Oliver Stone uległ presji rodzin ofiar tragedii w WTC: nie pokazał dramatu skazanych na spalenie i zmiażdżenie
Film "World Trade Center" mógłby się nazywać "Prosta historia", ale taki tytuł już wykorzystał David Lynch. Bo film Olivera StoneŐa nie opowiada o tragedii setek osób skazanych na śmierć w walących się wieżach WTC. Wybierając się do kina (na polskich ekranach od 6 października), nie spodziewajmy się horroru, którego doświadczyliśmy pięć lat temu, oglądając telewizyjne relacje z katastrofy na Manhattanie. Zobaczymy jedynie opowieść o bohaterskich policjantach i strażakach. I to nie o tych, którzy oddali życie w strefie zero, lecz jedynie o dwóch, którym udało się cało wyjść z opresji. Obraz StoneŐa tym samym wpisuje się w jedną z wielu amerykańskich opowieści powstałych w Hollywood.
Amerykańscy chłopcy
Już na drugi dzień po dramacie z 11 września 2001 r. było wiadomo, że producenci filmowi nie odpuszczą tematu. Tylko dlaczego zrobiono to tak pobieżnie i dopiero teraz? Pierwsza odpowiedź, jaka przychodzi na myśl, to fakt, że Ameryka nie może lub nie potrafi się otrząsnąć z tej tragedii. Tym samym nie chce rozdrapywać ran w politycznym dramacie, który próbowałby odpowiedzieć na pytanie, jak mogło dojść do takiej tragedii i co się działo wewnątrz bliźniaczych wież? Wydaje się też, że Stone uległ presji rodzin ofiar. Nie chcą one, by dramat ich bliskich, uwięzionych na kolejnych piętrach, stał się przedmiotem fabularyzowanych spekulacji.
"World Trade Center" to oparta na faktach historia dwóch nowojorskich policjantów, na których zawaliły się mury drugiej wieży. Will Jimeno (grany przez Michaela Pena) i John McLoughlin (w tej roli Nicolas Cage) przez 12 godzin leżeli pod gruzami, zasypani niedaleko siebie. Nie widzieli się, ale cały czas mogli z sobą rozmawiać. Ich rodziny odchodziły w tym czasie od zmysłów, zwłaszcza będąca w siódmym miesiącu ciąży żona Jimeno. I na tym głównie koncentruje się Stone. Na spojrzeniu na katastrofę oczyma jej bezpośrednich uczestników, a nie przez pryzmat narodowej tragedii. Widzowie płaczą, ale też biją brawo w końcowej scenie, kiedy główni bohaterowie zostają wyciągnięci spod gruzów. Film pozbawiony jest moralizatorstwa, nie ocenia, nie docieka motywów zamachowców, działań rządu - po prostu przedstawia historię dwóch policjantów cudem uratowanych z ruin. To pozostawia uczucie niedosytu - przecież podobnych historii jak w wypadku Jimeno i McLoughlina wydarzyło się dziesiątki.
Poza dramatyczną akcją w strefie zero mamy też miłość prawych bohaterów i chwytające za serce zakończenie. Wszystko to zgodnie z kanonem amerykańskiej fabryki snów. Pod tym względem film jest bez zarzutu.
Niekończąca się opowieść
Stone, jeden z wybitniejszych amerykańskich twórców kina, przyzwyczaił nas kilkoma swoimi filmami, że lubi zabierać głos w sprawach istotnych. "Pluton" czy "Urodzony 4 lipca" były mocnymi filmami antywojennymi. Po "JFK" rząd amerykański zdecydował się na odtajnienie części akt dotyczących zamordowania prezydenta Johna KennedyŐego. Nieoczekiwanie swoim nowym dziełem Stone wychodzi naprzeciw polityce administracji prezydenta Busha. Tej samej, którą z lubością od czasu do czasu krytykuje. Stone przypomina - nie tylko zresztą mieszkańcom USA - czym jest terroryzm i do czego może doprowadzić. Ostrzega, że Amerykanie powinni być czujni i godzić się na kolejne zielone, pomarańczowe i czerwone alarmy, jeśli tego będzie wymagał od nich ich prezydent.
Po obejrzeniu "Word Trade Center" można odnieść wrażenie, że Stone chciał też stworzyć pewnego rodzaju ekranowe epitafium, poświęcone nowym bohaterom Ameryki. Strażacy i policjanci, którzy zginęli, ratując ludzi uwięzionych w wieżach WTC, to do dzisiaj wzór heroizmu w USA. Czy reżyserowi się udało? Sceny z serwisów telewizyjnych, które obiegły cały świat, pokazywały ludzi skaczących z najwyższych pięter płonącego wieżowca. Widzieliśmy uwięzionych w budynkach, którzy nie mieli szans na ratunek. Wtedy mieliśmy do czynienia z prawdziwym dramatem. Obraz StoneŐa to jedynie cień tego dramatu.
Na linii ognia
Ameryka reaguje na film o WTC entuzjastycznie. Przed premierą obawiano się kolejnej kontrowersyjnej wypowiedzi reżysera na bardzo delikatny temat. Tymczasem w filmie nie ma nic poza przypomnieniem tragedii z 11 września 2001 r. Stone popisał się kunsztem reżyserskim i umiejętnością budowania napięcia. Moment zawahania, kiedy grany przez CageŐa policjant musi sobie dobrać ludzi do pomocy, to niezwykle przejmująca scena. Tyle że my już wiemy, iż wieże runą za kilkanaście minut i wielu z tych młodych chłopaków zginie. Sierżant McLoughlin jeszcze tego nie wie. Jedynie przeczuwa niebezpieczeństwo. Dramaturgia zbudowana na wiedzy widzów podkręca emocjonalne napięcie przez cały film. Wymowa obrazu wydaje się jednoznaczna: jest ostrzeżeniem przed tym, co niesie z sobą terroryzm - ludzkie dramaty i niepewność, że to mógłby być każdy z nas. Z takim przekonaniem wychodzimy z kina. Tym bardziej że minęło ledwie kilkanaście dni od chwili, gdy zagrożenie pojawiło się ponownie. Próby zamachów na samoloty startujące z Londynu to mogła być powtórka tragedii, podobna do tej, która rozegrała się w WTC. Paradoksalnie, realia życia w świecie, w którym nie ma pewności, gdzie i kiedy terroryści ponownie zaatakują, są formą promocji filmu.
Czas patriotów
Amerykanie, wrażliwi na heroizm i patriotyzm, oczekiwali takiego filmu, jaki nakręcił Stone. Teraz przeciętny Amerykanin z Teksasu czy Oregonu pozna dramat uwięzionych w wieżach WTC nie tylko z serwisów informacyjnych, ale będzie mógł spędzić dwie godziny razem z bohaterami, o których wcześniej jedynie coś usłyszał. Zwłaszcza po obrazie "Lot 93", który w podobnym tonie opowiada o tragedii pasażerów czwartego samolotu porwanego 11 września 2001 r. Tego, który nie doleciał do celu, ponieważ bohaterscy pasażerowie woleli rozbić maszynę na polach Pensylwanii. Reżyser Paul Greengrass, podobnie jak Stone, skupił się na przedstawieniu dramatu ludzi, bez podtekstów politycznych.
Przypomnijmy, że pierwszy film o nie mniej traumatycznym wydarzeniu - japońskim ataku na Pearl Harbor, nakręcony został ledwie 5 miesięcy po tym, gdy japońscy piloci zbombardowali amerykańską bazę marynarki wojennej ("Remeber Pearl Harbor"). W służbę ówczesnej racji stanu USA (i produkcję patriotycznych filmów propagandowych) wprzęgnięte zostały takie tuzy hollywoodzkie, jak Frank Capra, John Ford i John Huston. Pierwszy film o wojnie koreańskiej - "Stalowe hełmy" - powstał już w 1951 r. Stone swoją historią wpisuje się w ten amerykański patriotyczny styl.
Amerykańscy chłopcy
Już na drugi dzień po dramacie z 11 września 2001 r. było wiadomo, że producenci filmowi nie odpuszczą tematu. Tylko dlaczego zrobiono to tak pobieżnie i dopiero teraz? Pierwsza odpowiedź, jaka przychodzi na myśl, to fakt, że Ameryka nie może lub nie potrafi się otrząsnąć z tej tragedii. Tym samym nie chce rozdrapywać ran w politycznym dramacie, który próbowałby odpowiedzieć na pytanie, jak mogło dojść do takiej tragedii i co się działo wewnątrz bliźniaczych wież? Wydaje się też, że Stone uległ presji rodzin ofiar. Nie chcą one, by dramat ich bliskich, uwięzionych na kolejnych piętrach, stał się przedmiotem fabularyzowanych spekulacji.
"World Trade Center" to oparta na faktach historia dwóch nowojorskich policjantów, na których zawaliły się mury drugiej wieży. Will Jimeno (grany przez Michaela Pena) i John McLoughlin (w tej roli Nicolas Cage) przez 12 godzin leżeli pod gruzami, zasypani niedaleko siebie. Nie widzieli się, ale cały czas mogli z sobą rozmawiać. Ich rodziny odchodziły w tym czasie od zmysłów, zwłaszcza będąca w siódmym miesiącu ciąży żona Jimeno. I na tym głównie koncentruje się Stone. Na spojrzeniu na katastrofę oczyma jej bezpośrednich uczestników, a nie przez pryzmat narodowej tragedii. Widzowie płaczą, ale też biją brawo w końcowej scenie, kiedy główni bohaterowie zostają wyciągnięci spod gruzów. Film pozbawiony jest moralizatorstwa, nie ocenia, nie docieka motywów zamachowców, działań rządu - po prostu przedstawia historię dwóch policjantów cudem uratowanych z ruin. To pozostawia uczucie niedosytu - przecież podobnych historii jak w wypadku Jimeno i McLoughlina wydarzyło się dziesiątki.
Poza dramatyczną akcją w strefie zero mamy też miłość prawych bohaterów i chwytające za serce zakończenie. Wszystko to zgodnie z kanonem amerykańskiej fabryki snów. Pod tym względem film jest bez zarzutu.
Niekończąca się opowieść
Stone, jeden z wybitniejszych amerykańskich twórców kina, przyzwyczaił nas kilkoma swoimi filmami, że lubi zabierać głos w sprawach istotnych. "Pluton" czy "Urodzony 4 lipca" były mocnymi filmami antywojennymi. Po "JFK" rząd amerykański zdecydował się na odtajnienie części akt dotyczących zamordowania prezydenta Johna KennedyŐego. Nieoczekiwanie swoim nowym dziełem Stone wychodzi naprzeciw polityce administracji prezydenta Busha. Tej samej, którą z lubością od czasu do czasu krytykuje. Stone przypomina - nie tylko zresztą mieszkańcom USA - czym jest terroryzm i do czego może doprowadzić. Ostrzega, że Amerykanie powinni być czujni i godzić się na kolejne zielone, pomarańczowe i czerwone alarmy, jeśli tego będzie wymagał od nich ich prezydent.
Po obejrzeniu "Word Trade Center" można odnieść wrażenie, że Stone chciał też stworzyć pewnego rodzaju ekranowe epitafium, poświęcone nowym bohaterom Ameryki. Strażacy i policjanci, którzy zginęli, ratując ludzi uwięzionych w wieżach WTC, to do dzisiaj wzór heroizmu w USA. Czy reżyserowi się udało? Sceny z serwisów telewizyjnych, które obiegły cały świat, pokazywały ludzi skaczących z najwyższych pięter płonącego wieżowca. Widzieliśmy uwięzionych w budynkach, którzy nie mieli szans na ratunek. Wtedy mieliśmy do czynienia z prawdziwym dramatem. Obraz StoneŐa to jedynie cień tego dramatu.
Na linii ognia
Ameryka reaguje na film o WTC entuzjastycznie. Przed premierą obawiano się kolejnej kontrowersyjnej wypowiedzi reżysera na bardzo delikatny temat. Tymczasem w filmie nie ma nic poza przypomnieniem tragedii z 11 września 2001 r. Stone popisał się kunsztem reżyserskim i umiejętnością budowania napięcia. Moment zawahania, kiedy grany przez CageŐa policjant musi sobie dobrać ludzi do pomocy, to niezwykle przejmująca scena. Tyle że my już wiemy, iż wieże runą za kilkanaście minut i wielu z tych młodych chłopaków zginie. Sierżant McLoughlin jeszcze tego nie wie. Jedynie przeczuwa niebezpieczeństwo. Dramaturgia zbudowana na wiedzy widzów podkręca emocjonalne napięcie przez cały film. Wymowa obrazu wydaje się jednoznaczna: jest ostrzeżeniem przed tym, co niesie z sobą terroryzm - ludzkie dramaty i niepewność, że to mógłby być każdy z nas. Z takim przekonaniem wychodzimy z kina. Tym bardziej że minęło ledwie kilkanaście dni od chwili, gdy zagrożenie pojawiło się ponownie. Próby zamachów na samoloty startujące z Londynu to mogła być powtórka tragedii, podobna do tej, która rozegrała się w WTC. Paradoksalnie, realia życia w świecie, w którym nie ma pewności, gdzie i kiedy terroryści ponownie zaatakują, są formą promocji filmu.
Czas patriotów
Amerykanie, wrażliwi na heroizm i patriotyzm, oczekiwali takiego filmu, jaki nakręcił Stone. Teraz przeciętny Amerykanin z Teksasu czy Oregonu pozna dramat uwięzionych w wieżach WTC nie tylko z serwisów informacyjnych, ale będzie mógł spędzić dwie godziny razem z bohaterami, o których wcześniej jedynie coś usłyszał. Zwłaszcza po obrazie "Lot 93", który w podobnym tonie opowiada o tragedii pasażerów czwartego samolotu porwanego 11 września 2001 r. Tego, który nie doleciał do celu, ponieważ bohaterscy pasażerowie woleli rozbić maszynę na polach Pensylwanii. Reżyser Paul Greengrass, podobnie jak Stone, skupił się na przedstawieniu dramatu ludzi, bez podtekstów politycznych.
Przypomnijmy, że pierwszy film o nie mniej traumatycznym wydarzeniu - japońskim ataku na Pearl Harbor, nakręcony został ledwie 5 miesięcy po tym, gdy japońscy piloci zbombardowali amerykańską bazę marynarki wojennej ("Remeber Pearl Harbor"). W służbę ówczesnej racji stanu USA (i produkcję patriotycznych filmów propagandowych) wprzęgnięte zostały takie tuzy hollywoodzkie, jak Frank Capra, John Ford i John Huston. Pierwszy film o wojnie koreańskiej - "Stalowe hełmy" - powstał już w 1951 r. Stone swoją historią wpisuje się w ten amerykański patriotyczny styl.
SKANDALISTA NA WAKACJACH |
---|
Tym razem obeszło się bez protestów - Ameryce spodobał się najnowszy film zawodowego obrazoburcy - Olivera Stone'a. Trudno w to uwierzyć, patrząc na listę jego poprzednich manipulacji i politycznych wpadek. "JFK" (1991) - film o kulisach zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy'ego, nazwany przez większość recenzentów absurdalnym, paranoicznym lub po prostu kłamliwym. Stone lansuje w nim tezę, że prezydenta zabili spiskowcy z FBI, wspomagani przez Kubańczyków, lekarzy i bibliotekarzy, działający na zlecenie wysokich osobistości z Białego Domu. Manipulacja była majstersztykiem filmowym - autentyczne sceny przeplatały się z wytworami fikcji rodem z najlepszych "conspiracy thrillers". "Nixon" (1995) - opowieść o życiu prezydenta Richarda Nixona, zmuszonego zrezygnować z urzędu po ujawnieniu przez prasę afery Watergate. Klasyczny pamflet, w którym Stone nie przegapił żadnej okazji, by pokazać, że ohydnie być politykiem, jeszcze ohydniej być politykiem republikańskim, a najohydniej w świecie zostać republikańskim prezydentem. Taki zestaw jest dla reżysera sam w sobie wyjaśnieniem nędzy moralnej Nixona. Genialna tytułowa rola Anthony'ego Hopkinsa przesłoniła polityczne filipiki Stone'a, ale niesmak pozostał. "Comandante" (2003) - film dokumentalny o Fidelu Castro. Obraz, którego nie powstydziłby się pół wieku temu niejeden stalinowski propagandysta. Opowieść o "wielkim człowieku" i "wielkim przywódcy narodu kubańskiego". Jak przystało na dobrego batiuszkę Castro w rozmowach ze Stonem nie tylko rzuca gromy na amerykańskich imperialistów, ale też przechadza się z dobrotliwą miną po ulicach Hawany i przekonuje z uśmiechem, że na Kubie panuje prawdziwa demokracja i socjalna równość. Inne sceny utrzymane były w podobnym tonie. |
KIEDY BYŁ NA SZCZYCIE Oscary Olivera Stone'a |
---|
Do 1991 r. Stone uważany był za jedną z największych nadziei Hollywood i kandydata na giganta współczesnego moralizującego amerykańskiego kina. Największe sukcesy odnosił do chwili, kiedy "JFK" (1991) skutecznie pogrzebał jego wiarygodność u wszystkich, poza garstką lewicowych miłośników spisków. 1979 - Oscar za najlepszy adaptowany scenariusz filmu "Midnight Express" Alana Parkera. Była to opowieść o młodym Ame-rykaninie zamkniętym za przemyt narkotyków w tureckim więzieniu. Wstrząsające studium poniżenia i zniewolenia robi wrażenie do dziś. 1987 - Oscar za reżyserię filmu "Pluton", jednego z najgłośniejszych filmów o wojnie wietnamskiej, z popisowymi rolami Toma Berengera i Willema Dafoe (także Oscary), przy których nawet drewniany zwykle Charlie Sheen wypadł zadziwiająco dobrze. 1990 - Oscar za reżyserię "Urodzony czwartego lipca", historię kalekiego weterana z Wietnamu, który staje się ikoną ruchu anty-wojennego. Początek przemiany Toma Cruise (rola główna) z lalusia z "Top Gun" w prawdziwego aktora dramatycznego. Jedno-cześnie okazja do politycznych kontrowersji i kłótni, bo film, na-ładowany emocjami, był zjadliwym i jednostronnym atakiem na amerykańską politykę zwalczania komunizmu. Jak wielu innych reżyserów, także Stone padł ofiarą "klątwy Hollywood" (mówi ona - za najlepsze filmy nigdy nie będziesz nagradzany). Rewelacyjny "Wall Street" (1987), uznawany przez wielu za najlepsze dzieło Stone'a, doczekał się tylko Oscara dla Michaela Douglasa za główną rolę (bezwzględnego maklera giełdowego Gordona Gekko). |
AMERYKAŃSKA PRASA O "WORD TRADE CENTER" |
---|
Mocno ZA "Ten film jest powalający, jeśli nie doskonały." Atlanta Journal "Word Trade Center" do poruszający film, który jest hołdem dla ofiar 11 września. Zmusza do oczyszczającego płaczu, który uwalnia od dyskomfortu, jakim jest myślenie o tym wszystkim, co wydarzyło się od tamtej pory" Boston Globe "To sprawnie zrobiony film, który świetnie uchwycił panikę i zamieszanie wokół tej tragedii, i jest prawdziwym hołdem dla bohaterów tamtych dni". E-online "Stone pokazał ludzką tragedię w sposób niebywale poruszający i niesamowicie smutny. Jego film można określić na wiele sposobów - irytujący, świetny, nieobliczalny, ale na pewno nie subtelny. Bo wydarzenia 11 września nie były subtelne." New York Times Raczej PRZECIW "Zbyt mały i nijaki, jak na Hollywood. Stone robi wszystko, co może, aby sprawiedliwie pokazać tamten dzień. Stara się reżyser, starają się aktorzy. Ale film jest po prostu słaby". San Francisco Chronicle "Próba zmierzenia się z jedną z najbardziej elektryzujących tragedii w historii Ameryki. Ale nie wiem, czy za parę lat ten obraz nie będzie postrzegany jako przeciętny telewizyjny film o niedawnej katastrofie". Chicago Sun Times "Stone twierdzi, że jego film jest pozbawiony treści politycznych, i jeśli mu się uwierzy, to się ten film kupi, bo pełno w nim dobrego aktorstwa, które zasługuje na zbiorowego Oscara. Jeśli się w to nie uwierzy, to film można uznać za krok wstecz". Chicago Tribune |
Więcej możesz przeczytać w 36/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.