Życie na cudzy rachunek demoralizuje wszystkich: i płochliwe ptaki, i szczwane lisy, i niegdyś wielce pracowitych Niemców Od kilku lat zmieniła nam się ptasia czereda buszująca w naszych ogrodach. Na przykład sroki, ptaki niegdyś żyjące w głębi lasu, przenoszą się masowo w pobliże siedzib ludzkich, uważając nowe warunki bytowania za znacznie wygodniejsze. Szkoda tylko, że w tych poszukiwaniach ptasiego dolce vita w pobliżu śmietników i innych źródeł łatwo dostępnej żywności wypchnęły one wcześniej zadomowione tam wróble (proszę się nie doszukiwać żadnej aluzji do byłego prezesa Orlenu; zajmuję się ornitologią, nie polityką!). Nie jest to zresztą zjawisko tylko polskie. Państwo opiekuńcze oddziałuje na faunę w całym obszarze naszej zachodniej cywilizacji. Kiedy w początkach lat 90. mieszkałem w podlondyńskim Wimbledonie, wynosząc śmiecie, zobaczyłem lisa, który uciekł przede mną uliczką dzielącą tyły ogrodów dwóch sąsiednich ulic. Z początku nie byłem pewien. Było ciemno, myślałem, że to może jakiś nietypowy kot z puszystym ogonem, grubszym niż ogon kota syberyjskiego. Ale sąsiedzi szybko wyprowadzili mnie z błędu. To na pewno był lis - poinformowano mnie - bo lisy w poszukiwaniu łatwej żywności idą wzdłuż torów kolejowych i docierają do gęsto zaludnionych terenów. Zamiast kota dachowca żywiącego się na śmietniku w procesie ewolucji państwa opiekuńczego Anglicy doczekali się więc lisa śmietnikowca, także na "socjalu".
Z ręką w kieszeni sąsiada
Życie na cudzy rachunek, bez własnego wysiłku w celu zdobycia środków utrzymania, demoralizuje - niestety - wszystkich. I płochliwe ptaki z głębi lasu, i szczwane lisy, i niegdyś wielce pracowitych Niemców, których 80 proc. uważa dzisiaj, że zapewnienie dochodu i ciekawej lekkiej pracy jest zadaniem... rządu. Ten proces postępuje zresztą bardzo szybko. Ludwig Erhard, architekt niemieckiego powojennego cudu gospodarczego, ostrzegał już w 1963 r. swoich rodaków przed "życiem z ręką w kieszeni sąsiada". Erhard, inaczej niż zwolennicy państwa opiekuńczego, rozumiał doskonale dwie fundamentalne zależności ekonomiczne. Pierwszą - że dając jednym, trzeba zabrać innym. I drugą, zupełnie niezrozumiałą do dziś przez lewicowych ideologów - że zabieranie tym innym osłabia ich bodźce do tworzenia bogactwa, a co za tym idzie - zmniejsza krajowy "bochenek" do podziału.
Polacy, zdemoralizowani dodatkowo historią własną (rozbiory, wojny) i wspólną (komunizm), są szczególnie podatni na korodujące konsekwencje ekspansji państwa opiekuńczego. Wielu hołduje przekonaniu, że każdemu się należy od państwa i jeśli państwo tego nie daje, co komu się wydaje, że mu się należy, to trzeba owo państwo oszukać. Mój znakomity kolega prof. Wacław Wilczyński nie darmo mówi o traktowaniu państwa przez większość Polaków jako wrogiego państwa opiekuńczego.
Najlepszym przykładem są u nas renty inwalidzkie. Jesteśmy rekordzistami świata, jeśli idzie o wydatki na renty inwalidzkie: ponad 5 proc. PKB. Tymczasem w sąsiednich Czechach na te renty wydaje się około 1,7 proc. PKB, a więc trzy razy mniej!!! A przecież z pozoru nic nas specjalnie od Czechów nie różni. Też demoralizujące półwiecze komunizmu, też podobne położenie geograficzne (nie mamy tak surowego klimatu jak na przykład Norwegia i inne kraje skandynawskie). Ale u nas nadal wyłudzenie renty inwalidzkiej uważa się często za chwalebną zaradność...
Roszczeniowość wojownicza
Do tej pory rozważaliśmy demoralizujące efekty "socjalu" z punktu widzenia wpływu ewolucji państwa opiekuńczego na skłonność do pójścia na łatwiznę. Od trudnej konkurencji i pięcia się w górę po drabinie zamożności wielu woli głosować za państwem opiekuńczym i wybiera - cytując ponownie Erharda - "życie z ręką w kieszeni sąsiada". W wypadku fauny, rzecz jasna, należy uczynić drobną korektę. Ptaki i ssaki zachowują się na ogół przyzwoiciej i cieszą się tym, z czego sąsiad już sam zrezygnował...
To jeszcze jednak nie koniec demoralizacji będącej następstwem państwa opiekuńczego. Obok roszczeniowości zwyczajnej, określanej tutaj popularnym powiedzonkiem "się należy", istnieje roszczeniowość wojownicza. Nie omija ona, niestety, także i przyzwoitszego na ogół świata zwierząt. W związku z rozwojem masowej turystyki wyjazdy do Afryki spowodowały exodus małp z interioru do miejscowości licznie odwiedzanych przez turystów. Małpy te nie zawsze czekają, aż turyści dadzą im coś smacznego do jedzenia, lecz coraz częściej rzucają się na spacerujących turystów, usiłując wydrzeć im to, co trzymają w rękach, lub porywają jedzenie, wpadając przez okna do pokoi hotelowych.
Takie zachowania są jednak znacznie częstsze wśród ludzi. Przykładów nie brakuje i w Polsce. Demonstracje uliczne z okrzykami: "złodzieje!" pod adresem banku nie chcącego udzielić kolejnej pożyczki, która zostałaby przejedzona tak jak poprzednie, okupacje Ministerstwa Finansów z postulatami kolejnej dotacji czy umorzenia długów, rzucanie płytami chodnikowymi w imię szczytnego celu zachowania przedsiębiorstw, których wytworów nikt nie chce kupić - wszystko to są przejawy takiej właśnie wojowniczej roszczeniowości.
Ba, mamy nawet państwo, które uprawia taką agresywną, żebraczą roszczeniowość, grożąc wojną, nawet atomową, jeśli nie da mu się tego czy owego. Pod tym względem Kim Dzong Il niewątpliwie przebija takiego Leppera czy Wrzodaka.
Żebrak międzynarodowy
Sroki czy lisy szukają resztek u siebie, we własnym śmietniku. Nie oczekują importu zawartości innych śmietników, jeśli miejscowy akurat nie zawiera ulubionych frykasów. Ludzie, niestety, inaczej. Nasze wejście do unii obok rozmaitych - dobrych i złych - następstw ma też określone, demoralizujące konsekwencje w zakresie przyzwyczajenia do "socjalu". Rozmaite fundusze, zwane w żargonie biurokracji "pomocowymi", przyzwyczajają do życia na "socjalu" na koszt innych państw. Jak łatwo przyjąć taką żebraczo-roszczeniową postawę, mieliśmy okazję dostrzec w ostatnim okresie. Urodzaj owoców w połączeniu z mniejszym popytem zagranicznym spowodował znaczny spadek cen w stosunku do bardzo dobrego pod tym względem zeszłego roku. Skutek? Nowy minister rolnictwa już zaczął poszukiwać w Brukseli możliwości pomocy dla producentów "owoców miękkich". A kiedy Bruksela pod presją niektórych członków UE przygotowała plan (ograniczonej) reformy systemu subsydiowania cukru, ten sam minister ostro zaprotestował, bo nasi producenci potrzebują tych pieniędzy. Jak widać, możliwość - cytując raz jeszcze Erharda - życia z ręką w kieszeni (zagranicznego) sąsiada jest niezwykle pociągająca. Proces demoralizacji trwa niezwykle krótko, co widać po eseldowskim trzydziestolatku...
Obawiam się, że proces reform wolnorynkowych może w warunkach członkostwa w unii napotykać większe przeszkody także i z tego powodu. Wielu będzie woleć unijne dotacje w garści niż bogactwo będące następstwem zwiększonej konkurencyjności na dachu. Mamy bowiem w Polsce więcej niż dwie partie o dominującej mentalności żebraczo-roszczeniowej. Wystarczy się uważnie wsłuchać w wypowiedzi polityków większości partii, aby odkryć amatorów życia z ręką w kieszeni nie tylko krajowego, lecz także zagranicznego sąsiada. Nie trzeba apeli o dotacje do "owoców miękkich". Wystarczy usłyszeć, że chcemy "Europy solidarnej", aby wiedzieć, że chodzi o cudze pieniądze. Obserwując to, co się dzieje w Niemczech, Francji i innych krajach zaawansowanej eurosklerozy, wiadomo bowiem, że nie chodzi o akceptację różnic reguł gry, pomagających zwiększać konkurencyjność biedniejszych państw członkowskich.
Życie na cudzy rachunek, bez własnego wysiłku w celu zdobycia środków utrzymania, demoralizuje - niestety - wszystkich. I płochliwe ptaki z głębi lasu, i szczwane lisy, i niegdyś wielce pracowitych Niemców, których 80 proc. uważa dzisiaj, że zapewnienie dochodu i ciekawej lekkiej pracy jest zadaniem... rządu. Ten proces postępuje zresztą bardzo szybko. Ludwig Erhard, architekt niemieckiego powojennego cudu gospodarczego, ostrzegał już w 1963 r. swoich rodaków przed "życiem z ręką w kieszeni sąsiada". Erhard, inaczej niż zwolennicy państwa opiekuńczego, rozumiał doskonale dwie fundamentalne zależności ekonomiczne. Pierwszą - że dając jednym, trzeba zabrać innym. I drugą, zupełnie niezrozumiałą do dziś przez lewicowych ideologów - że zabieranie tym innym osłabia ich bodźce do tworzenia bogactwa, a co za tym idzie - zmniejsza krajowy "bochenek" do podziału.
Polacy, zdemoralizowani dodatkowo historią własną (rozbiory, wojny) i wspólną (komunizm), są szczególnie podatni na korodujące konsekwencje ekspansji państwa opiekuńczego. Wielu hołduje przekonaniu, że każdemu się należy od państwa i jeśli państwo tego nie daje, co komu się wydaje, że mu się należy, to trzeba owo państwo oszukać. Mój znakomity kolega prof. Wacław Wilczyński nie darmo mówi o traktowaniu państwa przez większość Polaków jako wrogiego państwa opiekuńczego.
Najlepszym przykładem są u nas renty inwalidzkie. Jesteśmy rekordzistami świata, jeśli idzie o wydatki na renty inwalidzkie: ponad 5 proc. PKB. Tymczasem w sąsiednich Czechach na te renty wydaje się około 1,7 proc. PKB, a więc trzy razy mniej!!! A przecież z pozoru nic nas specjalnie od Czechów nie różni. Też demoralizujące półwiecze komunizmu, też podobne położenie geograficzne (nie mamy tak surowego klimatu jak na przykład Norwegia i inne kraje skandynawskie). Ale u nas nadal wyłudzenie renty inwalidzkiej uważa się często za chwalebną zaradność...
Roszczeniowość wojownicza
Do tej pory rozważaliśmy demoralizujące efekty "socjalu" z punktu widzenia wpływu ewolucji państwa opiekuńczego na skłonność do pójścia na łatwiznę. Od trudnej konkurencji i pięcia się w górę po drabinie zamożności wielu woli głosować za państwem opiekuńczym i wybiera - cytując ponownie Erharda - "życie z ręką w kieszeni sąsiada". W wypadku fauny, rzecz jasna, należy uczynić drobną korektę. Ptaki i ssaki zachowują się na ogół przyzwoiciej i cieszą się tym, z czego sąsiad już sam zrezygnował...
To jeszcze jednak nie koniec demoralizacji będącej następstwem państwa opiekuńczego. Obok roszczeniowości zwyczajnej, określanej tutaj popularnym powiedzonkiem "się należy", istnieje roszczeniowość wojownicza. Nie omija ona, niestety, także i przyzwoitszego na ogół świata zwierząt. W związku z rozwojem masowej turystyki wyjazdy do Afryki spowodowały exodus małp z interioru do miejscowości licznie odwiedzanych przez turystów. Małpy te nie zawsze czekają, aż turyści dadzą im coś smacznego do jedzenia, lecz coraz częściej rzucają się na spacerujących turystów, usiłując wydrzeć im to, co trzymają w rękach, lub porywają jedzenie, wpadając przez okna do pokoi hotelowych.
Takie zachowania są jednak znacznie częstsze wśród ludzi. Przykładów nie brakuje i w Polsce. Demonstracje uliczne z okrzykami: "złodzieje!" pod adresem banku nie chcącego udzielić kolejnej pożyczki, która zostałaby przejedzona tak jak poprzednie, okupacje Ministerstwa Finansów z postulatami kolejnej dotacji czy umorzenia długów, rzucanie płytami chodnikowymi w imię szczytnego celu zachowania przedsiębiorstw, których wytworów nikt nie chce kupić - wszystko to są przejawy takiej właśnie wojowniczej roszczeniowości.
Ba, mamy nawet państwo, które uprawia taką agresywną, żebraczą roszczeniowość, grożąc wojną, nawet atomową, jeśli nie da mu się tego czy owego. Pod tym względem Kim Dzong Il niewątpliwie przebija takiego Leppera czy Wrzodaka.
Żebrak międzynarodowy
Sroki czy lisy szukają resztek u siebie, we własnym śmietniku. Nie oczekują importu zawartości innych śmietników, jeśli miejscowy akurat nie zawiera ulubionych frykasów. Ludzie, niestety, inaczej. Nasze wejście do unii obok rozmaitych - dobrych i złych - następstw ma też określone, demoralizujące konsekwencje w zakresie przyzwyczajenia do "socjalu". Rozmaite fundusze, zwane w żargonie biurokracji "pomocowymi", przyzwyczajają do życia na "socjalu" na koszt innych państw. Jak łatwo przyjąć taką żebraczo-roszczeniową postawę, mieliśmy okazję dostrzec w ostatnim okresie. Urodzaj owoców w połączeniu z mniejszym popytem zagranicznym spowodował znaczny spadek cen w stosunku do bardzo dobrego pod tym względem zeszłego roku. Skutek? Nowy minister rolnictwa już zaczął poszukiwać w Brukseli możliwości pomocy dla producentów "owoców miękkich". A kiedy Bruksela pod presją niektórych członków UE przygotowała plan (ograniczonej) reformy systemu subsydiowania cukru, ten sam minister ostro zaprotestował, bo nasi producenci potrzebują tych pieniędzy. Jak widać, możliwość - cytując raz jeszcze Erharda - życia z ręką w kieszeni (zagranicznego) sąsiada jest niezwykle pociągająca. Proces demoralizacji trwa niezwykle krótko, co widać po eseldowskim trzydziestolatku...
Obawiam się, że proces reform wolnorynkowych może w warunkach członkostwa w unii napotykać większe przeszkody także i z tego powodu. Wielu będzie woleć unijne dotacje w garści niż bogactwo będące następstwem zwiększonej konkurencyjności na dachu. Mamy bowiem w Polsce więcej niż dwie partie o dominującej mentalności żebraczo-roszczeniowej. Wystarczy się uważnie wsłuchać w wypowiedzi polityków większości partii, aby odkryć amatorów życia z ręką w kieszeni nie tylko krajowego, lecz także zagranicznego sąsiada. Nie trzeba apeli o dotacje do "owoców miękkich". Wystarczy usłyszeć, że chcemy "Europy solidarnej", aby wiedzieć, że chodzi o cudze pieniądze. Obserwując to, co się dzieje w Niemczech, Francji i innych krajach zaawansowanej eurosklerozy, wiadomo bowiem, że nie chodzi o akceptację różnic reguł gry, pomagających zwiększać konkurencyjność biedniejszych państw członkowskich.
Więcej możesz przeczytać w 36/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.