Rzecz w malejącym tempie przyrostu naturalnego. W Polsce i na całym świecie. W ciągu ostatnich 15 lat spadł z dwóch do jednego procentu, co według Banku Światowego przekłada się na 1 proc. globalnego spadku PKB. Wystraszeni teoriami przeludnienia, uwiedzeni życiem singli i popaborcji, przeoczyliśmy moment, kiedy cała ta postępowa filozofia zaczęła nas cofać w czasie. W 1980 r. ONZ zapowiadała, że w 2015 r. będzie nas 8,8 mld, a jest 7,3 mld. Polska miała przekraczać 40 mln, a z trudem przekracza 38 mln, z czego ponad 2 mln wyemigrowały. Pierwszy raz w historii globalny współczynnik dzietności zbliża się do progu zastępowalności 2,1.
Do progu, który dla Polski, ze współczynnikiem dzietności 1,32, jest już niedościgłym marzeniem. Słabszy wzrost naturalny podoba się rozmaitym lekko-eko-duchom i wszystkim progresywistom przekonanym o patologicznej naturze dużej rodziny. Ale dla gospodarki i naszego dobrobytu to katastrofa. Wolniejszy przyrost naturalny oznacza, że wolniej rośnie popyt na… wszystko – energię, surowce, ubrania, maszyny. „Nie istnieje coś takiego jak wzrost gospodarczy bez wzrostu naturalnego” – to konkluzja dziesięcioletnich badań Banku Światowego, który wskazuje, że po II wojnie światowej mieliśmy na świecie 56 boomów gospodarczych liczonych jako sześcioprocentowy wzrost PKB. W każdym przypadku towarzyszył im przyrost naturalny wyższy niż 2,7 promila, czyli że na każdy tysiąc mieszkańców o tyle więcej osób się rodziło, niż umierało. W Polsce w czasie boomu lat 90. przyrost wynosił około czterech promili. Dziś – 0,7.
70 proc. państw rozwiniętych w ostatnim dziesięcioleciu uruchomiło programy zwiększenia dzietności. Większość zawiera bodźce materialne, ale są i takie jak Dania, która dodatkowo na lekcjach wychowania seksualnego zamiast genderyzmu uczy planowania rodziny. Wszystko mało. Nawet polski rząd w dokumentach dla UE prognozuje, że w przewidywalnej przyszłości 500 plus zwiększy nasz współczynnik dzietności zaledwie o 0,16. Oprócz zasiłku rodziny potrzebują bezpieczeństwa pracy, a to z kolei wymaga inwestycji i nowych możliwości zarobkowania. Z wyliczeń firmy doradczej Deloitte wynika, że zarobki przeciętnego Polaka w 2050 r. mogą osiągnąć poziom 75 proc. zarobków przeciętnego Niemca, jeżeli inwestycje w naszą gospodarkę z obecnych 338 mld zł rocznie wzrosną do 403 mld w 2020 r. i o kolejne 70-80 mld co pięć lat. Coś, co mogłoby nas zbliżyć do standardu, jaki mają Polki żyjące w Wielkiej Brytanii i osiągające średni współczynnik dzietności na poziomie 2,13 dziecka. Takich pieniędzy nie mamy i przy trzyprocentowym wzroście gospodarczym mieć nie będziemy. Jak wyjść z tego błędnego koła? Konieczna jest fundamentalna reforma systemu emerytalnego. Świadczenia dla osób starszych pochłaniają dziś 22 proc. naszego PKB – 180 mld zł, z czego 35 mld – specjalne emerytalne przywileje. W relacji do PKB przebijamy Niemcy i Szwecję. To, co nadrobimy 500 plus, zaprzepaścimy jedną z najniższych w Europie aktywności zawodowych osób powyżej 60. roku życia. Ale, żeby było jasne, nie dogonimy Niemiec czy nawet Hiszpanii, ani przy wieku emerytalnym 67, ani 65. Sejm, zamiast poprawiać prezydencki projekt ustawy emerytalnej, powinien stworzyć własny. Zdemontować marnotrawny ZUS. Potrzebujemy sprawiedliwego systemu. Minimalnej emerytury z budżetu, gwarantującej życie o chlebie i wodzie. Zwielokrotnionej majątkiem akumulowanym całe życie. Godna emerytura ma mieć tyle godności, ile sami sobie wypracowaliśmy. Nie mamy co marzyć o godności narodowej, jeżeli pieniądze zamiast trafić do ZUS zostaną w kieszeniach rodzin i zasilą niezbędne inwestycje.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.