Żądamy Holoubka i Pendereckiego na okrągło: 24 na 24. Przez siedem dni w tygodniu!
Wiesław Kot
Abdykacja Niny Terentiew, szefowej Dwójki, odbyła się w tonacji "koniec z biesiadami - zaczynamy misję". Nina się tłumaczy, ale zza okularów, z francuskim "r" i spod grzywki wiecznie opadającej na oczy. Z francuskim "r", zza okularów? W czasach wicepremiera Leppera? Ta kobieta niczego się nie nauczy! Pani Nino, niech pani spojrzy na wicedyrektora szóstej kancelarii w piątym departamencie trzeciego ministerstwa. Zdążył wydać dwie decyzje w sprawie trzody chlewnej w Łomżyńskiem - zanim go szurnęli. Ale on ma czoło podniesione, wzrok jasny i z najwyższą godnością oświadcza do kamery: uważam swoją misję za wypełnioną.
A pani się plącze w zeznaniach. Wytyka pani, że miłość Polaków do kultury jest - jak to pani nazywa - "platoniczna". Czyli: nawet gdyby Holoubek od rana do zmroku czytał "Ulissesa" - z krótką przerwą na koncert Pendereckiego - to w ankietach rodacy i tak podawaliby, że za mało w Dwójce kultury. Ale Holoubka oglądaliby najwyżej trzy sekundy. Tyle, ile zajmuje odszukanie pilota na kanapie. I dalej zapodaje pani, że kulturę, dajmy na to kaszubską, trafniej przybliżają tańce z Wdzydz niż smęcenie trzech profesorków od etnografii. I jeszcze, że jak pani nadaje serial o polskiej rodzinie, gdzie domownicy mówią do siebie ciepło i pełnymi zdaniami, to pani też szerzy kulturę. Kulturę rozmowy, życia rodzinnego i podobne. W dupie mamy taką "kulturę", pani dyrektor! Żądamy Holoubka i Pendereckiego na okrągło: 24 na 24. Przez siedem dni w tygodniu!
To przez panią nie upowszechnił się w Polsce "człowiek kulturalny". Choć detektywi z programu "Strefa 11" zarzekają się, że raz widzieli jego ślady w głębokim śniegu pod Gołdapią. "Człowieka kulturalnego" można poznać po tym, że tuż po przebudzeniu (oczywiście nigdy przed 10.00) nastraja się "Eroicą" Beethovena. Dietetyczne śniadanko wsuwa lewą ręką, bo prawą przewraca kartki albumu Bo-scha. Oczywiście przy dźwiękach "Marsza na szafot" z symfonii "Fantastycznej" Berlioza. Przed spacerem z ukochanym pinczerkiem (będzie czas na rozważania, kto miał rację w sporze Naphty z Settembrinim w "Czarodziejskiej górze") jeszcze chwyci ze trzy strony Prousta. I tak do wieczora. A i to "człowiek kulturalny" zasypia z migotaniem przedsionków: przecież nie doczytał wyznaczonej na dziś porcji "Braci Karamazow"! Wielu śmiałków próbowało zbliżyć się do "człowieka kulturalnego" spod Gołdapi. Żaden nie sprostał. Weźmy Jerzego Andrzejewskiego, który bardzo chciał dostać Nobla i do wizerunku pasowało mu być melomanem. Że nie przemawia do niego nawet "Wlazł kotek na płotek", wiedzieli wszyscy. Ale Andrzejewski - najczęściej napruty już od jedenastej - detalicznie wyłuszczał w dzienniku (kto chętny, grzebać w makulaturze: "Gra z cieniem"), jakiej to ekstazy doznaje przy Brahmsie. Kiedy Nobla sprzątnął mu sprzed nosa Miłosz, został z tym Brahmsem na lodzie. I pił od dziesiątej.
Andrzejewski - krętacz. No, ale Witold Lutosławski już nie. A ten Lutosławski - wspomina w niedawnej książeczce Julia Hartwig - jak wysłuchał symfonii Brahmsa, był kompletnie wyczerpany. Tak duży ładunek muzyczny musiał wchłonąć. A pani myśli, że miliony telewidzów nie wolałyby się skręcać przed telewizorem w ekstazie przy Brahmsie zamiast jak zwykle po jasnym pełnym? Z kusztyczkiem "ojczystej" dla podostrzenia wzroku. Oczywiście - każdy by wolał. A pani im tego Brahmsa sprzed nosa. Ileż złamanych losów, ileż ludzkiego nieszczęścia...
W takich razach mówi się: niepowetowana strata dla kultury polskiej. Więc, pani Nino: odgarnąć grzywkę, chlipnąć, zdjąć zaparowane okulary i do kamery bez francuskiego "r": przepraszam naród polski, że odebrałam mu Pendereckiego, a dałam biesiady. To się więcej nie powtórzy.
Fot: Z. Furman, M. stelmach
Wiesław Kot
Abdykacja Niny Terentiew, szefowej Dwójki, odbyła się w tonacji "koniec z biesiadami - zaczynamy misję". Nina się tłumaczy, ale zza okularów, z francuskim "r" i spod grzywki wiecznie opadającej na oczy. Z francuskim "r", zza okularów? W czasach wicepremiera Leppera? Ta kobieta niczego się nie nauczy! Pani Nino, niech pani spojrzy na wicedyrektora szóstej kancelarii w piątym departamencie trzeciego ministerstwa. Zdążył wydać dwie decyzje w sprawie trzody chlewnej w Łomżyńskiem - zanim go szurnęli. Ale on ma czoło podniesione, wzrok jasny i z najwyższą godnością oświadcza do kamery: uważam swoją misję za wypełnioną.
A pani się plącze w zeznaniach. Wytyka pani, że miłość Polaków do kultury jest - jak to pani nazywa - "platoniczna". Czyli: nawet gdyby Holoubek od rana do zmroku czytał "Ulissesa" - z krótką przerwą na koncert Pendereckiego - to w ankietach rodacy i tak podawaliby, że za mało w Dwójce kultury. Ale Holoubka oglądaliby najwyżej trzy sekundy. Tyle, ile zajmuje odszukanie pilota na kanapie. I dalej zapodaje pani, że kulturę, dajmy na to kaszubską, trafniej przybliżają tańce z Wdzydz niż smęcenie trzech profesorków od etnografii. I jeszcze, że jak pani nadaje serial o polskiej rodzinie, gdzie domownicy mówią do siebie ciepło i pełnymi zdaniami, to pani też szerzy kulturę. Kulturę rozmowy, życia rodzinnego i podobne. W dupie mamy taką "kulturę", pani dyrektor! Żądamy Holoubka i Pendereckiego na okrągło: 24 na 24. Przez siedem dni w tygodniu!
To przez panią nie upowszechnił się w Polsce "człowiek kulturalny". Choć detektywi z programu "Strefa 11" zarzekają się, że raz widzieli jego ślady w głębokim śniegu pod Gołdapią. "Człowieka kulturalnego" można poznać po tym, że tuż po przebudzeniu (oczywiście nigdy przed 10.00) nastraja się "Eroicą" Beethovena. Dietetyczne śniadanko wsuwa lewą ręką, bo prawą przewraca kartki albumu Bo-scha. Oczywiście przy dźwiękach "Marsza na szafot" z symfonii "Fantastycznej" Berlioza. Przed spacerem z ukochanym pinczerkiem (będzie czas na rozważania, kto miał rację w sporze Naphty z Settembrinim w "Czarodziejskiej górze") jeszcze chwyci ze trzy strony Prousta. I tak do wieczora. A i to "człowiek kulturalny" zasypia z migotaniem przedsionków: przecież nie doczytał wyznaczonej na dziś porcji "Braci Karamazow"! Wielu śmiałków próbowało zbliżyć się do "człowieka kulturalnego" spod Gołdapi. Żaden nie sprostał. Weźmy Jerzego Andrzejewskiego, który bardzo chciał dostać Nobla i do wizerunku pasowało mu być melomanem. Że nie przemawia do niego nawet "Wlazł kotek na płotek", wiedzieli wszyscy. Ale Andrzejewski - najczęściej napruty już od jedenastej - detalicznie wyłuszczał w dzienniku (kto chętny, grzebać w makulaturze: "Gra z cieniem"), jakiej to ekstazy doznaje przy Brahmsie. Kiedy Nobla sprzątnął mu sprzed nosa Miłosz, został z tym Brahmsem na lodzie. I pił od dziesiątej.
Andrzejewski - krętacz. No, ale Witold Lutosławski już nie. A ten Lutosławski - wspomina w niedawnej książeczce Julia Hartwig - jak wysłuchał symfonii Brahmsa, był kompletnie wyczerpany. Tak duży ładunek muzyczny musiał wchłonąć. A pani myśli, że miliony telewidzów nie wolałyby się skręcać przed telewizorem w ekstazie przy Brahmsie zamiast jak zwykle po jasnym pełnym? Z kusztyczkiem "ojczystej" dla podostrzenia wzroku. Oczywiście - każdy by wolał. A pani im tego Brahmsa sprzed nosa. Ileż złamanych losów, ileż ludzkiego nieszczęścia...
W takich razach mówi się: niepowetowana strata dla kultury polskiej. Więc, pani Nino: odgarnąć grzywkę, chlipnąć, zdjąć zaparowane okulary i do kamery bez francuskiego "r": przepraszam naród polski, że odebrałam mu Pendereckiego, a dałam biesiady. To się więcej nie powtórzy.
Fot: Z. Furman, M. stelmach
Więcej możesz przeczytać w 24/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.