Rozmowa z Nicole Kidman, hollywoodzką gwiazdą, laureatką Oscara
Justyna Kobus: Odbierając Oscara dla najlepszej aktorki, popłakała się pani jak bóbr.
Nicole Kidman: Często płaczę, bo jestem bardzo sentymentalna. Poza tym zadziałała atmosfera oscarowej gali: dziesiątki razy wyobrażałam sobie, jak się zachowam, jeśli zwyciężę i jednego się obawiałam: że wybuchnę płaczem. Russell Crowe mówił mi: "Pamiętaj, tylko się nie rozrycz. Makijaż ci się rozmaże, zaczniesz mylić słowa podziękowania. Będzie okropnie". Powzięłam silne postanowienie, że się nie dam. Ale się nie udało. Pewnie dlatego, że na widowni siedzieli moi rodzice. No i moja córeczka. Pocieszam się, że nie ja pierwsza i nie ostatnia dałam się ponieść emocjom. A zresztą, mój zawód polega na umiejętności wywoływania emocji u innych, czemu miałabym się wstydzić tego, że sama im ulegam?
- Przyjmując Oscara, powiedziała pani: "Jestem tutaj, bo uważam, że sztuka jest ważna". Pani koledzy podkreślali jedynie, jakie przeżywają rozterki, świętując podczas wojny.
- Długo się zastanawiałam, jak się zachować. Wszyscy mieliśmy dylemat, czy iść na galę? W końcu pomyślałam: "Sztuka nie jest, co prawda, rzeczą równie ważną w naszym życiu jak pokój i nie poraża nas jak wojna, ale jest ważna. Dlatego powinnam być tutaj".
- Od początku była pani faworytką do nagrody dla najlepszej aktorki. Rola Virginii Woolf wymagała warsztatowego kunsztu.
- To najtrudniejsza z moich dotychczasowych ról , ale i najbardziej satysfakcjonującą. Aż boję się pomyśleć, że być może nie będzie mi już dane zagrać postaci równie skomplikowanej, inteligentnej, no i kontrowersyjnej. Paradoksalnie, w pracy pomógł mi chyba fakt, że moje prywatne życie rozpadło się wówczas na kawałki. Byłam tak bardzo nieszczęśliwa, że chciałam umrzeć. Podobnie jak Virginia, która przez całe życie myślała wyłącznie o śmierci. Sądzę, że nie byłabym równie przekonująca, gdybym w tym momencie zakochała się szaleńczo i z wzajemnością. Ale za to po zakończeniu pracy poczułam się jak nowo narodzona. Chyba całą rozpacz podarowałam Virginii. Właściwie powinnam powiedzieć, że Virginia Woolf ocaliła mi życie.
- Jest pani uważana za symbol wysublimowanej kobiecej urody. Nie bała się pani oszpecić w "Godzinach"?
- Wręcz przeciwnie! Przede wszystkim nareszcie nie musiałam pięknie wyglądać i pięknie pachnieć - jak zwykła mawiać moja mama. Miałam wyłącznie dobrze grać. A poza tym mnie samej nos Virginii się spodobał - miała taki szlachetny profil. Po zakończeniu zdjęć dostałam nawet od producentów w prezencie wielki srebrny nos, bo tak trudno było mi się rozstać z tymi doklejanymi. Bo to codziennie był inny nos. A serio - najbardziej pociągało mnie w postaci Virginii to, że była wielką pisarką. Kocham literaturę. Wcale nie mniej niż kino. Jako mała dziewczynka chciałam nawet zostać pisarką. Zawsze uwielbiałam czytać.
- Ponoć czytała pani samodzielnie już w wieku pięciu lat?
- Protestuję! Czytałam już jako trzyletnie dziecko, choć może brzmi to nieprawdopodobnie. Ale to, niestety, jedyny przejaw geniuszu, jaki u mnie dotychczas zauważono. Czytałam bez przerwy, a kiedy mi zabraniano, czekałam, aż rodzina zaśnie, i robiłam to pod kołdrą, przy świetle latarki. No i mam za swoje. Dziś jestem ślepa jak nietoperz, bez okularów rozróżniam wyłącznie kształty.
- Podobno przełomem w pani karierze była rola w filmie Stanleya Kubricka "Oczy szeroko zamknięte"?
- Nawiązując do tytułu filmu, mogę powiedzieć, że Kubrick otworzył mi oczy na aktorstwo. Przypomniał mi też, jak bardzo lubię i cenię angielskich reżyserów. Uwielbiam z nimi pracować, bo każdy z nich czegoś innego mnie nauczył. Stephen Daldry pokazał mi, jak ważna jest dla aktora intuicja, Sam Mendes dał mi szansę zagrania pięciu różnych charakterów kobiecych w jednej roli - tym razem na scenie. Nauczyłam się błyskawicznie zmieniać nastrój, a to dla aktora bardzo trudne. Teraz też pracuję z angielskim reżyserem - Jonathanem Glazerem. I znowu jestem pod wrażeniem. Niebawem zacznę pracę nad wojennym dramatem Anthony'ego Minghellego. Nie wiem, na czym polega niezwykłość brytyjskich filmowców - oni mają niebywały zmysł dramatyczny. Może czuwa nad nimi duch Szekspira?
- W pracy stawia pani na oryginalność i wyjątkowość, a w życiu prywatnym?
- Mam całkiem pospolite pragnienia. Dotyczą one głównie rodziny. Marzy mi się taka scena: jestem już staruszką, siedzę sobie wieczorem przed telewizorem z kubkiem herbaty na kolanach, obok mężczyzny, z którym przeżyłam pół wieku. Dookoła gromadka wnucząt, leci jakiś stary film, a ja wzruszona opowiadam: "Patrzcie, dzieciaki, to wielkie kino, a ta młoda dziewczyna obok tego pana, to wasza babcia". To pewnie brzmi bardzo banalnie, ale czyż nie jest piękne?
Więcej możesz przeczytać w 23/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.