Świadczy o tym dobitnie wszystko to, co posypało się na głowę nieszczęsnej amerykańskiej ambasadorki Georgette Mosbacher. Milionerka i przyjaciółka prezydenta, którą Trump postanowił niedawno przysłać jako „swojego człowieka” do Warszawy, została oskarżona m.in. przez posłankę PiS o „wspieranie antypolskiej działalności”, przez byłego szefa dyplomacji o to, iż jest zaledwie „nowojorską celebrytką”, a przez marszałka Senatu, iż w gruncie rzeczy nie wie, na czym polega rola ambasadora. Na prorządowych portalach pojawiły się sarkastyczne listy znanych redaktorów z uniżonymi prośbami o „wskazanie Polsce listy firm, których pracy nie wolno nam komentować”, albo wiernopoddańcze parodie podpisane „wdzięczni polscy rabowie”. Nieprzebierający w słowach blogerzy (jak to mają w zwyczaju) miotali na panią ambasador wulgarne wyzwiska bądź skierowane do PiS żądania „wyrzucenia tej baby”.
Nie zamierzam wnikać w nasze narodowe kompleksy, które znów wyszły na jaw w postaci dość karykaturalnej. Ciekawszy jest bowiem problem polityczny, dotyczący kwestii dla nas niebłahej – tego, jak rozumiemy amerykańską politykę. Sympatia dla Trumpa, jaką obserwować można wśród zwolenników PiS, ma podłoże ideologiczne. Trump tak samo jak PiS nie cierpi politycznej poprawności, walczy z liberalnymi mediami, nie chce uchodźców ani imigrantów, a także lekceważy Unię Europejską. A przede wszystkim Trump – jako Amerykanin – z całą powagą mówi: „America First”, co znaczy, że interesy narodowe mają iść przed jakimiś globalistycznymi czy kosmopolitycznymi mrzonkami. Trudno się dziwić, że to wszystko polskim zwolennikom PiS musi się podobać. Zdaje się jednak, iż kompletnie nie rozumieją oni, jaki jest istotny sens patriotycznego sloganu: „America First”. Że mianowicie oznacza on, iż dla USA absolutne pierwszeństwo muszą mieć interesy Ameryki, amerykańskiego biznesu i amerykańskich pracowników. Przed wszelkimi innymi racjami i interesami. Także przed mniemaniami wielu prawicowców na całym świecie, liczących na to, iż tak bliski im teraz ideowo Biały Dom musi przecież w ich ciężkiej walce z „lewakami” i „liberałami” być dla nich opoką i sojusznikiem.
Nic jednak z tego. Rzecz w tym, że amerykańska polityka jest przede wszystkim polityką państwową. I zgodnie z tak podkreślaną przez Trumpa zasadą „America First” liczy się dla niej na pierwszym miejscu to, co amerykańskie. Nie ma większego znaczenia fakt, że wewnątrz USA Trump prowadzi zaciekłą batalię przeciw liberalnym i lewicowym mediom. Bo poza granicami Ameryki obowiązują już całkiem inne zasady. Liczy się tylko to, że nadający w Polsce TVN należy do wielkiego amerykańskiego koncernu Discovery w Silver Spring pod Waszyngtonem. I z tego tytułu jego interesy będą bronione na całym świecie, niezależnie od racji ideologicznych, poglądów czy konfliktów, w jakie wchodzi z jakimiś obcymi rządami. Jest to dokładnie ta sama zasada, która Trumpowi każe występować ze stanowczą obroną takich amerykańskich firm, jak Google, Apple czy Facebook, kiedy ich nieetyczne i monopolistyczne praktyki narażają je na retorsje Unii Europejskiej. Albo nakazuje wypowiadać wojny handlowe Chińczykom czy Europejczykom w obronie amerykańskich miejsc pracy i dla redukcji amerykańskiego deficytu handlowego.
To, że akurat TVN walczy sobie z polskim prawicowym rządem, ma dla Białego Domu znaczenie mniej więcej takie, jak zeszłoroczny śnieg. Ot, jakiś tam lokalny problem któregoś z dalekich sojuszników. Trump to amerykański narodowiec, a nie jakiś prawicowy Lenin, który by głosił hasło: „Prawicowcy wszystkich krajów, łączcie się!”. „America First” – symbolizuje bowiem nie to, że amerykańskie znaczy dobre, bo jest dobre, tylko to, że amerykańskie znaczy dobre, bo jest amerykańskie. Czas, aby ta prawda dotarła także do polskich sympatyków Donalda Trumpa.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.