana (ciekawe, że bardziej u inwestorów zagranicznych niż u krajowych). Ale fundamentów nie można testować w nieskończoność, bo mogą nie wytrzymać i cały budynek może się zawalić z hukiem. Przykłady? W roku 1980 po przeprowadzonych pod brytyjską opieką wolnych wyborach Robert Mugabe przejął władzę w dawnej Rodezji, a od tamtego czasu - Zimbabwe. Był to wówczas jeden z najzamożniejszych i najsilniejszych gospodarczo krajów czarnej Afryki ze znakomitym rolnictwem, bogaty w surowce naturalne. W ciągu kolejnego ćwierćwiecza prezydent Mugabe zajął się testowaniem odporności fundamentów gospodarki na polityczne harce: zabierał ziemię białym farmerom, uczestniczył w wojnach, fałszował wybory. W ostatnich siedmiu latach w Zimbabwe doszło do gospodarczej katastrofy: produkcja spadła o ponad 40 proc., a inflacja wzrosła z 38 proc. do tysiąca procent. Fundamenty nie wytrzymały.
Czy to oznacza, że harce zawsze muszą się skończyć zawaleniem się domu? Niekoniecznie, jeśli fundamenty są mocne, a harcownicy nie przesadzają i więcej mówią, niż robią. Po wygranych przez populistę Lulę da Silvę wyborach w Brazylii w 2002 r. wszyscy się spodziewali, że względna stabilność południowoamerykańskiego kolosa i jego waluty są zagrożone. Nic złego się nie stało - populista kontynuuje swoje antyrynkowe filipiki, nie wtrącając się do zarządzania gospodarką. Inflacja jest pod kontrolą, produkcja od dwóch lat rośnie całkiem szybko, kurs walutowy jest stabilny, inwestorzy nie uciekli. Słowem - w harcach trzeba znać granicę. W Polsce rozpoczął się być może najbardziej niebezpieczny w ostatnich piętnastu latach okres. Przebrniemy przez niego bez większego uszczerbku, jeśli nasi populiści zrozumieją, jaka jest różnica między da Silvą a Mugabem.
Fot M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.