Problem polega na tym, że bałwany zwykle nie są świadome swego bałwaństwa
Paul Johnson, wzięty brytyjski historyk i cięty felietonista, około roku temu poszedł na wykład „najwybitniejszego współczesnego niemieckiego filozofa i socjologa" Jürgena Habermasa. Stał i patrzył na rozanielonych słuchaczy niemieckiego profesora. Po kilkunastu minutach stwierdził, że ni w ząb nie rozumie, co ten facet bredzi. Dlaczego nie może mówić normalnym, ludzkim językiem? Dlaczego nie używa elementarnej logiki? I zaczął pytać stojących w pobliżu, czy oni cokolwiek rozumieją. Ci z pewną nieśmiałością stwierdzili, że właściwie też nic nie rozumieją. Johnson spytał więc, dlaczego tracą czas, dlaczego udają, że są zainteresowani. Dopiero wtedy razem z nim wyszli z sali. Po raz pierwszy w życiu odważyli się na taki krok, choć równie bełkotliwych wykładów wysłuchali dziesiątki. Dlaczego tak bardzo obawiamy się nazywać rzeczy i ludzi tak, jak na to zasługują? Dlaczego tolerujemy różnych bałwanów i bałwańskie zachowania? Dlaczego godzimy się, by w Polsce o ważnych sprawach nie mówiło się wprost?
Gdyby Paul Johnson pobył kilka miesięcy w Polsce, przekonałby się, że wielu naszych polityków, intelektualistów czy dziennikarzy nie potrafi składnie wypowiedzieć kilku logicznych tez. Żeby coś z czegoś wynikało. Żeby nie porównywać koloru z zapachem. Żeby nie marnować czasu widza, słuchacza, czytelnika. A to jeszcze pół biedy. Najgorsze jest to, że 19 lat po odzyskaniu wolności nie potrafimy formułować niezniewolonych myśli ani wypowiadać niekonformistycznych sądów. Jakby istniała jakaś cenzura, jakiś przymus poprawności, owijania w bawełnę, sięgania lewą stopą do prawego ucha. Kiedy w programie „Warto rozmawiać" poseł profesor Joanna Senyszyn wypowiadała lewacko-postępowo-feministyczne frazesy bez ładu i składu, Wojciech Cejrowski odmówił dyskusji z nią, bo „z głupkami się nie rozmawia". I uznano to za jawne chamstwo, skandal i barbarzyństwo.
Choć pozornie Cejrowski powiedział to, co często mówią szarżujący słownie Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot, różnica jest kolosalna. Cejrowski oddał sens wypowiedzi Senyszyn, podczas gdy Niesiołowski i Palikot po prostu ubierają w epitety swoich rywali, niezależnie od tego, co ci mówią czy kim są. Oczywiście, żeby trafnie opisywać rzeczywistość, czyli między innymi nazywać bałwaństwo po imieniu, trzeba samemu nie być bałwanem. Problem polega na tym, że bałwany zwykle nie są świadome swego bałwaństwa. Wręcz przeciwnie, sądzą, że są szczytowym wykwitem wyrafinowania, inteligencji i polotu. A umacniają ich w tym inne bałwany, które z powodu bałwaństwa nie potrafią się oderwać od – mówiąc nieco uczenie – bałwańskiego paradygmatu. I tak koło się zamyka.
Publiczny dyskurs został w naszym kraju zdominowany nie przez opisy, sądy, tezy czy wnioski, lecz przez potok mowy bądź strumień pisania. Nierzadko automatyczny, czyli taki, który przechodzi przez usta, oczy i uszy, ale omija mózg. Intelektualiści w większości nie tworzą nowej jakości intelektualnej, artyści bawią się w sklep z używaną sztuką, a dziennikarski słowotok szerokim łukiem omija sens i logikę. To samo dotyczy sfery władzy. Rządzący nie potrafią sformułować celów, nie wiedzą, jak je efektywnie osiągnąć, a często nie wiedzą nawet, jaki jest sens rządzenia.
Można by na to wszystko machnąć ręką i pożartować o postpolitycznej polityce (w której liczy się narzucona narracja, a nie zrobienie czegokolwiek), ponowoczesnej kulturze (w której śmieć jest równoważny arcydziełu) czy postmodernistycznej nauce (w której na uniwersytecie można głosić każdy idiotyzm). Tylko czy w ten sposób nie zachowujemy się jak otumanieni słuchacze wykładu Habermasa? Może trzeba wreszcie wyjść z sali? Bo inaczej grozi nam trwałe bałwaństwo.
Gdyby Paul Johnson pobył kilka miesięcy w Polsce, przekonałby się, że wielu naszych polityków, intelektualistów czy dziennikarzy nie potrafi składnie wypowiedzieć kilku logicznych tez. Żeby coś z czegoś wynikało. Żeby nie porównywać koloru z zapachem. Żeby nie marnować czasu widza, słuchacza, czytelnika. A to jeszcze pół biedy. Najgorsze jest to, że 19 lat po odzyskaniu wolności nie potrafimy formułować niezniewolonych myśli ani wypowiadać niekonformistycznych sądów. Jakby istniała jakaś cenzura, jakiś przymus poprawności, owijania w bawełnę, sięgania lewą stopą do prawego ucha. Kiedy w programie „Warto rozmawiać" poseł profesor Joanna Senyszyn wypowiadała lewacko-postępowo-feministyczne frazesy bez ładu i składu, Wojciech Cejrowski odmówił dyskusji z nią, bo „z głupkami się nie rozmawia". I uznano to za jawne chamstwo, skandal i barbarzyństwo.
Choć pozornie Cejrowski powiedział to, co często mówią szarżujący słownie Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot, różnica jest kolosalna. Cejrowski oddał sens wypowiedzi Senyszyn, podczas gdy Niesiołowski i Palikot po prostu ubierają w epitety swoich rywali, niezależnie od tego, co ci mówią czy kim są. Oczywiście, żeby trafnie opisywać rzeczywistość, czyli między innymi nazywać bałwaństwo po imieniu, trzeba samemu nie być bałwanem. Problem polega na tym, że bałwany zwykle nie są świadome swego bałwaństwa. Wręcz przeciwnie, sądzą, że są szczytowym wykwitem wyrafinowania, inteligencji i polotu. A umacniają ich w tym inne bałwany, które z powodu bałwaństwa nie potrafią się oderwać od – mówiąc nieco uczenie – bałwańskiego paradygmatu. I tak koło się zamyka.
Publiczny dyskurs został w naszym kraju zdominowany nie przez opisy, sądy, tezy czy wnioski, lecz przez potok mowy bądź strumień pisania. Nierzadko automatyczny, czyli taki, który przechodzi przez usta, oczy i uszy, ale omija mózg. Intelektualiści w większości nie tworzą nowej jakości intelektualnej, artyści bawią się w sklep z używaną sztuką, a dziennikarski słowotok szerokim łukiem omija sens i logikę. To samo dotyczy sfery władzy. Rządzący nie potrafią sformułować celów, nie wiedzą, jak je efektywnie osiągnąć, a często nie wiedzą nawet, jaki jest sens rządzenia.
Można by na to wszystko machnąć ręką i pożartować o postpolitycznej polityce (w której liczy się narzucona narracja, a nie zrobienie czegokolwiek), ponowoczesnej kulturze (w której śmieć jest równoważny arcydziełu) czy postmodernistycznej nauce (w której na uniwersytecie można głosić każdy idiotyzm). Tylko czy w ten sposób nie zachowujemy się jak otumanieni słuchacze wykładu Habermasa? Może trzeba wreszcie wyjść z sali? Bo inaczej grozi nam trwałe bałwaństwo.
Więcej możesz przeczytać w 38/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.