Polska była państwem silnym, gdy opierała swą politykę zagraniczną na osi północ - południe
Dominika Ćosić z Brukseli
Agata Jabłońska
Sławomir Mrożek 20 lat temu w "Kontrakcie" napisał, że Polska to kraj "na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu". W wolnej Polsce te słowa wciąż są jednym z wyznaczników polityki zagranicznej. Cały czas sytuujemy naszą politykę i budowanie tzw. infrastruktury na osi wschód - zachód. Tymczasem nawet prof. Bronisław Geremek, autor idei trójkąta weimarskiego, z umiarkowanym entuzjazmem ocenia dziś opieranie naszej polityki zagranicznej na sojuszu z Paryżem i Berlinem. Zresztą trójkątna efemeryda zmarłaby dawno, gdyby nie negocjacje akcesyjne z Brukselą. Relacje weimarskie są jednak modelowe w porównaniu z atmosferą polskich kontaktów z Rosją. Może więc nadszedł czas, by powiedzieć, że Polska to kraj położony między północą a południem. Szczególnie że taki podział we współczesnej Europie ma charakter dużo mniej ideologiczny niż rozróżnienie między dobrym zachodem i złym wschodem kontynentu.
Gwiaździste układy
- Rola Francji i Niemiec jako najważniejszych partnerów strategicznych Polski się wyczerpała. Teraz najlepsza dla Warszawy jest polityka zmiennych sojuszy - mówi "Wprost" prof. Geremek. Entuzjastą tego pomysłu jest także Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący europarlamentu. - Nazwałbym to różnorodną geometrią polityczną. Układy wewnątrz unii są raczej gwiaździste niż trójkątne - mówi.
Podejście do polityki wschodniej, energetycznej i ochrony środowiska zbliża nas do krajów bałtyckich i skandynawskich, polityka spójności łączy Polskę z innymi nowymi krajami UE, polityka rolna z Francją, a liberalizm gospodarczy z Wielką Brytanią, Irlandią, Szwecją i Danią. Z Węgrami, w których aktywnego sojusznika w sprawach energetycznych czy wschodnich dotąd nie mieliśmy, łączy nas podejście do rozszerzenia unii. - Popierając się, możemy zwiększyć nasze szanse. Zasada handlu wymiennego to jedna z najskuteczniejszych metod politycznych - mówi polski dyplomata w Brukseli.
Na razie jednak polityka zmiennych sojuszy udaje się Polakom jedynie w europarlamencie. W Brukseli się śmieją, że kiedy zabiera głos brytyjski chadek Charles Tannock, to mówi w imieniu Polaków. Hiszpanów i Portugalczyków nasi eurodeputowani starają się zachęcić do zajęcia wspólnego stanowiska w sprawach wschodnich, obiecując w zamian poparcie w sprawie sytuacji na Kubie i w krajach latynoskich. Co stoi na przeszkodzie zawieraniu takich układów przez rząd w Warszawie? - Powodu innego niż polskie kompleksy nie ma. Tak bardzo brakuje nam pewności siebie, że wciąż musimy sobie znajdować przyjaciół, podczas gdy silne kraje zmieniają sojusze w zależności od interesów. To są sojusze tematyczne, i często zależą od aktualnej ekipy rządzącej - dodaje Saryusz-Wolski. Doskonałym przykładem nieudanego, zapowiadającego się na stały sojusz, były relacje rządu w Warszawie z Hiszpanią José Maríi Aznara. Wydawało się, że niemal wszystko łączy dwa duże rolnicze kraje, leżące na linii północ - południe, w dodatku pielęgnujące stosunki z Waszyngtonem. Kiedy zmienił się rząd w Madrycie, punkty styczne znikły.
Fińska wizja
O budowaniu sojuszy z Ukrainą polskie władze mówią od początku lat 90. Przez lata wprowadzenie idei międzymorza, NATO bis w Polsce czy osi bałtycko-czarnomorskiej na Ukrainie było nierealne nie tylko z powodu słabości sojuszników, ale też sprzeciwu Kremla i braku entuzjazmu dla tych idei na Zachodzie. Przełomem mogła być "pomarańczowa rewolucja", ale polscy politycy zamiast wspierać naszą obecność gospodarczą w Kijowie, rozpamiętują swą rolę w wydarzeniach sprzed półtora roku. Efekt? "Głównym adwokatem Ukrainy w Europie są Niemcy" - oświadczył trzy miesiące temu w Bundestagu Wiktor Juszczenko.
Podobnie jest z innymi krajami regionu Morza Bałtyckiego, z którymi Warszawa mogłaby zbudować stosunkowo trwałe sojusze. - Nasza polityka wobec tych państw była dotychczas wyjątkowo niekonsekwentna bądź nie było jej wcale - twierdzi Paweł Zalewski, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Dobrym przykładem są relacje z Litwą. Na forum UE łączy nas niemal wszystko: stosunek do bezpieczeństwa energetycznego, polityki wschodniej i historycznej - jedynie Warszawa i Wilno korygują selektywną pamięć krajów zachodnich w Parlamencie Europejskim. Były minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati uważa, że to Warszawa marnowała do tej pory szanse bliskiego sojuszu z Wilnem. - Litwini wysyłali nam sygnały zachęcające do współpracy, które ignorowaliśmy. Państwa nadbałtyckie z chęcią powierzyłyby nam rolę lidera, który wyznaczy kierunki działań - uważa Rosati. Według byłego prezydenta Litwy Vytautasa Landsbergisa, sojusz Wilna i Warszawą jest konieczny. - Osobno nic nie zdziałamy, występując razem także z Łotwą i Estonią możemy dużo zyskać. Stanowisko unii w sprawie "pomarańczowej rewolucji" to efekt naszych wspólnych starań - mówi "Wprost" Landsbergis. Pozytywnie ocenia to, iż Litwa była jednym z pierwszych państw, które odwiedził Lech Kaczyński. - Tylko że jedna wizyta nie załatwi sprawy. Powinniśmy wypracowywać wspólne stanowiska w ważnych projektach europejskich - uważa Landsbergis. Jacek Saryusz-Wolski nie kryje zdziwienia. - Do tej pory to Litwini bali się polskich przywódczych ambicji, ze szkodą dla siebie i dla nas - podkreśla.
Strachem sąsiadów przed "mocarstwowymi ambicjami" Polski nie da się jednak wytłumaczyć, dlaczego Warszawa nie ma zażyłych relacji z Estonią czy Szwecją. - A to przekłada się na stratę pieniędzy - mówi fiński poseł Alexander Stuub. Wymiar północny polityki europejskiej to idea analogiczna do wymiaru południowego, który sprawia, że kraje basenu Morza Śródziemnego są objęte przywilejami finansowymi. Finlandia, która w lipcu przejmie przewodniczenie UE, uznała wymiar północny za priorytet swojej prezydencji. Warto, by rząd w Warszawie to zauważył, bo innych ważnych dla Polski spraw w Helsinkach nie załatwi. Finowie nie chcą się angażować w sprawy bezpieczeństwa energetycznego, wychodząc z założenia, że można - tak jak oni - mieć dobre stosunki z Rosją i być od niej w 100 proc. zależnym gazowo.
Nie tylko rura
Wśród północnych sąsiadów, takich jak Estonia czy Łotwa, nie znajdziemy sprzymierzeńców w krytyce eurokonstytucji, bo te państwa niewiele tracą na odejściu od traktatu nicejskiego, ale to właśnie w Rydze czy Tallinie mogą się znaleźć bezcenne głosy, które zaważą na przyszłości Gazociągu Północnego. Z bałtyckimi sąsiadami możemy jednak załatwiać nie tylko sprawy unijne czy energetyczne. - Skandynawowie mają potężne tradycje w promowaniu takich wartości, jak wolności obywatelskie, a na organizowane przez nich akcje Rosjanie nie reagują tak alergicznie jak na nasze - mówi jeden z doradców prezydenta Kaczyńskiego. Przykładem może być powołany rok temu polsko-szwedzki fundusz, wykorzystujący doświadczenia "Solidarności", dzięki któremu ma być wspierana opozycja na Białorusi. Na ubiegłotygodniowym posiedzeniu Rady Państw Morza Bałtyckiego w Rejkiawiku to Szwedzi podnieśli problem demokratyzacji Białorusi, za co szef rosyjskiego rządu Michaił Fradkow odmówił spotkania szwedzkiemu premierowi Göranowi Perssonowi.
- Wymiar północny jest ważny nie tylko z egoistycznego punktu widzenia krajów basenu Morza Bałtyckiego. To szansa dla całej unii. Dzięki skoncentrowaniu się wokół osi północ - południe środek ciężkości mógłby się przesunąć z dawnego serca Europy bardziej na wschód, bo na razie jesteśmy na peryferiach Europy - uważa Antti Peltomki, sekretarz stanu ds. polityki unijnej w rządzie fińskim.
Rola zwornika
- Szansą dla Polski może być zgranie rejonu Morza Bałtyckiego z poszczególnymi państwami grupy wyszehradzkiej - twierdzi Paweł Zalewski i dodaje, że w naszej historii byliśmy państwem silnym zawsze, gdy udawało nam się zbudować politykę zagraniczną na osi północ - południe.
Koncepcja międzymorza, znana też jako ABC (Adriatyk, Bałtyk i Morze Czarne), jedna z najstarszych w polskiej polityce zagranicznej, narodziła się w 1919 r. Federacja państw międzymorza miała być przeciwwagą dla Imperium Rosyjskiego. Idea załamała się jednak już na początku lat 20. Litwa nie chciała konfederacji z Polską, podobnie jak Czechosłowacja, a Ukrainę Józef Piłsudski, choć pod przymusem, "sprzedał". Porażka aktu 25 marca i koncepcji federalistycznych zaowocowały osamotnieniem Polski w międzywojniu. Do koncepcji bałtycko-czarnomorskiej nawiązywał po wojnie Juliusz Mieroszewski, rysując wizję współpracy Polski z krajami ULB (Ukraina - Litwa-Białoruś) jako warunek konieczny wyzwolenia spod panowania sowieckiego.
Po 1989 r. do idei wracano nieśmiało. Krokiem w tym kierunku było powstanie grupy wyszehradzkiej w 1991 r., a rok później środkowoeuropejskiej umowy o wolnym handlu (CEFTA). Potem były próby przyciągania Ukrainy do zachodu, ściślejszej współpracy polsko-bałtyckiej, kolejne spotkania Rady Państw Morza Bałtyckiego, ale skutki polityczne były mniej niż mierne. Jedną z odsłon realizacji tego projektu było powołanie rok temu Wspólnoty Demokratycznego Wyboru, co Kreml uznał za tworzenie "kordonu sanitarnego" wokół Rosji.
Aby Polska mogła stać się zwornikiem między Północą a Południem, musiałaby mieć do zaoferowania sieć portów, terminale kolejowe czy autostrady. Nie ma ich, choć - jak wyliczyli eksperci Komisji Europejskiej - nawet bez skoordynowanej polityki zagranicznej naszego rządu wybudowanie zaledwie 150 km autostrady A-1 (koszt około 3 mld zł) "pociągnie za sobą gospodarczy wzrost nie tylko Polski, ale też nowych krajów członkowskich UE i stworzy alternatywę dla przeciążonych połączeń północ - południe, zwłaszcza w relacjach z obszarami nadbrzeżnymi Morza Północnego". Identyczne prognozy dotyczą autostrady A-3, która ma biec wzdłuż zachodniej granicy. Tyle że zamiast się zastanawiać, jak można zarobić na tranzycie, Polacy podróżują z Wrocławia do Szczecina autostradą przez Niemcy, omijają dziurawe krajowe drogi. I sami zastanawiają się, czy przypadkiem Wrocław i Szczecin to nie są już Breslau i Stettin. Odłogiem leżą też takie projekty, jak Via Baltica czy Via Intermare, której nie wpisano jeszcze nawet na listę tras europejskich.
Sir Winston Churchill mawiał, że sojusze są zmienne, a jedynie interes stały. Kolejne rządy w Warszawie udowodniły, że można działać odwrotnie. Nie uzasadniły tylko po co.
Dominika Ćosić z Brukseli
Agata Jabłońska
Sławomir Mrożek 20 lat temu w "Kontrakcie" napisał, że Polska to kraj "na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu". W wolnej Polsce te słowa wciąż są jednym z wyznaczników polityki zagranicznej. Cały czas sytuujemy naszą politykę i budowanie tzw. infrastruktury na osi wschód - zachód. Tymczasem nawet prof. Bronisław Geremek, autor idei trójkąta weimarskiego, z umiarkowanym entuzjazmem ocenia dziś opieranie naszej polityki zagranicznej na sojuszu z Paryżem i Berlinem. Zresztą trójkątna efemeryda zmarłaby dawno, gdyby nie negocjacje akcesyjne z Brukselą. Relacje weimarskie są jednak modelowe w porównaniu z atmosferą polskich kontaktów z Rosją. Może więc nadszedł czas, by powiedzieć, że Polska to kraj położony między północą a południem. Szczególnie że taki podział we współczesnej Europie ma charakter dużo mniej ideologiczny niż rozróżnienie między dobrym zachodem i złym wschodem kontynentu.
Gwiaździste układy
- Rola Francji i Niemiec jako najważniejszych partnerów strategicznych Polski się wyczerpała. Teraz najlepsza dla Warszawy jest polityka zmiennych sojuszy - mówi "Wprost" prof. Geremek. Entuzjastą tego pomysłu jest także Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący europarlamentu. - Nazwałbym to różnorodną geometrią polityczną. Układy wewnątrz unii są raczej gwiaździste niż trójkątne - mówi.
Podejście do polityki wschodniej, energetycznej i ochrony środowiska zbliża nas do krajów bałtyckich i skandynawskich, polityka spójności łączy Polskę z innymi nowymi krajami UE, polityka rolna z Francją, a liberalizm gospodarczy z Wielką Brytanią, Irlandią, Szwecją i Danią. Z Węgrami, w których aktywnego sojusznika w sprawach energetycznych czy wschodnich dotąd nie mieliśmy, łączy nas podejście do rozszerzenia unii. - Popierając się, możemy zwiększyć nasze szanse. Zasada handlu wymiennego to jedna z najskuteczniejszych metod politycznych - mówi polski dyplomata w Brukseli.
Na razie jednak polityka zmiennych sojuszy udaje się Polakom jedynie w europarlamencie. W Brukseli się śmieją, że kiedy zabiera głos brytyjski chadek Charles Tannock, to mówi w imieniu Polaków. Hiszpanów i Portugalczyków nasi eurodeputowani starają się zachęcić do zajęcia wspólnego stanowiska w sprawach wschodnich, obiecując w zamian poparcie w sprawie sytuacji na Kubie i w krajach latynoskich. Co stoi na przeszkodzie zawieraniu takich układów przez rząd w Warszawie? - Powodu innego niż polskie kompleksy nie ma. Tak bardzo brakuje nam pewności siebie, że wciąż musimy sobie znajdować przyjaciół, podczas gdy silne kraje zmieniają sojusze w zależności od interesów. To są sojusze tematyczne, i często zależą od aktualnej ekipy rządzącej - dodaje Saryusz-Wolski. Doskonałym przykładem nieudanego, zapowiadającego się na stały sojusz, były relacje rządu w Warszawie z Hiszpanią José Maríi Aznara. Wydawało się, że niemal wszystko łączy dwa duże rolnicze kraje, leżące na linii północ - południe, w dodatku pielęgnujące stosunki z Waszyngtonem. Kiedy zmienił się rząd w Madrycie, punkty styczne znikły.
Fińska wizja
Paweł Zalewski przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych "Nasza polityka wobec państw bałtyckich była do tej pory wyjątkowo nie konsekwentna" |
Podobnie jest z innymi krajami regionu Morza Bałtyckiego, z którymi Warszawa mogłaby zbudować stosunkowo trwałe sojusze. - Nasza polityka wobec tych państw była dotychczas wyjątkowo niekonsekwentna bądź nie było jej wcale - twierdzi Paweł Zalewski, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Dobrym przykładem są relacje z Litwą. Na forum UE łączy nas niemal wszystko: stosunek do bezpieczeństwa energetycznego, polityki wschodniej i historycznej - jedynie Warszawa i Wilno korygują selektywną pamięć krajów zachodnich w Parlamencie Europejskim. Były minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati uważa, że to Warszawa marnowała do tej pory szanse bliskiego sojuszu z Wilnem. - Litwini wysyłali nam sygnały zachęcające do współpracy, które ignorowaliśmy. Państwa nadbałtyckie z chęcią powierzyłyby nam rolę lidera, który wyznaczy kierunki działań - uważa Rosati. Według byłego prezydenta Litwy Vytautasa Landsbergisa, sojusz Wilna i Warszawą jest konieczny. - Osobno nic nie zdziałamy, występując razem także z Łotwą i Estonią możemy dużo zyskać. Stanowisko unii w sprawie "pomarańczowej rewolucji" to efekt naszych wspólnych starań - mówi "Wprost" Landsbergis. Pozytywnie ocenia to, iż Litwa była jednym z pierwszych państw, które odwiedził Lech Kaczyński. - Tylko że jedna wizyta nie załatwi sprawy. Powinniśmy wypracowywać wspólne stanowiska w ważnych projektach europejskich - uważa Landsbergis. Jacek Saryusz-Wolski nie kryje zdziwienia. - Do tej pory to Litwini bali się polskich przywódczych ambicji, ze szkodą dla siebie i dla nas - podkreśla.
Strachem sąsiadów przed "mocarstwowymi ambicjami" Polski nie da się jednak wytłumaczyć, dlaczego Warszawa nie ma zażyłych relacji z Estonią czy Szwecją. - A to przekłada się na stratę pieniędzy - mówi fiński poseł Alexander Stuub. Wymiar północny polityki europejskiej to idea analogiczna do wymiaru południowego, który sprawia, że kraje basenu Morza Śródziemnego są objęte przywilejami finansowymi. Finlandia, która w lipcu przejmie przewodniczenie UE, uznała wymiar północny za priorytet swojej prezydencji. Warto, by rząd w Warszawie to zauważył, bo innych ważnych dla Polski spraw w Helsinkach nie załatwi. Finowie nie chcą się angażować w sprawy bezpieczeństwa energetycznego, wychodząc z założenia, że można - tak jak oni - mieć dobre stosunki z Rosją i być od niej w 100 proc. zależnym gazowo.
Nie tylko rura
Wśród północnych sąsiadów, takich jak Estonia czy Łotwa, nie znajdziemy sprzymierzeńców w krytyce eurokonstytucji, bo te państwa niewiele tracą na odejściu od traktatu nicejskiego, ale to właśnie w Rydze czy Tallinie mogą się znaleźć bezcenne głosy, które zaważą na przyszłości Gazociągu Północnego. Z bałtyckimi sąsiadami możemy jednak załatwiać nie tylko sprawy unijne czy energetyczne. - Skandynawowie mają potężne tradycje w promowaniu takich wartości, jak wolności obywatelskie, a na organizowane przez nich akcje Rosjanie nie reagują tak alergicznie jak na nasze - mówi jeden z doradców prezydenta Kaczyńskiego. Przykładem może być powołany rok temu polsko-szwedzki fundusz, wykorzystujący doświadczenia "Solidarności", dzięki któremu ma być wspierana opozycja na Białorusi. Na ubiegłotygodniowym posiedzeniu Rady Państw Morza Bałtyckiego w Rejkiawiku to Szwedzi podnieśli problem demokratyzacji Białorusi, za co szef rosyjskiego rządu Michaił Fradkow odmówił spotkania szwedzkiemu premierowi Göranowi Perssonowi.
- Wymiar północny jest ważny nie tylko z egoistycznego punktu widzenia krajów basenu Morza Bałtyckiego. To szansa dla całej unii. Dzięki skoncentrowaniu się wokół osi północ - południe środek ciężkości mógłby się przesunąć z dawnego serca Europy bardziej na wschód, bo na razie jesteśmy na peryferiach Europy - uważa Antti Peltomki, sekretarz stanu ds. polityki unijnej w rządzie fińskim.
Rola zwornika
- Szansą dla Polski może być zgranie rejonu Morza Bałtyckiego z poszczególnymi państwami grupy wyszehradzkiej - twierdzi Paweł Zalewski i dodaje, że w naszej historii byliśmy państwem silnym zawsze, gdy udawało nam się zbudować politykę zagraniczną na osi północ - południe.
Koncepcja międzymorza, znana też jako ABC (Adriatyk, Bałtyk i Morze Czarne), jedna z najstarszych w polskiej polityce zagranicznej, narodziła się w 1919 r. Federacja państw międzymorza miała być przeciwwagą dla Imperium Rosyjskiego. Idea załamała się jednak już na początku lat 20. Litwa nie chciała konfederacji z Polską, podobnie jak Czechosłowacja, a Ukrainę Józef Piłsudski, choć pod przymusem, "sprzedał". Porażka aktu 25 marca i koncepcji federalistycznych zaowocowały osamotnieniem Polski w międzywojniu. Do koncepcji bałtycko-czarnomorskiej nawiązywał po wojnie Juliusz Mieroszewski, rysując wizję współpracy Polski z krajami ULB (Ukraina - Litwa-Białoruś) jako warunek konieczny wyzwolenia spod panowania sowieckiego.
Po 1989 r. do idei wracano nieśmiało. Krokiem w tym kierunku było powstanie grupy wyszehradzkiej w 1991 r., a rok później środkowoeuropejskiej umowy o wolnym handlu (CEFTA). Potem były próby przyciągania Ukrainy do zachodu, ściślejszej współpracy polsko-bałtyckiej, kolejne spotkania Rady Państw Morza Bałtyckiego, ale skutki polityczne były mniej niż mierne. Jedną z odsłon realizacji tego projektu było powołanie rok temu Wspólnoty Demokratycznego Wyboru, co Kreml uznał za tworzenie "kordonu sanitarnego" wokół Rosji.
Aby Polska mogła stać się zwornikiem między Północą a Południem, musiałaby mieć do zaoferowania sieć portów, terminale kolejowe czy autostrady. Nie ma ich, choć - jak wyliczyli eksperci Komisji Europejskiej - nawet bez skoordynowanej polityki zagranicznej naszego rządu wybudowanie zaledwie 150 km autostrady A-1 (koszt około 3 mld zł) "pociągnie za sobą gospodarczy wzrost nie tylko Polski, ale też nowych krajów członkowskich UE i stworzy alternatywę dla przeciążonych połączeń północ - południe, zwłaszcza w relacjach z obszarami nadbrzeżnymi Morza Północnego". Identyczne prognozy dotyczą autostrady A-3, która ma biec wzdłuż zachodniej granicy. Tyle że zamiast się zastanawiać, jak można zarobić na tranzycie, Polacy podróżują z Wrocławia do Szczecina autostradą przez Niemcy, omijają dziurawe krajowe drogi. I sami zastanawiają się, czy przypadkiem Wrocław i Szczecin to nie są już Breslau i Stettin. Odłogiem leżą też takie projekty, jak Via Baltica czy Via Intermare, której nie wpisano jeszcze nawet na listę tras europejskich.
Sir Winston Churchill mawiał, że sojusze są zmienne, a jedynie interes stały. Kolejne rządy w Warszawie udowodniły, że można działać odwrotnie. Nie uzasadniły tylko po co.
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.