Spokojnie, to tylko media
Swoista spirala strachu związana z amerykańskim satelitą to nie tyle wynik realnego zagrożenia, ile działalności mediów. Dowiedziałem się o wszystkim z radia, w którym prezenter dramatycznym głosem przerwał program, sztucznie podgrzewając atmosferę. Ogłoszono specjalną konferencję prasową ministra obrony narodowej, po niej zapewniono, że dziennikarze będą na bieżąco śledzić sytuację. Brakowało tylko kamery na niebie, która by na żywo śledziła satelitę. Nic dziwnego, że słysząc to wszystko, mój siedmioletni syn się rozpłakał. Najprawdopodobniej po kilkunastu dniach wszystko umilknie. Trwałym owocem medialnej paniki może być jedynie pogorszenie naszego stosunku do USA. Dotychczas zawsze uważaliśmy ich za gwarancję bezpieczeństwa. Teraz po raz pierwszy poczuliśmy się przez nich zagrożeni.
Prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny
Panika medialna
Po radiowym słuchowisku „Wojna światów" w 1938 r. tysiące Amerykanów wpadło w panikę, wierząc, że Marsjanie zaatakowali Ziemię.
Po tym jak w 1983 r. pojawiły się informacje, że radziecki satelita Kosmos 1402 może spaść na Ziemię, w USA sprzedawano ubezpieczenia od skutków uderzenia fragmentami satelity.
W 1984 r. przerażenie wywołała wypowiedź Ronalda Reagana, który (nie wiedząc, że jego słowa są transmitowane na żywo) zażartował, że za pięć minut zacznie się bombardowanie ZSRR.
W 1986 r., gdy kometa Halleya przechodziła blisko Ziemi (jak na kosmiczne warunki; była od nas w odległości 150 mln km), kolportowano nieprawdziwą informację, że może dojść do zderzenia komety z naszą planetą.
Po tym jak w 1989 r. doszło do wypadku cysterny z płynnym chlorem w okolicach Białegostoku, ludzie masowo zgłaszali się do lekarzy, podejrzewając u siebie zatrucie, choć do wycieku nie doszło.
W październiku 2006 r. Warszawę obiegła plotka o awarii reaktora w Instytucie Energii Atomowej w Świerku. Ludzie przekazywali sobie informacje o mobilizacji w szpitalach i zwiększonych patrolach policji.
GDZIE SPADAŁY SATELITY
W 1978 r. rosyjski satelita Kosmos 954 spadł na Kanade. Silnie radioaktywne resztki uderzyły w prawie niezamieszkane obszary arktyczne. Wystawiony przez Kanadyjczyków rachunek za kilkumiesięczne porządkowanie
terenu na 6 mln dolarów ZSRR zapłacił po trzech latach, i to tylko w połowie. W 1979 r. w zachodniej części Australii spadły fragmenty 78-tonowej stacji kosmicznej Skylab. Nikt nie został ranny, ale australijskie miasteczko Esperance zażądało od Amerykanów 400 dolarów za… zaśmiecanie terenu. W 1983 r. na zależną od Wielkiej Brytanii wyspę Diego Garcia na Oceanie Indyjskim spadł napędzany energią nuklearną radziecki satelita Kosmos 1402. Sowiecka
„Prawda" przyznała się do wypadku dopiero po kilku tygodniach. Szczątki były tak małe, że ich nie odnaleziono, jednak po wypadku ZSRR przestał używać w satelitach paliwa radioaktywnego. W 1991 r. niedaleko Rosario w
argentyńskiej prowincji Santa Fe spadły resztki 20-tonowej stacji kosmicznej Salut 7. Nikomu nic się nie stało, ale wybuchła panika– nad całą Argentyną widoczna była ogromna łuna. W 1997 r. w Teksasie (USA) spadł ważący 255 kg zbiornik paliwa rakiety Delta 2. Omal nie trafił w dom rolnika, jednak nikomu nic się nie stało. W 2000 r. do
Pacyfiku spadło 17-tonowe obserwatorium Compton Gamma Ray. Obeszło się bez szkód, bo naukowcy NASA
skutecznie przekierowali drogę spadania obiektu na ocean. W 2002 r. w środkowym Egipcie spadły resztki satelity
Extreme Ultraviolet Explorer. Nikomu nic się nie stało.
To, że Amerykanie tracą kontrolę nad satelitą, czasami się zdarza. Znacznie dziwniejszy jest fakt, że o tym informują. Zapewne stało się tak dlatego, że mamy do czynienia z dużym satelitą szpiegowskim, który może spaść na tereny zamieszkane. W dodatku być może wyposażono go w kapsuły do zrzucania informacji, które nie palą się w atmosferze. W wypadku niepowodzenia misji mogą spadać na Ziemię jak małe bomby. Zestrzelenie utrudnia też to, że satelita porusza się na niskiej orbicie. Te wszystkie czynniki sprawiły, że Amerykanie zdecydowali się ogłosić fakt utraty łączności z satelitą. Gdyby była tylko nadzieja, że sprawę uda się utrzymać w tajemnicy, zapewne dopiero po fakcie poinformowaliby, że nastąpiło planowe zejście jednego z satelitów z orbity.
Amerykanie nie udzielili jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy w zasobnikach znajduje się radioaktywne izotopowe źródło zasilania. Szkoda, bo to pytanie istotne. Jeśli na pokładzie rzeczywiście znajdują się izotopy, satelita może w najgorszym scenariuszu zadziałać jak brudna bomba. Do takiego scenariusza doszłoby, gdyby izotopy zostały rozpylone w niskiej warstwie atmosfery nad jakimś skupiskiem ludzkim. Mogłoby wtedy dojść do trwałego skażenia dużego obszaru i trudnych do opanowania start w środowisku. To scenariusz najczarniejszy. Paradoksalnie mniej groźne jest już uderzenie satelity w ziemię. Skażeniu uległby wtedy obszar kilkuset metrów kwadratowych, a sytuację dałoby się łatwo opanować nawet w centrum miasta. Do żadnych szkód by nie doszło, gdyby izotopy zostały rozpylone w górnych warstwach atmosfery. Miejmy nadzieję, że satelita nie jest jednak „izotopową bombą" i ma na pokładzie tylko paliwo chemiczne, które spali się po jego wejściu w atmosferę.
dr inż. Tomasz Szulc specjalista ds. uzbrojenia z Politechniki Wrocławskiej
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.