Nasz cel to polskie państwo dobrobytu – mówił w exposé premier Mateusz Morawiecki. – Wolny rynek, na którym nie ustanowiono reguł uczciwej konkurencji, szybko ulega wynaturzeniu. Raje podatkowe, które pozwalają najbogatszym unikać płacenia podatków, to zwiastuny przyszłości, której nie chcemy – dodał. Tak rozpoczęła się debata, która zamieniła się w starcie Adriana Zandberga z premierem. Poseł Lewicy zarzucił obozowi „dobrej zmiany”, że hasła o budowie państwa dobrobytu przez PiS to mrzonki.
Przekonywał, że przez cztery lata rządów nie udało się prawicy zbudować tanich mieszkań na wynajem w ramach programu „Mieszkanie plus”, kolejki do lekarzy są coraz dłuższe, służba zdrowia jest w stanie przedzawałowym, a pracownicy budżetówki często ledwo wiążą koniec z końcem. Pojedynek Zandberga z Morawieckim zupełnie przykrył inne wystąpienia. Platforma Obywatelska – największa siła opozycyjna w Sejmie – sprawiała wrażenie nieobecnej. Oś podziału nakreślona przez Morawieckiego i Zandberga zupełnie wymiotła pozostałych polityków. Przemówienie Schetyny wyglądało jak prezentacja szóstoklasisty, który przypomniał sobie rano o pracy domowej i szybko próbuje coś sklecić z dobrze sobie znanych sloganów. Lider PO odnosił się ciągle do Kaczyńskiego, Zandberg i Morawiecki kreślili dwie wizje Polski: lewicową i konserwatywną, których wspólnym mianownikiem było państwo dobrobytu. Osłabienie polaryzacji między dwiema największymi partiami oznacza kłopoty, nie tylko dla Platformy, ale również dla PiS, który będzie musiał teraz walczyć na wielu frontach.
Zmasowany atak
Charakterystyczne, że Prawo i Sprawiedliwość już na samym początku kadencji zgłosiło projekt, który miał dać budżetowi kilka miliardów dodatkowych wpływów. Rząd ma bowiem problem z finansowaniem wszystkich swoich obietnic i realizacją planów na następne cztery lata. Prologiem do gorącej debaty sejmowej stała się dyskusja o zniesieniu limitu 30-krotności składek na ZUS. Dzięki obowiązującemu rozwiązaniu najlepiej zarabiający Polacy po przekroczeniu pewnego pułapu dochodów nie muszą już płacić składek emerytalnych. Problem polega na tym, że w obecnie istniejącym systemie zniesienie limitu oznaczałoby, że w przyszłości państwo musiałoby wypłacić proporcjonalnie wyższe emerytury. Lewica była gotowa poprzeć pomysł rządu, ale przy jednoczesnym ograniczeniu maksymalnej emerytury do 13 tys. zł i podwyższeniu minimalnej emerytury do 1600 zł. Propozycja kwestionowała logikę systemu emerytalnego, który wprowadził rząd Jerzego Buzka. Od tego czasu emeryturę w Polsce traktuje się jako indywidualną inwestycję.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.