Co zrobić, żeby twórca był syty i budżet cały?
Robert Gwiazdowski
Prezydent Centrum im. Adama Smitha
Czy wicepremier Zyta Gilowska została wpędzona, jak twierdzą obserwatorzy polskiego życia politycznego, przez braci Kaczyńskich w pułapkę pod hasłem: koszty uzyskania przychodu dla twórców? Z jednej strony zła wicepremier, która chce zagrabić i tak marny profesorski grosz, a z drugiej dobrzy bracia, którzy zaraz po ogłoszeniu kontrowersyjnego projektu zmian podatkowych huknęli pięściami w stołyi powiedzieli: nie! Porażka pani profesor była przesądzona już wtedy, gdy po raz pierwszy zapowiedziała likwidację niesprawiedliwych, jej zdaniem, przywilejów podatkowych dla twórców i ludzi nauki. Podobne plany miało przed nią kilku ministrów finansów. Zawsze cofali się pod naciskiem swoich partii, które nie chciały wchodzić w otwarte konflikty z opiniotwórczymi grupami, do których należą naukowcy, ludzie pióra itd. Pewnie ulegnie (ciekawe jakim kosztem?) i pani profesor. A problem zostanie.
Wszyscy mają rację
Kontrowersyjne koszty uzyskania przychodu dla twórców w wysokości 50 proc. są niesprawiedliwe - powtarzała wicepremier Gilowska. I miała w tym sporo racji. Poparło ją kilku doradców podatkowych. I też mają rację. Profesor Edmund Wnuk-Lipiński oświadczył w odpowiedzi, że postępowanie władzy wobec twórców przypomina mu rozstrzelanie przez hitlerowców profesorów UJ. I też ma rację. Ktoś mógł-by zauważyć, że przecież, gdy dwie osoby wygłaszają sprzeczne opinie, to obie nie mogą mieć racji. I też miałby rację. Wszystkiemu jest winna święta krowa wszelkiej maści socjalistów, czyli progresywny podatek dochodowy, wprowadzony w imię budowania tzw. sprawiedliwości społecznej.
Zupa z wkładką dla naukowca
Jest niesprawiedliwe, żeby jedna grupa społeczna miała koszty uzyskania przychodu inne niż druga. Ale czy to znaczy, że ci, którzy mają wyższe koszty i dzięki temu płacą niższe podatki, mają mieć koszty niższe i płacić wyższe podatki? Czy może na odwrót: ci, co mają koszty niskie, powinni mieć je podwyższone i płacić podatki niższe? Podobno celem sprawiedliwego państwa jest to, aby w sposób nowoczesny zindywidualizować zobowiązania podatkowe i obciążyć podatnika obowiązkiem łożenia na dobra publiczne proporcjonalnie do jego "zdolności płatniczej". W tym celu juryści wymyślili pojęcie dochodu. Dochód to ekonomiczny przychód pomniejszony o koszty jego uzyskania z wyłączeniem kosztów, których prawodawca nie uznaje za koszty możliwe do odliczenia.
Gdy w 1991 r. uchwalano ustawę o podatku dochodowym od osób fizycznych, zapisano w niej, że koszty uzyskania przychodów z tytułu stosunku służbowego, stosunku pracy, spółdzielczego stosunku pracy oraz pracy nakładczej wynoszą 0,25 proc. kwoty stanowiącej górną granicę pierwszego przedziału skali podatkowej miesięcznie. Na dzisiejsze pieniądze to było 16 złotych. W Warszawie nie starczało to na bilet miesięczny, żeby dojechać do pracy w celu "uzyskania przychodu". Za to koszt dla tzw. twórców wynosił 50 proc. przychodu. Rozpiętość ta wynikała z kalkulacji koleżeńsko-politycznej. Z uwagi na głodowe pensje uniwersyteckie postanowiono tak "ulżyć" "inteligencji twórczej". Pensje uniwersyteckie są wypłacane z budżetu państwa, więc ich opodatkowywanie nie miało od początku sensu ekonomicznego. Państwo w ten sposób opodatkowywało samo siebie. Jedynym uzasadnieniem tego absurdu było przeświadczenie, że pracownicy budżetówki mogą uzyskiwać jeszcze inne przychody i powinni wówczas zapłacić podatek progresywny.
Przy okazji zwolniono z opodatkowania przychody otrzymywane od instytucji międzynarodowych. Ci, którzy dostawali wynagrodzenia, np. ze środków PHARE, nie płacili podatku - tak jakby mieli koszt uzyskania przychodu w wysokości 100 procent. Prawda, że ciekawe? Ciekawe byłoby ustalenie zakresu podmiotowego podatników, którzy skorzystali ze zwolnienia z tego tytułu.
Złota linia
Czy zgodnie z zasadami społecznej sprawiedliwości dziejowej trzeba by koszty uzyskania przychodów zmniejszyć? Aż do kolejnych wyborów, po których w ramach odpłacania się wyborcom ktoś je przywróci. I tak w koło Macieju. A wystarczy opodatkować przychody jedną liniową stawką, bez ulg i zwolnień. Tylko jak politycy będą się wówczas odwdzięczać wyborcom w imię zasad sprawiedliwości społecznej? Proponuję po stówie dla każdego wyborcy, który udowodni, że głosował na partię zwycięską. I tak wyjdzie taniej.
Ilustracja: D. Krupa
Robert Gwiazdowski
Prezydent Centrum im. Adama Smitha
Czy wicepremier Zyta Gilowska została wpędzona, jak twierdzą obserwatorzy polskiego życia politycznego, przez braci Kaczyńskich w pułapkę pod hasłem: koszty uzyskania przychodu dla twórców? Z jednej strony zła wicepremier, która chce zagrabić i tak marny profesorski grosz, a z drugiej dobrzy bracia, którzy zaraz po ogłoszeniu kontrowersyjnego projektu zmian podatkowych huknęli pięściami w stołyi powiedzieli: nie! Porażka pani profesor była przesądzona już wtedy, gdy po raz pierwszy zapowiedziała likwidację niesprawiedliwych, jej zdaniem, przywilejów podatkowych dla twórców i ludzi nauki. Podobne plany miało przed nią kilku ministrów finansów. Zawsze cofali się pod naciskiem swoich partii, które nie chciały wchodzić w otwarte konflikty z opiniotwórczymi grupami, do których należą naukowcy, ludzie pióra itd. Pewnie ulegnie (ciekawe jakim kosztem?) i pani profesor. A problem zostanie.
Wszyscy mają rację
Kontrowersyjne koszty uzyskania przychodu dla twórców w wysokości 50 proc. są niesprawiedliwe - powtarzała wicepremier Gilowska. I miała w tym sporo racji. Poparło ją kilku doradców podatkowych. I też mają rację. Profesor Edmund Wnuk-Lipiński oświadczył w odpowiedzi, że postępowanie władzy wobec twórców przypomina mu rozstrzelanie przez hitlerowców profesorów UJ. I też ma rację. Ktoś mógł-by zauważyć, że przecież, gdy dwie osoby wygłaszają sprzeczne opinie, to obie nie mogą mieć racji. I też miałby rację. Wszystkiemu jest winna święta krowa wszelkiej maści socjalistów, czyli progresywny podatek dochodowy, wprowadzony w imię budowania tzw. sprawiedliwości społecznej.
Zupa z wkładką dla naukowca
Jest niesprawiedliwe, żeby jedna grupa społeczna miała koszty uzyskania przychodu inne niż druga. Ale czy to znaczy, że ci, którzy mają wyższe koszty i dzięki temu płacą niższe podatki, mają mieć koszty niższe i płacić wyższe podatki? Czy może na odwrót: ci, co mają koszty niskie, powinni mieć je podwyższone i płacić podatki niższe? Podobno celem sprawiedliwego państwa jest to, aby w sposób nowoczesny zindywidualizować zobowiązania podatkowe i obciążyć podatnika obowiązkiem łożenia na dobra publiczne proporcjonalnie do jego "zdolności płatniczej". W tym celu juryści wymyślili pojęcie dochodu. Dochód to ekonomiczny przychód pomniejszony o koszty jego uzyskania z wyłączeniem kosztów, których prawodawca nie uznaje za koszty możliwe do odliczenia.
Gdy w 1991 r. uchwalano ustawę o podatku dochodowym od osób fizycznych, zapisano w niej, że koszty uzyskania przychodów z tytułu stosunku służbowego, stosunku pracy, spółdzielczego stosunku pracy oraz pracy nakładczej wynoszą 0,25 proc. kwoty stanowiącej górną granicę pierwszego przedziału skali podatkowej miesięcznie. Na dzisiejsze pieniądze to było 16 złotych. W Warszawie nie starczało to na bilet miesięczny, żeby dojechać do pracy w celu "uzyskania przychodu". Za to koszt dla tzw. twórców wynosił 50 proc. przychodu. Rozpiętość ta wynikała z kalkulacji koleżeńsko-politycznej. Z uwagi na głodowe pensje uniwersyteckie postanowiono tak "ulżyć" "inteligencji twórczej". Pensje uniwersyteckie są wypłacane z budżetu państwa, więc ich opodatkowywanie nie miało od początku sensu ekonomicznego. Państwo w ten sposób opodatkowywało samo siebie. Jedynym uzasadnieniem tego absurdu było przeświadczenie, że pracownicy budżetówki mogą uzyskiwać jeszcze inne przychody i powinni wówczas zapłacić podatek progresywny.
Przy okazji zwolniono z opodatkowania przychody otrzymywane od instytucji międzynarodowych. Ci, którzy dostawali wynagrodzenia, np. ze środków PHARE, nie płacili podatku - tak jakby mieli koszt uzyskania przychodu w wysokości 100 procent. Prawda, że ciekawe? Ciekawe byłoby ustalenie zakresu podmiotowego podatników, którzy skorzystali ze zwolnienia z tego tytułu.
Złota linia
Czy zgodnie z zasadami społecznej sprawiedliwości dziejowej trzeba by koszty uzyskania przychodów zmniejszyć? Aż do kolejnych wyborów, po których w ramach odpłacania się wyborcom ktoś je przywróci. I tak w koło Macieju. A wystarczy opodatkować przychody jedną liniową stawką, bez ulg i zwolnień. Tylko jak politycy będą się wówczas odwdzięczać wyborcom w imię zasad sprawiedliwości społecznej? Proponuję po stówie dla każdego wyborcy, który udowodni, że głosował na partię zwycięską. I tak wyjdzie taniej.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.