Alberto Moravia mawiał, że "silny rząd rządzi krajem, silna opozycja rządzi rządem". W Polsce nie ma ani jednego, ani drugiego.
Liberalna dywersja sączona wśród lewicowo nastawionych obywateli przynosi zaskakujące wyniki. I to jest znaczący sukces tygodnika "Wprost". Według "Przeglądu", głównymi twarzami zjednoczonej centrolewicy powinni być Władysław Frasyniuk, Marek Belka i Jerzy Hausner. Tak wynika z badań, które zdobyła redakcja, a które SLD zamówił. To oznacza, że sojusz niepotrzebnie przechodził do opozycji, gdy rząd premiera Belki deklarował wprowadzenie odpłatności za studia, sprzeciw wobec emerytur górniczych czy zamiar wprowadzenia podatku liniowego. Oświadczenia Wojciecha Olejniczaka z sierpnia 2005 r., że rozwiązania przyjmowane przez rząd Belki są "wręcz wrogie" dla programu SLD, okazały się pochopne i niedojrzałe. W ogóle cała koncepcja tzw. zwrotu w lewo, krytyki planu Hausnera, zerwania z kultem PKB, rozwoju zamiast wzrostu i walki ze szkodliwym neoliberalizmem okazała się zwykłym oderwaniem od mas, bo przecież po nazwiskach widać, że lud chce czegoś innego.
Marek Król, redaktor naczelny "Wprost", może zacierać ręce. Chyba że masy się mylą albo plączą się badacze. Badaczom zdarza się to na ogół w dwóch wypadkach: gdy źle odczytują intencje zleceniodawcy lub gdy za bardzo chcą sprostać zamówieniu.
Inaczej, niż się państwu zdaje
Trawestując klasyka, "nie jest tak, jak się państwu zdaje". Społeczeństwu zdawało się na przykład, że po wyborach powstanie większościowa koalicja PO-PiS. Co więcej, o takiej możliwości graniczącej z pewnością zapewniali solennie liderzy obu ugrupowań. Dziś widać wyraźnie, jak wielka była to mistyfikacja. Biorąc pod uwagę poglądy Jarosława Kaczyńskiego, jego wizję państwa i misję, którą siebie z bratem obarczył, taka koalicja nie mogła być realna. Kaczyński uważa, że modernizacja naszego kraju może się dokonać poprzez aparat przymusu oraz instytucje natury ideologicznej, oparte na "Krótkim kursie historii PC i PiS". Taka koncepcja nie pozwala zawrzeć koalicji z silnym partnerem, bo oznaczałaby konieczność podzielenia się realną władzą. Możliwe są tylko porozumienia ze słabymi satelitami i taki właśnie stabilizacyjny wariant jest realizowany.
Myśl polityczna prezesa PiS, potwierdzająca eliminację PO z potencjalnego aliansu, została niedawno wyłożona w Sejmie. Zapewne wielu osobom zapadła w pamięć deklaracja zrobienia porządku w Polsce. Jarosław Kaczyński nie jest tu oryginalny i skojarzenia nasuwają się same. Wiele lat wcześniej, 16 września 1831 r., francuski minister spraw zagranicznych Franois S�bastiani oświadczył w Paryżu, że "porządek panuje w Warszawie". Było to po krwawym szturmie na powstańczą stolicę rosyjskiego wojska feldmarszałka Iwana Paskiewicza, przerzuconego do Polski z północnego Kaukazu. Można też wspomnieć o zasadzie "Ordnung muss sein", która powodowała, że Immanuel Kant dobrowolnie biegał ze swoimi dziełami do cenzury państwowej. Nawet wielki Goethe mówił, że "lepsza krzywda niż nieporządek". "Ordnungowa" mentalność rozwija się wspaniale w szeregach PiS, a jej wirus razem z ptasią grypą atakuje właśnie cały kraj. Podobno jednak nie jest tak groźny, jak się go przedstawia i jak on sam udaje - wystarczy przyrządzić ptactwo na ruszcie, a wirus zginie od temperatury. Na dobrą sprawę do sukcesu potrzebny jest tylko sprawny kucharz. Tego jednak jak na lekarstwo.
Do trzech razy sztuka
SLD od pierwszej zmiany przewodniczącego w marcu 2004 r. odnotował cztery ważne wydarzenia. Wszystkie pod patronatem i z czynnym udziałem Aleksandra Kwaśniewskiego. Trzy z nich zakończyły się pełną klęską, ale ludziom dzięki umiejętnej i poprawnej perswazji zdaje się, że prezydenta przy tym nie było.
Secesja Marka Borowskiego była próbą powołania nowej formacji, w przekonaniu, że jest to dobra okazja, aby stworzyć wreszcie sojusz wyborczy z politykami dawnej Unii Wolności. Racją istnienia SDPL mogła być tylko totalna krytyka SLD i stosowano ją w sposób nieprzytomny. Marek Borowski nie przysporzył jednak lewicy nowych wyborców. Pozyskał po prostu część dotychczasowych. Sama secesja zaś, jako plan polityczny, została odrzucona przez elektorat, w rezultacie czego lewica straciła sporą część mandatów.
Rząd Marka Belki miał wywindować notowania SLD, a osobę premiera uczynić kandydatem na prezydenta RP. Na pytanie dziennikarzy skierowane do Aleksandra Kwaśniewskiego, dlaczego na szefa rządu wybrał Marka Belkę ("Polityka" z 10 kwietnia 2004 r.), prezydent odpowiedział: "Prof. Belka daje absolutną gwarancję, że nie będzie tworzył żadnej partii, żadnej frakcji, że od pierwszego do ostatniego dnia urzędowania zajmie się sprawami, które leżą na stole i wymagają załatwienia". Decyzje "leżące na stole" i ambicje premiera doprowadziły SLD do opozycji i wysokich kosztów politycznych w gorącym czasie przedwyborczym. Natomiast samego Marka Belkę zawiodły wpierw do porażki wyborczej, a potem do genewskiej placówki ONZ. Przynajmniej w sezonie narciarskim może być blisko swojego sojusznika.
Kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza też była traktowana jako znaczące wsparcie SLD. Wiązała się zresztą z poważnym wysiłkiem finansowym i organizacyjnym partii. Jego wycofanie się nastąpiło w najgorszym momencie i osłabiło sojusz tuż przed wyborami parlamentarnymi. Do dziś na Rozbrat krąży ponury dowcip, jak to na wyrzuty dotyczące niespodziewanej rezygnacji kierownictwo sojuszu usłyszało: "trzeba się było ubezpieczyć".
Jedenastoprocentowy wynik wyborczy został ogłoszony jako sukces, choć przed awanturą z ułożeniem list wyborczych sojusz miał 14 procent (w lutym 2004 r., kiedy zapadła decyzja o zmianie szefa partii, SLD miał 18 proc. poparcia). Na listach do Sejmu nie mógł się znaleźć nikt, kto miał zatargi z prezydentem. Charakterystyczne, że ci ze znanych, ale niechcianych, którzy wystartowali do Senatu, uzyskali tyle głosów, że dawało im to pewny mandat w Sejmie. Nie są w nim obecni i to widać zwłaszcza w warunkach ostrej walki politycznej.
Nowa polityczna poprawność
Poprawność polityczna robi w Polsce karierę. Termin, który w Stanach Zjednoczonych oznaczał zastępowanie określeń uznawanych za negatywne na rzecz bardziej neutralnych, w Polsce jest elementem politycznego, moralnego i światopoglądowego wyboru. Wyboru języka, ale i gestu. Jak napisała Magdalena Środa ("Gazeta Wyborcza" z 4 lutego 2006 r.), zwolennicy nowej poprawności politycznej nie mówią otwarcie o swych sympatiach dla nacjonalizmu, lecz tylko o "silnej tożsamości wspólnotowej". Nie mówią o cenzurze i ograniczaniu swobód obywatelskich, do czego w istocie dążą, lecz straszą widmem "cywilizacji śmierci". Nie deklarują otwarcie chęci dyskryminowania mniejszości, lecz przywołują hasła "ładu moralnego" i "demokracji z wartościami". Zamiast o Polakach mówią o "rdzennych Polakach". Ta sama metoda jest stosowana wobec ludzi i ugrupowań lewicy. Rząd Millera jest po prostu "rządem", kiedy trzeba o nim powiedzieć coś pozytywnego. Jest "lewicowe społeczeństwo", ale nie ma lewicowej partii. Są przestępcy z SLD i "osoby podejrzane", jeśli nie pochodzą z lewicy. Jest "polska droga do unii", ale nie ma na niej sojuszu. No i jest zadekretowany i poprawny podział na tych, "którzy przy tym byli", i tych, "których przy tym nie było".
Politycy SLD i PO obchodzili niedawno 100 dni w parlamentarnej opozycji. "To czas nędzy - napisał Marek Beylin ("Gazeta Wyborcza" z 13 lutego 2006 r.) - z PO, drugiej partii w parlamencie, wciąż dobiegają głównie jęki, że PiS oszukał, porzucił, zdradził. Owszem, platforma krytykuje rząd, ale czyni to tak, iż nie sposób zrozumieć, co sama chciałaby robić". "Niemoc owładnęła także lewicę - pisze dalej Beylin. SLD i pozaparlamentarne SDPL zajmują się głównie sobą. Pertraktują o porozumieniu i zapowiadają, że już wkrótce utworzą wspólną formację. To, jak rozumiem, dialog heroiczny i wyczerpujący, bo od wyborów nie usłyszeliśmy od tych partii żadnego ważnego słowa".
Marek Beylin nieco się myli. Jerzy Szmajdziński w świetnym wystąpieniu w Sejmie z okazji 100 dni rządu premiera Marcinkiewicza powiedział rzeczy ważne i trafne. Sęk w tym, że dosyć późno.
Patataj, patataj!
Alberto Moravia mawiał, że "silny rząd rządzi krajem, silna opozycja rządzi rządem". W Polsce nie ma ani jednego, ani drugiego. Można się zżymać na słowa Beylina, ale daremne jest przekonanie, że wystarczy tylko poczekać, bo jak im zacznie spadać, to nam zacznie rosnąć. Jeśli głównym komunikatem ma być kolejna deklaracja o współpracy i mówienie o faktach zamiast faktów, to na koniec kadencji będzie tak jak w znanej anegdocie. Do Czapajewa zameldował się jego adiutant Pietka i poprosił o roczny urlop. Zwariowałeś - zdenerwował się dowódca. Biali atakują, a ty na urlop?! - Ale to jest urlop na pisanie pracy doktorskiej - oznajmił Pietka. - To jeszcze gorzej - wściekł się czerwonoarmista. - Ale to będzie praca o was, towarzyszu Czapajew. - A, to co innego. Masz urlop i wracaj za rok". Po roku Pietka przybył z pokaźną księgą pod pachą. - Co jest w pierwszym rozdziale? - spytał komendant. - Jak towarzysz Czapajew wsiada na konia - zameldował Pietka. - A w ostatnim? - Jak towarzysz Czapajew zsiada z konia. - A w środku? - A w środku jest takie patataj, patataj, patataj!
Fot. J. Marczewski; K. Mikuła
Marek Król, redaktor naczelny "Wprost", może zacierać ręce. Chyba że masy się mylą albo plączą się badacze. Badaczom zdarza się to na ogół w dwóch wypadkach: gdy źle odczytują intencje zleceniodawcy lub gdy za bardzo chcą sprostać zamówieniu.
Inaczej, niż się państwu zdaje
Trawestując klasyka, "nie jest tak, jak się państwu zdaje". Społeczeństwu zdawało się na przykład, że po wyborach powstanie większościowa koalicja PO-PiS. Co więcej, o takiej możliwości graniczącej z pewnością zapewniali solennie liderzy obu ugrupowań. Dziś widać wyraźnie, jak wielka była to mistyfikacja. Biorąc pod uwagę poglądy Jarosława Kaczyńskiego, jego wizję państwa i misję, którą siebie z bratem obarczył, taka koalicja nie mogła być realna. Kaczyński uważa, że modernizacja naszego kraju może się dokonać poprzez aparat przymusu oraz instytucje natury ideologicznej, oparte na "Krótkim kursie historii PC i PiS". Taka koncepcja nie pozwala zawrzeć koalicji z silnym partnerem, bo oznaczałaby konieczność podzielenia się realną władzą. Możliwe są tylko porozumienia ze słabymi satelitami i taki właśnie stabilizacyjny wariant jest realizowany.
Myśl polityczna prezesa PiS, potwierdzająca eliminację PO z potencjalnego aliansu, została niedawno wyłożona w Sejmie. Zapewne wielu osobom zapadła w pamięć deklaracja zrobienia porządku w Polsce. Jarosław Kaczyński nie jest tu oryginalny i skojarzenia nasuwają się same. Wiele lat wcześniej, 16 września 1831 r., francuski minister spraw zagranicznych Franois S�bastiani oświadczył w Paryżu, że "porządek panuje w Warszawie". Było to po krwawym szturmie na powstańczą stolicę rosyjskiego wojska feldmarszałka Iwana Paskiewicza, przerzuconego do Polski z północnego Kaukazu. Można też wspomnieć o zasadzie "Ordnung muss sein", która powodowała, że Immanuel Kant dobrowolnie biegał ze swoimi dziełami do cenzury państwowej. Nawet wielki Goethe mówił, że "lepsza krzywda niż nieporządek". "Ordnungowa" mentalność rozwija się wspaniale w szeregach PiS, a jej wirus razem z ptasią grypą atakuje właśnie cały kraj. Podobno jednak nie jest tak groźny, jak się go przedstawia i jak on sam udaje - wystarczy przyrządzić ptactwo na ruszcie, a wirus zginie od temperatury. Na dobrą sprawę do sukcesu potrzebny jest tylko sprawny kucharz. Tego jednak jak na lekarstwo.
Do trzech razy sztuka
SLD od pierwszej zmiany przewodniczącego w marcu 2004 r. odnotował cztery ważne wydarzenia. Wszystkie pod patronatem i z czynnym udziałem Aleksandra Kwaśniewskiego. Trzy z nich zakończyły się pełną klęską, ale ludziom dzięki umiejętnej i poprawnej perswazji zdaje się, że prezydenta przy tym nie było.
Secesja Marka Borowskiego była próbą powołania nowej formacji, w przekonaniu, że jest to dobra okazja, aby stworzyć wreszcie sojusz wyborczy z politykami dawnej Unii Wolności. Racją istnienia SDPL mogła być tylko totalna krytyka SLD i stosowano ją w sposób nieprzytomny. Marek Borowski nie przysporzył jednak lewicy nowych wyborców. Pozyskał po prostu część dotychczasowych. Sama secesja zaś, jako plan polityczny, została odrzucona przez elektorat, w rezultacie czego lewica straciła sporą część mandatów.
Rząd Marka Belki miał wywindować notowania SLD, a osobę premiera uczynić kandydatem na prezydenta RP. Na pytanie dziennikarzy skierowane do Aleksandra Kwaśniewskiego, dlaczego na szefa rządu wybrał Marka Belkę ("Polityka" z 10 kwietnia 2004 r.), prezydent odpowiedział: "Prof. Belka daje absolutną gwarancję, że nie będzie tworzył żadnej partii, żadnej frakcji, że od pierwszego do ostatniego dnia urzędowania zajmie się sprawami, które leżą na stole i wymagają załatwienia". Decyzje "leżące na stole" i ambicje premiera doprowadziły SLD do opozycji i wysokich kosztów politycznych w gorącym czasie przedwyborczym. Natomiast samego Marka Belkę zawiodły wpierw do porażki wyborczej, a potem do genewskiej placówki ONZ. Przynajmniej w sezonie narciarskim może być blisko swojego sojusznika.
Kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza też była traktowana jako znaczące wsparcie SLD. Wiązała się zresztą z poważnym wysiłkiem finansowym i organizacyjnym partii. Jego wycofanie się nastąpiło w najgorszym momencie i osłabiło sojusz tuż przed wyborami parlamentarnymi. Do dziś na Rozbrat krąży ponury dowcip, jak to na wyrzuty dotyczące niespodziewanej rezygnacji kierownictwo sojuszu usłyszało: "trzeba się było ubezpieczyć".
Jedenastoprocentowy wynik wyborczy został ogłoszony jako sukces, choć przed awanturą z ułożeniem list wyborczych sojusz miał 14 procent (w lutym 2004 r., kiedy zapadła decyzja o zmianie szefa partii, SLD miał 18 proc. poparcia). Na listach do Sejmu nie mógł się znaleźć nikt, kto miał zatargi z prezydentem. Charakterystyczne, że ci ze znanych, ale niechcianych, którzy wystartowali do Senatu, uzyskali tyle głosów, że dawało im to pewny mandat w Sejmie. Nie są w nim obecni i to widać zwłaszcza w warunkach ostrej walki politycznej.
Nowa polityczna poprawność
Poprawność polityczna robi w Polsce karierę. Termin, który w Stanach Zjednoczonych oznaczał zastępowanie określeń uznawanych za negatywne na rzecz bardziej neutralnych, w Polsce jest elementem politycznego, moralnego i światopoglądowego wyboru. Wyboru języka, ale i gestu. Jak napisała Magdalena Środa ("Gazeta Wyborcza" z 4 lutego 2006 r.), zwolennicy nowej poprawności politycznej nie mówią otwarcie o swych sympatiach dla nacjonalizmu, lecz tylko o "silnej tożsamości wspólnotowej". Nie mówią o cenzurze i ograniczaniu swobód obywatelskich, do czego w istocie dążą, lecz straszą widmem "cywilizacji śmierci". Nie deklarują otwarcie chęci dyskryminowania mniejszości, lecz przywołują hasła "ładu moralnego" i "demokracji z wartościami". Zamiast o Polakach mówią o "rdzennych Polakach". Ta sama metoda jest stosowana wobec ludzi i ugrupowań lewicy. Rząd Millera jest po prostu "rządem", kiedy trzeba o nim powiedzieć coś pozytywnego. Jest "lewicowe społeczeństwo", ale nie ma lewicowej partii. Są przestępcy z SLD i "osoby podejrzane", jeśli nie pochodzą z lewicy. Jest "polska droga do unii", ale nie ma na niej sojuszu. No i jest zadekretowany i poprawny podział na tych, "którzy przy tym byli", i tych, "których przy tym nie było".
Politycy SLD i PO obchodzili niedawno 100 dni w parlamentarnej opozycji. "To czas nędzy - napisał Marek Beylin ("Gazeta Wyborcza" z 13 lutego 2006 r.) - z PO, drugiej partii w parlamencie, wciąż dobiegają głównie jęki, że PiS oszukał, porzucił, zdradził. Owszem, platforma krytykuje rząd, ale czyni to tak, iż nie sposób zrozumieć, co sama chciałaby robić". "Niemoc owładnęła także lewicę - pisze dalej Beylin. SLD i pozaparlamentarne SDPL zajmują się głównie sobą. Pertraktują o porozumieniu i zapowiadają, że już wkrótce utworzą wspólną formację. To, jak rozumiem, dialog heroiczny i wyczerpujący, bo od wyborów nie usłyszeliśmy od tych partii żadnego ważnego słowa".
Marek Beylin nieco się myli. Jerzy Szmajdziński w świetnym wystąpieniu w Sejmie z okazji 100 dni rządu premiera Marcinkiewicza powiedział rzeczy ważne i trafne. Sęk w tym, że dosyć późno.
Patataj, patataj!
Alberto Moravia mawiał, że "silny rząd rządzi krajem, silna opozycja rządzi rządem". W Polsce nie ma ani jednego, ani drugiego. Można się zżymać na słowa Beylina, ale daremne jest przekonanie, że wystarczy tylko poczekać, bo jak im zacznie spadać, to nam zacznie rosnąć. Jeśli głównym komunikatem ma być kolejna deklaracja o współpracy i mówienie o faktach zamiast faktów, to na koniec kadencji będzie tak jak w znanej anegdocie. Do Czapajewa zameldował się jego adiutant Pietka i poprosił o roczny urlop. Zwariowałeś - zdenerwował się dowódca. Biali atakują, a ty na urlop?! - Ale to jest urlop na pisanie pracy doktorskiej - oznajmił Pietka. - To jeszcze gorzej - wściekł się czerwonoarmista. - Ale to będzie praca o was, towarzyszu Czapajew. - A, to co innego. Masz urlop i wracaj za rok". Po roku Pietka przybył z pokaźną księgą pod pachą. - Co jest w pierwszym rozdziale? - spytał komendant. - Jak towarzysz Czapajew wsiada na konia - zameldował Pietka. - A w ostatnim? - Jak towarzysz Czapajew zsiada z konia. - A w środku? - A w środku jest takie patataj, patataj, patataj!
Fot. J. Marczewski; K. Mikuła
Więcej możesz przeczytać w 9/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.