Raporty BNP Paribas i HSBC przygotowują zachodnich przedsiębiorców na zamieszanie polityczne po referendum, w którym frekwencja byłaby niska.
Dzień po referendum europejskim na Węgrzech, w którym wzięło udział prawie o 20 proc. mniej uprawnionych, niż to wynikało z sondaży (45,56 proc.), spadł giełdowy indeks BUX - przez tydzień stracił on 2,1 proc. - Jeśli frekwencja podczas referendum w Polsce będzie niższa od wymaganego progu, mogą zostać wycofane z kraju krótkoterminowe inwestycje portfelowe. Nie wiadomo, w jaki sposób niska frekwencja wpłynie na postępowanie inwestorów strategicznych, ale wiemy, że zawsze odstrasza ich wszelkie ryzyko - tłumaczy Jan Krzysztof Bielecki, były premier. Skutki niskiej frekwencji na Węgrzech (choć referendum było ważne - próg wynosił 25 proc.) są nieporównywalne do tych, jakie może ona mieć w Polsce. - Gospodarka węgierska jest silniejsza i bardziej stabilna od naszej - ocenia Cezary Beczkiewicz, radca ekonomiczny ambasady RP w Budapeszcie. - Wystarczy porównać skalę bezrobocia, która wynosi tu niespełna 6 proc., a w Polsce prawie 20 proc. Poza tym dziesięciomilionowe Węgry eksportują mniej więcej tyle samo co my, a zagraniczni inwestorzy nigdy nie mieli wątpliwości, że ten kraj wejdzie do unii.
Analitycy londyńskich banków BNP Paribas i HSBC na 30 proc. oceniają ryzyko tego, że frekwencja w polskim referendum nie sięgnie wymaganego progu. W ten sposób przygotowują graczy giełdowych na możliwe wahania wartości złotówki. - Jeśli frekwencja będzie niższa niż 50 proc., w poniedziałek prasa zachodnia na pierwszych stronach napisze "Polacy powiedzieli unii 'nie'!" - mówi Ryszard Petru z polskie-
go oddziału Banku Światowego. - Późniejsze ratyfikowanie traktatu z UE przez nasz parlament zostanie przez media już zupełnie nie zauważone. Ten negatywny sygnał może zatem spowodować na przykład wycofywanie się inwestorów zagranicznych do nie obarczonych takim ryzykiem inwestycyjnym Czech i Węgier.
Raporty BNP Paribas i HSBC przygotowują zachodnich przedsiębiorców na zamieszanie polityczne po referendum, w którym frekwencja byłaby niska. Według analityków, zagrożenie destabilizacją będzie bardzo poważne, jeśli prounijne partie opozycyjne potraktują Leszka Millera jako zakładnika głosowania na "tak" w Sejmie.
Obojętne społeczeństwo
Przed prawie piętnastoma laty, w kwietniu 1989 r., w centrum Warszawy urządzono demonstrację. Po złej dekadzie lat 80. komunistyczne władze rozpoczęły proces oddawania władzy i zalegalizowały "Solidarność". Demonstracja zgromadziła jednak tylko półtora tysiąca osób. Okazało się, że nawet proces wychodzenia z komunizmu nie zmobilizował społeczeństwa. Nic dziwnego, że pierwsze w miarę normalne wybory przyciągnęły do lokali wyborczych zaledwie 62 proc. obywateli. Wejście do unii jest równie fundamentalną zmianą jak wyjście z komunizmu. Czy dziś obojętna pozostanie tak samo wielka lub nawet większa część społeczeństwa?
W poprzednich referendach (po 1989 r.) - uwłaszczeniowym i konstytucyjnym - głosować poszło 32 proc. i 43 proc. uprawnionych, choć sondaże przewidywały udział ponad 50 proc. Socjologowie obliczają, że 18 proc. Polaków nie bierze w ogóle udziału w życiu politycznym. - Jeśli teraz będzie równie źle, jak w poprzednich referendach, skutki psychologiczne mogą być poważne - tak w kraju, jak i za granicą - mówi Józef Oleksy, były premier.
Słuchając polskich polityków nawołujących, by społeczeństwo poszło głosować, trudno się oprzeć wrażeniu, że pragną oni, aby odpowiedzialność za tak ważną decyzję nie spadła jedynie na nich. Z rozbrajającą szczerością potwierdził to na jednym ze spotkań przedreferendalnych Donald Tusk z Platformy Obywatelskiej: "Mówię ludziom, że jeśli nie pójdą do urn wyborczych, to w sprawie tak dla nich ważnej decyzję podejmie Sejm, czyli instytucja i ludzie, którzy mają rekordowo niskie zaufanie publiczne". - Przerzucenie na Sejm decyzji o akcesji do unii będzie kolejnym dowodem na postępującą bierność społeczeństwa - ostrzega Jan Kułakowski, były negocjator z UE. - Staniemy się znowu chorym człowiekiem Europy - dodaje Janusz Lewandowski, poseł PO.
Targ o unię i Millera
Wielu polityków ostrzega, że frekwencja poniżej 50 proc. może dodać skrzydeł politykom nastawionym populistycznie. - Populiści i nacjonaliści na pewno będą ją wykorzystywać w działaniach - mówi Jan Kułakowski. Nie pozostawia co do tego wątpliwości lider LPR Roman Giertych, który, mimo porażki przed Trybunałem Konstytucyjnym, szykuje kolejny wniosek
o stwierdzenie nielegalności referendum. Tym razem z powodu utrudniania eurosceptykom dostępu do mediów.
W wypadku zbyt niskiej frekwencji i przerzucenia decyzji o ratyfikacji układu stowarzyszeniowego na parlament głosowanie może zostać połączone z targami o dymisję premiera. - Jest to jak najbardziej możliwe, zwłaszcza że Leszek Miller swoją niezdolnością do rządzenia i nadpobudliwością polityczną po prostu prowokuje - ocenia Lewandowski. SLD rzeczywiście obawia się, że ewentualnemu unijnemu głosowaniu w Sejmie towarzyszyć będą żądania odwołania premiera. - Mam jednak nadzieję, że zwycięży rozsądek i że partie właściwie ocenią priorytety oraz zachowają się odpowiedzialnie - mówi Józef Oleksy.
Egzamin na szefa regionu
Na kampanię referendalną zjechały do Polski zastępy europejskich polityków różnych szczebli. Wszyscy mają jedno przesłanie (identyczne jak polscy politycy): "Idźcie na referendum, bo liczy się frekwencja". Powtarzał to na każdym kroku Człowiek Roku tygodnika "Wprost" Günter Verheugen, a dyrektor niemieckiego ośrodka informacji o Unii Europejskiej w Berlinie Andreas Apelt powiedział to, czego nie wypada mówić politykom pierwszej ligi: - Wysoka frekwencja będzie sygnałem, że Polacy doceniają członkostwo w unii.
- Niska frekwencja w referendum może umocnić w naszym kraju obraz Polaków jako ludzi trochę zapóźnionych, nieufnych wobec świata - mówi "Wprost" Hans-Martin Tillack, pracujący w Brukseli dziennikarz tygodnika "Stern". Zwłaszcza Niemcy będą zawiedzeni, jeżeli Polacy powiedzą "tak" półgębkiem, bez entuzjazmu. To Niemcy bowiem - mimo poważnych kłopotów wewnętrznych - w największym stopniu finansują unię i są przekonani, że zrobili najwięcej dla wprowadzenia Polski do unii.
Na zadane wprost pytanie, czy niska frekwencja będzie oznaczała dla Polski kłopoty w unii, europejscy politycy i obserwatorzy sceny politycznej zgodnie odpowiadają: "Skądże znowu!" - Niska frekwencja nie będzie miała znaczenia. W referendum nie ma nic ekscytującego dla obywateli i wcale się nie dziwię, że mogą na nie nie pójść. Najważniejsze, żeby Polska znalazła się w unii - mówi Dennis MacShane, brytyjski minister do spraw europejskich. - Oczywiście, byłoby mądrzej, gdyby Polska jako szef regionu dała innym krajom lekcję praktykowania demokracji, ale jeśli nie da, to trudno - mówi mieszkający w Brukseli polski publicysta Leopold Unger. I dodaje:
- Jeśli jednak referendum się uda, to też nie będzie gejzeru entuzjazmu na Zachodzie.
Dobra niska frekwencja?
Czy istotnie pozycja Polski nie ulegnie osłabieniu, gdy się okaże, że większość Polaków wolała zostać w domu w referendalny weekend? Warto przypomnieć słowa zgodnego chóru niemieckiej i francuskiej prasy, wówczas gdy Polska poparła Stany Zjednoczone w wojnie o Irak, a potem gdy okazało się, że nasz kraj będzie administrował jedną ze stref w tym kraju. Pisano o polskiej pysze, zadufaniu i określano Polskę mianem "osła trojańskiego" Ameryki. Czy po słabym poparciu dla akcesji zostaniemy ochrzczeni jako "leniwiec trojański", kraj, któremu nie chce się chcieć?
- Wielu ludzi na Zachodzie będzie mówić o niewdzięczności Polaków, którzy przecież mają dostać tyle unijnych funduszy,
a nawet się tym nie interesują - mówi Hans-Martin Tillack ze "Sterna".
A może niska frekwencja nie osłabi pozycji Polski, lecz ją wzmocni? Tak uważa Klaus Bachmann, brukselski korespondent dziennika "Stuttgarter Zeitung". - Paradoksalnie, słaby wynik referendum wzmocniłby pozycję polskiego rządu i negocjatorów wobec unii - mówi "Wprost" Bachman. - Dotychczas zawsze tak było w unii, że kiedy społeczeństwa stawiały sprawę na ostrzu noża, to czyniono na ich rzecz ustępstwa. Niska frekwencja pokazałaby, że problemy wewnętrzne polskich polityków, o jakich mówili wcześniej swoim kolegom w Brukseli, nie są wydumane - uważa Bachman.
Być może pomoc w formie niskiej frekwencji będzie Polsce potrzebna, bo nie mamy w stolicy Europy - mimo urzędowego optymizmu - mocnych notowań. Już po referendum ujawniony zostanie raport Komisji Europejskiej dotyczący wypełnienia przez Polskę zobowiązań podjętych podczas rokowań. Nieoficjalnie wiadomo, że jego konkluzje są dla naszego kraju niekorzystne. Oceniając podczas wizyty w Polsce stan przygotowań do przystąpienia do unii, komisarz Verheugen plątał się, podając oceny od 2+ do 4+. Traktat akcesyjny skonstruowany jest tak, że unia może wyłączyć na okres do trzech lat nowo przyjmowane kraje z pewnych obszarów polityki wspólnotowej. To groźba czysto teoretyczna, ale lepiej sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby się okazało, że Polski nie będzie dotyczyła polityka rolna.
Teza mówiąca o tym, że faktyczny bojkot referendum w czymkolwiek by Polsce pomógł, wydaje się - choć oryginalna - nieco naciągana. Bliższa prawdy zdaje się być smutna myśl, że niska frekwencja raczej umocniłaby bylejakość życia publicznego w Polsce, której obywatele od półtorej dekady nie potrafią sobie uświadomić tego, że kraj zmierza w dobrym kierunku.
Analitycy londyńskich banków BNP Paribas i HSBC na 30 proc. oceniają ryzyko tego, że frekwencja w polskim referendum nie sięgnie wymaganego progu. W ten sposób przygotowują graczy giełdowych na możliwe wahania wartości złotówki. - Jeśli frekwencja będzie niższa niż 50 proc., w poniedziałek prasa zachodnia na pierwszych stronach napisze "Polacy powiedzieli unii 'nie'!" - mówi Ryszard Petru z polskie-
go oddziału Banku Światowego. - Późniejsze ratyfikowanie traktatu z UE przez nasz parlament zostanie przez media już zupełnie nie zauważone. Ten negatywny sygnał może zatem spowodować na przykład wycofywanie się inwestorów zagranicznych do nie obarczonych takim ryzykiem inwestycyjnym Czech i Węgier.
Raporty BNP Paribas i HSBC przygotowują zachodnich przedsiębiorców na zamieszanie polityczne po referendum, w którym frekwencja byłaby niska. Według analityków, zagrożenie destabilizacją będzie bardzo poważne, jeśli prounijne partie opozycyjne potraktują Leszka Millera jako zakładnika głosowania na "tak" w Sejmie.
Obojętne społeczeństwo
Przed prawie piętnastoma laty, w kwietniu 1989 r., w centrum Warszawy urządzono demonstrację. Po złej dekadzie lat 80. komunistyczne władze rozpoczęły proces oddawania władzy i zalegalizowały "Solidarność". Demonstracja zgromadziła jednak tylko półtora tysiąca osób. Okazało się, że nawet proces wychodzenia z komunizmu nie zmobilizował społeczeństwa. Nic dziwnego, że pierwsze w miarę normalne wybory przyciągnęły do lokali wyborczych zaledwie 62 proc. obywateli. Wejście do unii jest równie fundamentalną zmianą jak wyjście z komunizmu. Czy dziś obojętna pozostanie tak samo wielka lub nawet większa część społeczeństwa?
W poprzednich referendach (po 1989 r.) - uwłaszczeniowym i konstytucyjnym - głosować poszło 32 proc. i 43 proc. uprawnionych, choć sondaże przewidywały udział ponad 50 proc. Socjologowie obliczają, że 18 proc. Polaków nie bierze w ogóle udziału w życiu politycznym. - Jeśli teraz będzie równie źle, jak w poprzednich referendach, skutki psychologiczne mogą być poważne - tak w kraju, jak i za granicą - mówi Józef Oleksy, były premier.
Słuchając polskich polityków nawołujących, by społeczeństwo poszło głosować, trudno się oprzeć wrażeniu, że pragną oni, aby odpowiedzialność za tak ważną decyzję nie spadła jedynie na nich. Z rozbrajającą szczerością potwierdził to na jednym ze spotkań przedreferendalnych Donald Tusk z Platformy Obywatelskiej: "Mówię ludziom, że jeśli nie pójdą do urn wyborczych, to w sprawie tak dla nich ważnej decyzję podejmie Sejm, czyli instytucja i ludzie, którzy mają rekordowo niskie zaufanie publiczne". - Przerzucenie na Sejm decyzji o akcesji do unii będzie kolejnym dowodem na postępującą bierność społeczeństwa - ostrzega Jan Kułakowski, były negocjator z UE. - Staniemy się znowu chorym człowiekiem Europy - dodaje Janusz Lewandowski, poseł PO.
Targ o unię i Millera
Wielu polityków ostrzega, że frekwencja poniżej 50 proc. może dodać skrzydeł politykom nastawionym populistycznie. - Populiści i nacjonaliści na pewno będą ją wykorzystywać w działaniach - mówi Jan Kułakowski. Nie pozostawia co do tego wątpliwości lider LPR Roman Giertych, który, mimo porażki przed Trybunałem Konstytucyjnym, szykuje kolejny wniosek
o stwierdzenie nielegalności referendum. Tym razem z powodu utrudniania eurosceptykom dostępu do mediów.
W wypadku zbyt niskiej frekwencji i przerzucenia decyzji o ratyfikacji układu stowarzyszeniowego na parlament głosowanie może zostać połączone z targami o dymisję premiera. - Jest to jak najbardziej możliwe, zwłaszcza że Leszek Miller swoją niezdolnością do rządzenia i nadpobudliwością polityczną po prostu prowokuje - ocenia Lewandowski. SLD rzeczywiście obawia się, że ewentualnemu unijnemu głosowaniu w Sejmie towarzyszyć będą żądania odwołania premiera. - Mam jednak nadzieję, że zwycięży rozsądek i że partie właściwie ocenią priorytety oraz zachowają się odpowiedzialnie - mówi Józef Oleksy.
Egzamin na szefa regionu
Na kampanię referendalną zjechały do Polski zastępy europejskich polityków różnych szczebli. Wszyscy mają jedno przesłanie (identyczne jak polscy politycy): "Idźcie na referendum, bo liczy się frekwencja". Powtarzał to na każdym kroku Człowiek Roku tygodnika "Wprost" Günter Verheugen, a dyrektor niemieckiego ośrodka informacji o Unii Europejskiej w Berlinie Andreas Apelt powiedział to, czego nie wypada mówić politykom pierwszej ligi: - Wysoka frekwencja będzie sygnałem, że Polacy doceniają członkostwo w unii.
- Niska frekwencja w referendum może umocnić w naszym kraju obraz Polaków jako ludzi trochę zapóźnionych, nieufnych wobec świata - mówi "Wprost" Hans-Martin Tillack, pracujący w Brukseli dziennikarz tygodnika "Stern". Zwłaszcza Niemcy będą zawiedzeni, jeżeli Polacy powiedzą "tak" półgębkiem, bez entuzjazmu. To Niemcy bowiem - mimo poważnych kłopotów wewnętrznych - w największym stopniu finansują unię i są przekonani, że zrobili najwięcej dla wprowadzenia Polski do unii.
Na zadane wprost pytanie, czy niska frekwencja będzie oznaczała dla Polski kłopoty w unii, europejscy politycy i obserwatorzy sceny politycznej zgodnie odpowiadają: "Skądże znowu!" - Niska frekwencja nie będzie miała znaczenia. W referendum nie ma nic ekscytującego dla obywateli i wcale się nie dziwię, że mogą na nie nie pójść. Najważniejsze, żeby Polska znalazła się w unii - mówi Dennis MacShane, brytyjski minister do spraw europejskich. - Oczywiście, byłoby mądrzej, gdyby Polska jako szef regionu dała innym krajom lekcję praktykowania demokracji, ale jeśli nie da, to trudno - mówi mieszkający w Brukseli polski publicysta Leopold Unger. I dodaje:
- Jeśli jednak referendum się uda, to też nie będzie gejzeru entuzjazmu na Zachodzie.
Dobra niska frekwencja?
Czy istotnie pozycja Polski nie ulegnie osłabieniu, gdy się okaże, że większość Polaków wolała zostać w domu w referendalny weekend? Warto przypomnieć słowa zgodnego chóru niemieckiej i francuskiej prasy, wówczas gdy Polska poparła Stany Zjednoczone w wojnie o Irak, a potem gdy okazało się, że nasz kraj będzie administrował jedną ze stref w tym kraju. Pisano o polskiej pysze, zadufaniu i określano Polskę mianem "osła trojańskiego" Ameryki. Czy po słabym poparciu dla akcesji zostaniemy ochrzczeni jako "leniwiec trojański", kraj, któremu nie chce się chcieć?
- Wielu ludzi na Zachodzie będzie mówić o niewdzięczności Polaków, którzy przecież mają dostać tyle unijnych funduszy,
a nawet się tym nie interesują - mówi Hans-Martin Tillack ze "Sterna".
A może niska frekwencja nie osłabi pozycji Polski, lecz ją wzmocni? Tak uważa Klaus Bachmann, brukselski korespondent dziennika "Stuttgarter Zeitung". - Paradoksalnie, słaby wynik referendum wzmocniłby pozycję polskiego rządu i negocjatorów wobec unii - mówi "Wprost" Bachman. - Dotychczas zawsze tak było w unii, że kiedy społeczeństwa stawiały sprawę na ostrzu noża, to czyniono na ich rzecz ustępstwa. Niska frekwencja pokazałaby, że problemy wewnętrzne polskich polityków, o jakich mówili wcześniej swoim kolegom w Brukseli, nie są wydumane - uważa Bachman.
Być może pomoc w formie niskiej frekwencji będzie Polsce potrzebna, bo nie mamy w stolicy Europy - mimo urzędowego optymizmu - mocnych notowań. Już po referendum ujawniony zostanie raport Komisji Europejskiej dotyczący wypełnienia przez Polskę zobowiązań podjętych podczas rokowań. Nieoficjalnie wiadomo, że jego konkluzje są dla naszego kraju niekorzystne. Oceniając podczas wizyty w Polsce stan przygotowań do przystąpienia do unii, komisarz Verheugen plątał się, podając oceny od 2+ do 4+. Traktat akcesyjny skonstruowany jest tak, że unia może wyłączyć na okres do trzech lat nowo przyjmowane kraje z pewnych obszarów polityki wspólnotowej. To groźba czysto teoretyczna, ale lepiej sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby się okazało, że Polski nie będzie dotyczyła polityka rolna.
Teza mówiąca o tym, że faktyczny bojkot referendum w czymkolwiek by Polsce pomógł, wydaje się - choć oryginalna - nieco naciągana. Bliższa prawdy zdaje się być smutna myśl, że niska frekwencja raczej umocniłaby bylejakość życia publicznego w Polsce, której obywatele od półtorej dekady nie potrafią sobie uświadomić tego, że kraj zmierza w dobrym kierunku.
Więcej możesz przeczytać w 23/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.