Konflikty między Palestyńczykami grożą wybuchem krwawej wojny domowej
Henryk Szafir
z Jerozolimy
Wczasie niedawnych rozmów z przywódcami izraelskimi prezydent Palestyńczyków Abu Mazen mówił, że tym razem "pójdzie do samego końca". Przecież Autonomia została uszyta na miarę Arafata, Al-Fatah i Organizacji Wyzwolenia Palestyny, a nie na miarę hamasowskiego premiera i jego kolegów z islamskich wszechnic i meczetów. Hamas jest jednak głęboko przeświadczony, że ma rację, legitymując się mandatem, który zdobył w pierwszych w świecie arabskim naprawdę wolnych i demokratycznych wyborach. Przez wiele tygodni walka o władzę ledwie się tliła: zamachy, sporadyczne zabójstwa, starcia między radykałami a funkcjonariuszami Autonomii, strajki i blokady - z tym wszystkim Palestyńczycy nauczyli się już żyć, ale czy będzie można nauczyć się żyć także w sytuacji, gdy Gaza i Zachodni Brzeg zamienią się w drugi Irak?
Od kiedy Abu Mazen założył wielkie buty poprzedniego raisa, było jasne, że stanął przed trudnym zadaniem. Rozbudowane do monstrualnych rozmiarów i dublujące się służby bezpieczeństwa, prywatne milicje, zorganizowane bandy kryminalistów, powszechna niekompetencja i niebotyczna korupcja - wszystko to było częścią spadku po Jaserze Arafacie. Po wielomiesięcznych zmaganiach, unikach i wahaniach Abu Mazen postanowił zagrać va banque.
Pretekstem do rozpoczęcia ofensywy antyhamasowskiej był dokument opracowany przez byłych terrorystów przebywających w izraelskich więzieniach. Podpisany przez ludzi z Al-Fatah, Hamasu i Islamskiego Dżihadu wzywał do zakończenia wojny, uznania Izraela w granicach sprzed wojny sześciodniowej i zawarcia porozumienia z państwem żydowskim. Wydawało się, że sprawa kwalifikuje się tylko do "Księgi rekordów Guinnessa", ale niecodzienna inicjatywa została zręcznie podchwycona przez ekipę Abu Mazena. - To nie tylko plan pokojowy, ale również dokument palestyńskiego pojednania - triumfował lider Autonomii. Kolejny raz okazało się jednak, że jedynym planem, który kierownictwo Hamasu jest gotowe zaakceptować, jest plan wrzucenia Żydów do morza. W tej sytuacji Abu Mazen zdecydował, że 26 lipca odbędzie się w Autonomii referendum w sprawie uznania Izraela. Wyborcy mają odpowiedzieć na pytanie, czy akceptują "dokument więźniów". Hamas potępił posunięcie Abu Mazena jako "zamach stanu".
Teatr absurdu
81 proc. Palestyńczyków popiera "dokument więźniów" - wynika z sondaży przeprowadzonych kilka dni temu przez Uniwersytet Birzeit. Wszystko wskazuje na to, że wysiłki mediacyjne państw arabskich nie załatwią problemu dwuwładzy na palestyńskiej ulicy. "Albo Hamas, albo my" - mówią w najbliższym otoczeniu Abu Mazena. Jego ludzie częściej niż w przeszłości wspominają też o "prawie nieuniknionej" wojnie domowej. Tym bardziej że Komitety Ludowego Oporu, przybudówka Hamasu, zapewniają, że będą walczyły przeciw referendum "kałasznikowem i granatem".
W Strefie Gazy mówi się, że walki uliczne, które toczyły się w ubiegłym tygodniu, są tylko uwerturą do tego, co może się wydarzyć przed referendum. Na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy pojawiły się ostatnio katiusze i rakiety RPG, ale wywiad ocenia, że nie zostaną użyte przeciw Izraelowi. Jednocześnie zarówno Fatah, jak i Hamas wciąż tworzą nowe jednostki policyjne. Obserwatorzy oceniają, że od 1 maja władze Autonomii powołały pod broń 10 tys. osób.
Abu Mazen, sympatyczny, choć chwiejny polityk, w którego zupełnie nieoczekiwanie wstąpiły ostatnio nowe siły, zamierza teraz zagrać główną rolę na deskach palestyńskiego teatru absurdu. Również on zdaje sobie sprawę, że istnieją tylko dwie realne opcje. Pierwsza: po wygranym referendum Abu Mazen spróbuje narzucić jego wyniki islamskiemu rządowi. Hamas będzie wolał spalić się ze wstydu, niż uznać Izrael i podporządkować się strategii porozumienia i pokoju. Dlatego "honorowym" wyjściem będzie zbrojne powstanie przeciw umiarkowanym Palestyńczykom. Na dokładkę fundamentaliści islamscy wznowią na dużą skalę zamachy samobójcze przeciw Izraelowi. I druga opcja: wbrew prognozom referendum zakończy się zwycięstwem Hamasu. Najbardziej skorzysta na tym Izrael, który będzie mógł ponownie twierdzić, że po stronie palestyńskiej nie ma partnera do pokoju. I tym razem będzie miał rację. Abu Mazen poda się do dymisji - zapowiedział to już kilka dni temu - a cała struktura Autonomii rozpadnie się jak domek z kart.
Gaszenie oranżadą
Mimo napięcia obie strony próbują być może ostatni raz znaleźć drabinę, po której będą mogły zejść z wysokiego drzewa. Niektóre lokalne inicjatywy mniej radykalnych przedstawicieli głównych organizacji palestyńskich zakończyły się sukcesem. Hamas poinformował, że już wkrótce wycofa z centrum Gazy islamskie jednostki służby bezpieczeństwa, które nie były podporządkowane władzy prezydenckiej. - Wszystko to przypomina gaszenie pożaru za pomocą butelki oranżady - uważa arabista dr Mendel Huberman. - Hamas będzie mógł się włączyć do politycznej gry tylko wówczas, gdy zrezygnuje z terroru - dodaje. Na razie Abu Mazen i Al-Fatah robią dobrą minę do ryzykownej gry. Po stronie izraelskiej nie brakuje ludzi, którzy nie wierzą w mocne nerwy prezydenta Autonomii, ale mają niestety pełne zaufanie do pokerowych kwalifikacji polityków islamskich. Nawet wiadomość o zabiciu superterrorysty Abu Musaba al-Zarkawiego nie zrobiła na nich większego wrażenia. A na murach wielkiego meczetu w Gazie pojawiły się napisy: "Wszyscy jesteśmy Al-Kaidą".
Na jednym z ostatnich posiedzeń rządu izraelskiego minister bezpieczeństwa wewnętrznego Avi Richter wezwał do spacyfikowania "autonomii terroru". Na razie sprawa nie jest aktualna, ale w przyszłości kto wie? Od czasu odwrotu armii izraelskiej i likwidacji żydowskich osiedli w Strefie Gazy na Izrael spadło ponad 350 palestyńskich rakiet. - Poczekamy, zobaczymy - uspokajał ostatnio jordańskiego króla Abdullaha premier Izraela Ehud Olmert. Ale i on dobrze wie, że tym razem piłka znajduje się po stronie Palestyńczyków.
Henryk Szafir
z Jerozolimy
Wczasie niedawnych rozmów z przywódcami izraelskimi prezydent Palestyńczyków Abu Mazen mówił, że tym razem "pójdzie do samego końca". Przecież Autonomia została uszyta na miarę Arafata, Al-Fatah i Organizacji Wyzwolenia Palestyny, a nie na miarę hamasowskiego premiera i jego kolegów z islamskich wszechnic i meczetów. Hamas jest jednak głęboko przeświadczony, że ma rację, legitymując się mandatem, który zdobył w pierwszych w świecie arabskim naprawdę wolnych i demokratycznych wyborach. Przez wiele tygodni walka o władzę ledwie się tliła: zamachy, sporadyczne zabójstwa, starcia między radykałami a funkcjonariuszami Autonomii, strajki i blokady - z tym wszystkim Palestyńczycy nauczyli się już żyć, ale czy będzie można nauczyć się żyć także w sytuacji, gdy Gaza i Zachodni Brzeg zamienią się w drugi Irak?
Od kiedy Abu Mazen założył wielkie buty poprzedniego raisa, było jasne, że stanął przed trudnym zadaniem. Rozbudowane do monstrualnych rozmiarów i dublujące się służby bezpieczeństwa, prywatne milicje, zorganizowane bandy kryminalistów, powszechna niekompetencja i niebotyczna korupcja - wszystko to było częścią spadku po Jaserze Arafacie. Po wielomiesięcznych zmaganiach, unikach i wahaniach Abu Mazen postanowił zagrać va banque.
Pretekstem do rozpoczęcia ofensywy antyhamasowskiej był dokument opracowany przez byłych terrorystów przebywających w izraelskich więzieniach. Podpisany przez ludzi z Al-Fatah, Hamasu i Islamskiego Dżihadu wzywał do zakończenia wojny, uznania Izraela w granicach sprzed wojny sześciodniowej i zawarcia porozumienia z państwem żydowskim. Wydawało się, że sprawa kwalifikuje się tylko do "Księgi rekordów Guinnessa", ale niecodzienna inicjatywa została zręcznie podchwycona przez ekipę Abu Mazena. - To nie tylko plan pokojowy, ale również dokument palestyńskiego pojednania - triumfował lider Autonomii. Kolejny raz okazało się jednak, że jedynym planem, który kierownictwo Hamasu jest gotowe zaakceptować, jest plan wrzucenia Żydów do morza. W tej sytuacji Abu Mazen zdecydował, że 26 lipca odbędzie się w Autonomii referendum w sprawie uznania Izraela. Wyborcy mają odpowiedzieć na pytanie, czy akceptują "dokument więźniów". Hamas potępił posunięcie Abu Mazena jako "zamach stanu".
Teatr absurdu
81 proc. Palestyńczyków popiera "dokument więźniów" - wynika z sondaży przeprowadzonych kilka dni temu przez Uniwersytet Birzeit. Wszystko wskazuje na to, że wysiłki mediacyjne państw arabskich nie załatwią problemu dwuwładzy na palestyńskiej ulicy. "Albo Hamas, albo my" - mówią w najbliższym otoczeniu Abu Mazena. Jego ludzie częściej niż w przeszłości wspominają też o "prawie nieuniknionej" wojnie domowej. Tym bardziej że Komitety Ludowego Oporu, przybudówka Hamasu, zapewniają, że będą walczyły przeciw referendum "kałasznikowem i granatem".
W Strefie Gazy mówi się, że walki uliczne, które toczyły się w ubiegłym tygodniu, są tylko uwerturą do tego, co może się wydarzyć przed referendum. Na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy pojawiły się ostatnio katiusze i rakiety RPG, ale wywiad ocenia, że nie zostaną użyte przeciw Izraelowi. Jednocześnie zarówno Fatah, jak i Hamas wciąż tworzą nowe jednostki policyjne. Obserwatorzy oceniają, że od 1 maja władze Autonomii powołały pod broń 10 tys. osób.
Abu Mazen, sympatyczny, choć chwiejny polityk, w którego zupełnie nieoczekiwanie wstąpiły ostatnio nowe siły, zamierza teraz zagrać główną rolę na deskach palestyńskiego teatru absurdu. Również on zdaje sobie sprawę, że istnieją tylko dwie realne opcje. Pierwsza: po wygranym referendum Abu Mazen spróbuje narzucić jego wyniki islamskiemu rządowi. Hamas będzie wolał spalić się ze wstydu, niż uznać Izrael i podporządkować się strategii porozumienia i pokoju. Dlatego "honorowym" wyjściem będzie zbrojne powstanie przeciw umiarkowanym Palestyńczykom. Na dokładkę fundamentaliści islamscy wznowią na dużą skalę zamachy samobójcze przeciw Izraelowi. I druga opcja: wbrew prognozom referendum zakończy się zwycięstwem Hamasu. Najbardziej skorzysta na tym Izrael, który będzie mógł ponownie twierdzić, że po stronie palestyńskiej nie ma partnera do pokoju. I tym razem będzie miał rację. Abu Mazen poda się do dymisji - zapowiedział to już kilka dni temu - a cała struktura Autonomii rozpadnie się jak domek z kart.
Gaszenie oranżadą
Mimo napięcia obie strony próbują być może ostatni raz znaleźć drabinę, po której będą mogły zejść z wysokiego drzewa. Niektóre lokalne inicjatywy mniej radykalnych przedstawicieli głównych organizacji palestyńskich zakończyły się sukcesem. Hamas poinformował, że już wkrótce wycofa z centrum Gazy islamskie jednostki służby bezpieczeństwa, które nie były podporządkowane władzy prezydenckiej. - Wszystko to przypomina gaszenie pożaru za pomocą butelki oranżady - uważa arabista dr Mendel Huberman. - Hamas będzie mógł się włączyć do politycznej gry tylko wówczas, gdy zrezygnuje z terroru - dodaje. Na razie Abu Mazen i Al-Fatah robią dobrą minę do ryzykownej gry. Po stronie izraelskiej nie brakuje ludzi, którzy nie wierzą w mocne nerwy prezydenta Autonomii, ale mają niestety pełne zaufanie do pokerowych kwalifikacji polityków islamskich. Nawet wiadomość o zabiciu superterrorysty Abu Musaba al-Zarkawiego nie zrobiła na nich większego wrażenia. A na murach wielkiego meczetu w Gazie pojawiły się napisy: "Wszyscy jesteśmy Al-Kaidą".
Na jednym z ostatnich posiedzeń rządu izraelskiego minister bezpieczeństwa wewnętrznego Avi Richter wezwał do spacyfikowania "autonomii terroru". Na razie sprawa nie jest aktualna, ale w przyszłości kto wie? Od czasu odwrotu armii izraelskiej i likwidacji żydowskich osiedli w Strefie Gazy na Izrael spadło ponad 350 palestyńskich rakiet. - Poczekamy, zobaczymy - uspokajał ostatnio jordańskiego króla Abdullaha premier Izraela Ehud Olmert. Ale i on dobrze wie, że tym razem piłka znajduje się po stronie Palestyńczyków.
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.