Trzeba czekać cierpliwie aż do ostatniego utworu - mrocznej, nasyconej przeczuciem zbliżającej się apokalipsy ballady "Ain't Talkin'", by poczuć dreszcz, jaki pojawiał się przy słuchaniu utworów klasy "Ballad Of A Thin Man" czy "Tangled Up In Blue". 44. album artysty, "Modern Times", bezlitośnie obnaża upadek Dylana - muzyka i wokalisty - oraz Dylana - poety. Dylan jako muzyk rozpaczliwie chwytający się tradycji i wokalista, który traci głos, przegrywa sromotnie. Przegrywa również jako poeta, gdy śpiewa o seksie ("Rollin' And Tumblin'") i gdy stara się udowodnić, że trzyma rękę na pulsie bieżących wydarzeń. Chciałoby się wierzyć, że nowy album jest po prostu żartem: postfolkowym, postbluesowym, postswingowym, postcroonerskim i... postdylanowskim kabaretem. Problem w tym, że płycie zabrakło siły Katriny, by coś zburzyć. Więcej tu nieporadności, co ze skutkami Katriny robić. Dylan już nie śpiewa, ale beczy do mikrofonu, próbując się zmieścić w trójkącie między sobą z dawnych lat, Muddym Watersem i Bingiem Crosbym. Zespół gra kompetentnie, ale i niemrawo, jakby miał za chwilę przysnąć zmęczony reprodukcją brzmień z czasów "Like A Rolling Stone". W pamięci zostają tylko "Ain't Talkin'" i "Workingman's Blues". Reszta to muzyczna wata, która krzyczy: Bob, pora na emeryturę! Pomniki nie śpiewają!
Jerzy A. Rzewuski
"Modern Times", Bob Dylan, Sony/BMG
Więcej możesz przeczytać w 36/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.