Elvis Presley odegrał w historii muzyki XX wieku taką rolę jak Szekspir w teatrze Elvis Presley umarł w kulminacyjnym momencie punkrockowej rewolty (16 sierpnia 1977 r.). Miał zaledwie 42 lata, lecz w chwili śmierci wydawał się rówieśnikiem biblijnego Matuzalema. Rock był wciąż muzyką buntu i medium młodzieży i to wystarczyło, że także trzydziestoparolatków, jakimi byli eks-Beatlesi i Stonesi, uważano za emerytów. Nawet dzisiaj, gdy mija pół wieku od płytowego debiutu Elvisa, trudno się oswoić z myślą, że w styczniu 2005 r. będziemy obchodzić 70. rocznicę urodzin króla rock and rolla.
Wybryk natury
5 lipca 1954 r. Elvis zarejestrował w studiu Sun Records w Memphis utwór "ThatŐs All Right Mama" Arthura "Big Boya" Crudupa. Ten dzień jest obchodzony na całym świecie jako moment narodzin rock and rolla. Z historycznego punktu widzenia to bzdura. Tego typu muzykę grano od połowy lat 40. w lokalach dla kolorowych, by wspomnieć tylko utwory Roya Browna ("Good RockinŐ Tonight") czy Louisa Jordana ("Caldonia"). Zanim zadebiutował Elvis, na rynku istniało już sporo singli, które spełniały gatunkowe kryteria wymagane od rock and rolla, choćby "Rocket 88" JackieŐego Brenstona (1951) lub "Rock This Joint" i "Crazy Man Crazy" Billa Haleya z 1953 r. A jednak wszystkim tym nagraniom czegoś brakowało, by stały się więcej niż epizodem na listach przebojów.
Presley zdawał się być żywą ilustracją tezy Pauline Kael, że każdy moment zwrotny w sztuce, także popularnej, początkowo wygląda na pomyłkę albo anomalię. Na odwrocie singla "ThatŐs All Right Mama" znalazł się utwór "Blue Moon Of Kentu-cky" autorstwa legendy country Billa Monroe. Stała się rzecz nie do pomyślenia - oto na jednej płycie spotkały się dwie obce sobie kulturowo i rasowo tradycje muzyczne: rhythm and blues i country and western. Rockabilly, bo taką nazwę otrzymał z czasem ów pierwszy rockowy styl, w pierwszej chwili wydawał się zbyt biały dla czarnych i zbyt czarny dla białych.
Archetyp rockmana
W połowie lat 50. istniała już nowa publiczność - pokolenie nastolatków epoki powojennego boomu gospodarczego, które dysponowało wolnym czasem i pieniędzmi i miało mniej surowe niż ich rodzice poglądy na kwestie rasowe (przynajmniej w odniesieniu do muzyki). Elvis - jakby na jej zamówienie - wprowadził do grzecznej, aseptycznej i aseksualnej muzyki białych erotyzm, ekspresyjność i agresję. Doskonale współbrzmiały one z nastrojami czasów - buntem beatników i przesłaniem pierwszych pokoleniowych filmów, takich jak "Dziki" z Marlonem Brando czy "Buntownik bez powodu" z Jamesem Deanem.
Żaden biały wykonawca przed Elvisem nie był tak jak on wrażliwy na zmysłowość rhythm and bluesa i religijną emocjonalność pieśni spirituals i gospels. Był przy tym wysoki i przystojny, dysponował tenorem najwyższej próby i fenomenalnym darem kształtowania melodii. Jednym słowem, był idealnym kandydatem na nową gwiazdę muzyki popularnej. Elvis stał się archetypem rockmana - aroganckiego chłopca z gitarą, a w spopularyzowaniu tego imageŐu zasadniczą rolę odegrało stosunkowo nowe medium, jakim była telewizja. To wszystko nastąpiło jednak nie w mitycznym 1954 r., lecz dwa lata później, gdy po przejściu do wytwórni RCA Elvis nagrał pierwszy ze swych wielkich światowych przebojów - "Heartbreak Hotel". Dopiero ten dzień zasługuje na miano prawdziwego początku epoki rocka.
Mit Elvisa
Kultura pop nie troszczy się o fakty, nastawiona jest na kreowanie mitów, a mit Elvisa jest jej majstersztykiem. Opiera się on na zaledwie czterech heroicznych latach - między 1954 r. a 1958 r., między nagraniem "ThatŐs All Right Mama" a powołaniem do wojska. Mit Elvisa bagatelizuje dekadę występów w marnych hollywoodzkich filmach i schyłkowy okres tras koncertowych początku lat 70., corocznych wystawnych koncertów w Las Vegas. Ale prawda jest taka, że w ciągu tych czterech lat Elvis dokonał w pojedynkę przewrotu w kulturze masowej na skalę tak wielką, że bez cienia przesady i afektacji można uznać, iż w historii muzyki XX wieku odegrał on taką rolę, jak Szekspir w teatrze, bracia Lumiere w filmie, Pablo Picasso w sztuce nowoczesnej, a Louis Armstrong w jazzie.
Pobożny chłopak z południa
Elvis zdefiniował w swoich utworach najważniejszy gatunek muzyczny drugiej połowy ubiegłego stulecia. Jako pierwszy biały wykonawca przerzucił most między kulturą czarnych gett i białych przedmieść, stał się - wbrew swojej woli - pierwowzorem i patronem wszystkich późniejszych rockandrollowych rebelii. I chyba w pewnym momencie sam był przerażony zamieszaniem, które wywołał na całym świecie i którego znaczenia, jako prosty, pobożny chłopak z południa, pewnie nie do końca rozumiał. Elvis w gruncie rzeczy mentalnie należał do generacji piosenkarzy pokroju Binga CrosbyŐego, PerryŐego Como czy Deana Martina i tym należy tłumaczyć jego niepojęte odwrócenie się tyłem do całej kontestacji lat 60. On po prostu pragnął być lubiany i kochany przez wszystkich.
Powtarzana do znudzenia opinia, że niepokornego Elvisa obłaskawiło wojsko, jest chyba rockandrollowym kłamstwem wszech czasów. Jeśli jakieś zdarzenie w jego życiu mogło mieć decydujący wpływ na odejście od pierwotnego rock and rolla w stronę muzycznego mainstreamu i repertuaru raczej godzącego niż dzielącego pokolenia, to była nim raczej śmierć matki w 1958 r. A być może - jak przypuszcza Bono z U2 - tę przemianę wymusiło po prostu "wielkie dupsko sławy, które na nim usiadło".
5 lipca 1954 r. Elvis zarejestrował w studiu Sun Records w Memphis utwór "ThatŐs All Right Mama" Arthura "Big Boya" Crudupa. Ten dzień jest obchodzony na całym świecie jako moment narodzin rock and rolla. Z historycznego punktu widzenia to bzdura. Tego typu muzykę grano od połowy lat 40. w lokalach dla kolorowych, by wspomnieć tylko utwory Roya Browna ("Good RockinŐ Tonight") czy Louisa Jordana ("Caldonia"). Zanim zadebiutował Elvis, na rynku istniało już sporo singli, które spełniały gatunkowe kryteria wymagane od rock and rolla, choćby "Rocket 88" JackieŐego Brenstona (1951) lub "Rock This Joint" i "Crazy Man Crazy" Billa Haleya z 1953 r. A jednak wszystkim tym nagraniom czegoś brakowało, by stały się więcej niż epizodem na listach przebojów.
Presley zdawał się być żywą ilustracją tezy Pauline Kael, że każdy moment zwrotny w sztuce, także popularnej, początkowo wygląda na pomyłkę albo anomalię. Na odwrocie singla "ThatŐs All Right Mama" znalazł się utwór "Blue Moon Of Kentu-cky" autorstwa legendy country Billa Monroe. Stała się rzecz nie do pomyślenia - oto na jednej płycie spotkały się dwie obce sobie kulturowo i rasowo tradycje muzyczne: rhythm and blues i country and western. Rockabilly, bo taką nazwę otrzymał z czasem ów pierwszy rockowy styl, w pierwszej chwili wydawał się zbyt biały dla czarnych i zbyt czarny dla białych.
Archetyp rockmana
W połowie lat 50. istniała już nowa publiczność - pokolenie nastolatków epoki powojennego boomu gospodarczego, które dysponowało wolnym czasem i pieniędzmi i miało mniej surowe niż ich rodzice poglądy na kwestie rasowe (przynajmniej w odniesieniu do muzyki). Elvis - jakby na jej zamówienie - wprowadził do grzecznej, aseptycznej i aseksualnej muzyki białych erotyzm, ekspresyjność i agresję. Doskonale współbrzmiały one z nastrojami czasów - buntem beatników i przesłaniem pierwszych pokoleniowych filmów, takich jak "Dziki" z Marlonem Brando czy "Buntownik bez powodu" z Jamesem Deanem.
Żaden biały wykonawca przed Elvisem nie był tak jak on wrażliwy na zmysłowość rhythm and bluesa i religijną emocjonalność pieśni spirituals i gospels. Był przy tym wysoki i przystojny, dysponował tenorem najwyższej próby i fenomenalnym darem kształtowania melodii. Jednym słowem, był idealnym kandydatem na nową gwiazdę muzyki popularnej. Elvis stał się archetypem rockmana - aroganckiego chłopca z gitarą, a w spopularyzowaniu tego imageŐu zasadniczą rolę odegrało stosunkowo nowe medium, jakim była telewizja. To wszystko nastąpiło jednak nie w mitycznym 1954 r., lecz dwa lata później, gdy po przejściu do wytwórni RCA Elvis nagrał pierwszy ze swych wielkich światowych przebojów - "Heartbreak Hotel". Dopiero ten dzień zasługuje na miano prawdziwego początku epoki rocka.
Mit Elvisa
Kultura pop nie troszczy się o fakty, nastawiona jest na kreowanie mitów, a mit Elvisa jest jej majstersztykiem. Opiera się on na zaledwie czterech heroicznych latach - między 1954 r. a 1958 r., między nagraniem "ThatŐs All Right Mama" a powołaniem do wojska. Mit Elvisa bagatelizuje dekadę występów w marnych hollywoodzkich filmach i schyłkowy okres tras koncertowych początku lat 70., corocznych wystawnych koncertów w Las Vegas. Ale prawda jest taka, że w ciągu tych czterech lat Elvis dokonał w pojedynkę przewrotu w kulturze masowej na skalę tak wielką, że bez cienia przesady i afektacji można uznać, iż w historii muzyki XX wieku odegrał on taką rolę, jak Szekspir w teatrze, bracia Lumiere w filmie, Pablo Picasso w sztuce nowoczesnej, a Louis Armstrong w jazzie.
Pobożny chłopak z południa
Elvis zdefiniował w swoich utworach najważniejszy gatunek muzyczny drugiej połowy ubiegłego stulecia. Jako pierwszy biały wykonawca przerzucił most między kulturą czarnych gett i białych przedmieść, stał się - wbrew swojej woli - pierwowzorem i patronem wszystkich późniejszych rockandrollowych rebelii. I chyba w pewnym momencie sam był przerażony zamieszaniem, które wywołał na całym świecie i którego znaczenia, jako prosty, pobożny chłopak z południa, pewnie nie do końca rozumiał. Elvis w gruncie rzeczy mentalnie należał do generacji piosenkarzy pokroju Binga CrosbyŐego, PerryŐego Como czy Deana Martina i tym należy tłumaczyć jego niepojęte odwrócenie się tyłem do całej kontestacji lat 60. On po prostu pragnął być lubiany i kochany przez wszystkich.
Powtarzana do znudzenia opinia, że niepokornego Elvisa obłaskawiło wojsko, jest chyba rockandrollowym kłamstwem wszech czasów. Jeśli jakieś zdarzenie w jego życiu mogło mieć decydujący wpływ na odejście od pierwotnego rock and rolla w stronę muzycznego mainstreamu i repertuaru raczej godzącego niż dzielącego pokolenia, to była nim raczej śmierć matki w 1958 r. A być może - jak przypuszcza Bono z U2 - tę przemianę wymusiło po prostu "wielkie dupsko sławy, które na nim usiadło".
Więcej możesz przeczytać w 36/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.