Prywatne śledztwo w sprawie czeskiej duszy
Zjednoczoną Europę ogarnęła ostatnio sondażowa gorączka. Pytanie formułowane przez ośrodki badania opinii publicznej brzmi wszędzie tak samo: "Które kraje Unii Europejskiej darzysz największą sympatią, a które najbardziej cię wkurzają?". Odpowiedzi są z reguły przewidywalne. Niemcy tradycyjnie nie lubią Polski, natomiast uwielbiają Włochy i Hiszpanię, gdzie po ciężkim arbajcie mogą się godzinami wygrzewać na plaży. Szwedzi nie przepadają za Bułgarią i Rumunią, natomiast w rubryce "ulubiony kraj" wpisują "IKEA". Jedynym zaskoczeniem są wyniki sondaży przeprowadzanych nad Wisłą. Z grubsza rzecz biorąc, Polacy są przyjaźnie nastawieni do wszystkich nacji, jednak prawdziwą miłością pałają do Czechów. Niełatwo wytłumaczyć, skąd się bierze to uczucie. O ile nasz naród wciąż uchodzi za katolicki beton, o tyle Czesi są ponoć najbardziej zsekularyzowanym społeczeństwem w Europie. Jeśli stereotypowy Polak jest anarchistą, to statystyczny Czech wydaje się raczej konformistą. Wprawdzie mądrość ludowa głosi, że przeciwieństwa się przyciągają, ale żeby aż tak?
Hipoteza, że Czechy uwodzą nas blaskiem swojej kultury, nie zdaje egzaminu. Owszem, wszyscy oglądaliśmy w młodości "Krecika" i "Rumcajsa", a później jeździliśmy do Pragi na piwo, ale już w sprawie czeskiego kina i literatury zdania mamy podzielone. Niewielu jest u nas entuzjastów Nowej Fali, umiejących docenić symbiozę absurdu i nostalgii we wczesnych obrazach Jiřiego Menzla czy Miloša Formana; znacznie więcej tych, którym film się urwał. Czeski, ma się rozumieć. Obcy jest nam również wyrafinowany humor Bohumila Hrabala czy Milana Kundery. Jeśli się śmiejemy, to jedynie nad sztandarową powieścią Jaroslava Haška, a i to głównie dlatego, że dobry wojak Szwejk przypomina nam swojskiego Franka Dolasa z komedii "Jak rozpętałem II wojnę światową".
W odróżnieniu od nas Czesi nie są narodem wylewnym. W rankingach europejskich sympatii plasują Polskę mniej więcej w środku stawki. Na szczęście nasza coraz silniej manifestowana miłość nie pozostawia ich całkiem obojętnymi. W powstałym przed dwoma laty filmie Filipa Renča "Román pro ženy" (tytuł polski "Mężczyzna idealny") Jana uwodzi kolejnych cudzoziemców w poszukiwaniu miłości swojego życia. Amerykanin okazuje się dla niej przesadnym konserwatystą. - Nie mogłabym być z kimś, kto głosował na Busha - argumentuje Czeszka. Alternatywą jest pewien niemiecki rozwodnik, jednak po bliższym poznaniu Jana twierdzi stanowczo: - Nie mogłabym być z kimś, kto nienawidzi Polaków. I tak kwestia polska urasta do roli papierka lakmusowego w sprawach łóżkowo-sercowych.
Prawdziwe Czechy nie mieszczą się w granicach popkultury. Ponieważ Instytut Polski zaprosił mnie niedawno do Pragi, miałem okazję przeprowadzić prywatne śledztwo w sprawie czeskiej duszy. Scena pierwsza: razem z rodziną i przyjaciółmi poety Miloša Doležala siedzę przed jego domem na Morawach i patrzę, jak słońce zachodzi za drewniany wychodek. Nagle słyszę dwa dziecięce głosy: - Já jsem Wołodyjowski! - Ne! Já jsem Wołodyjowski! Ty jsi Podbipięta! Kilkuletni synowie Miloša kłócą się o obsadę w "Ogniem i mieczem". Scena druga: wernisaż w prowincjonalnej galerii. Jiří Štourač wystawia płótna malowane we Włoszech. Tłumaczy, jak trudno oddać załamanie światła we wnętrzach florenckich kościołów. W galerii nie ma ani jednej wideoinstalacji, ani jednego akwarium z krucyfiksem. Scena trzecia: gospodarz Vladimír Fraňek we wsi Jasenice częstuje nas gulaszem z jagnięcia i śliwowicą, swobodnie opowiadając przy tym o poezji Rilkego. Dziwne? Nie na Wyżynie Czesko-Morawskiej, gdzie tradycja współistnienia kultury wysokiej i niskiej jest wciąż żywa.
Wszyscy znamy nazwiska Formana czy Kundery, ale mało kto słyszał o nurcie czeskiej literatury metafizycznej, którego nawet komunistom nie dało się okiełznać. Jan Zahradníček, Bohuslav Reynek czy Jakub Deml to autorzy erudycyjnych poematów, którzy całe życie spędzili na czeskiej prowincji. W takiej Francji są klasykami, w Polsce anonimowymi "pepikami", którzy mogą nam najwyżej postawić piwo i knedliki. Tymczasem tylko w kontekście ich twórczości da się zrozumieć słowa Andrzeja Stasiuka próbującego ożywić mit Europy Środkowej: "Co z bydlęcą wonią, która przypomina nam, skąd naprawdę się wzięliśmy? Gdy to przepadnie, gdy zniknie z codzienności, nie będzie już niczego, co byłoby zdolne ukoić naszą samotność". Jeśli więc nasza miłość do Czechów ma się przemienić w realną wspólnotę, trzeba mianować królem nie Václava Havla czy Lecha Kaczyńskiego, ale pana Fraňka z Jasenice, bo jedynie tacy ludzie jak on naprawdę słyszą bicie naszego słowiańskiego serca.
Hipoteza, że Czechy uwodzą nas blaskiem swojej kultury, nie zdaje egzaminu. Owszem, wszyscy oglądaliśmy w młodości "Krecika" i "Rumcajsa", a później jeździliśmy do Pragi na piwo, ale już w sprawie czeskiego kina i literatury zdania mamy podzielone. Niewielu jest u nas entuzjastów Nowej Fali, umiejących docenić symbiozę absurdu i nostalgii we wczesnych obrazach Jiřiego Menzla czy Miloša Formana; znacznie więcej tych, którym film się urwał. Czeski, ma się rozumieć. Obcy jest nam również wyrafinowany humor Bohumila Hrabala czy Milana Kundery. Jeśli się śmiejemy, to jedynie nad sztandarową powieścią Jaroslava Haška, a i to głównie dlatego, że dobry wojak Szwejk przypomina nam swojskiego Franka Dolasa z komedii "Jak rozpętałem II wojnę światową".
W odróżnieniu od nas Czesi nie są narodem wylewnym. W rankingach europejskich sympatii plasują Polskę mniej więcej w środku stawki. Na szczęście nasza coraz silniej manifestowana miłość nie pozostawia ich całkiem obojętnymi. W powstałym przed dwoma laty filmie Filipa Renča "Román pro ženy" (tytuł polski "Mężczyzna idealny") Jana uwodzi kolejnych cudzoziemców w poszukiwaniu miłości swojego życia. Amerykanin okazuje się dla niej przesadnym konserwatystą. - Nie mogłabym być z kimś, kto głosował na Busha - argumentuje Czeszka. Alternatywą jest pewien niemiecki rozwodnik, jednak po bliższym poznaniu Jana twierdzi stanowczo: - Nie mogłabym być z kimś, kto nienawidzi Polaków. I tak kwestia polska urasta do roli papierka lakmusowego w sprawach łóżkowo-sercowych.
Prawdziwe Czechy nie mieszczą się w granicach popkultury. Ponieważ Instytut Polski zaprosił mnie niedawno do Pragi, miałem okazję przeprowadzić prywatne śledztwo w sprawie czeskiej duszy. Scena pierwsza: razem z rodziną i przyjaciółmi poety Miloša Doležala siedzę przed jego domem na Morawach i patrzę, jak słońce zachodzi za drewniany wychodek. Nagle słyszę dwa dziecięce głosy: - Já jsem Wołodyjowski! - Ne! Já jsem Wołodyjowski! Ty jsi Podbipięta! Kilkuletni synowie Miloša kłócą się o obsadę w "Ogniem i mieczem". Scena druga: wernisaż w prowincjonalnej galerii. Jiří Štourač wystawia płótna malowane we Włoszech. Tłumaczy, jak trudno oddać załamanie światła we wnętrzach florenckich kościołów. W galerii nie ma ani jednej wideoinstalacji, ani jednego akwarium z krucyfiksem. Scena trzecia: gospodarz Vladimír Fraňek we wsi Jasenice częstuje nas gulaszem z jagnięcia i śliwowicą, swobodnie opowiadając przy tym o poezji Rilkego. Dziwne? Nie na Wyżynie Czesko-Morawskiej, gdzie tradycja współistnienia kultury wysokiej i niskiej jest wciąż żywa.
Wszyscy znamy nazwiska Formana czy Kundery, ale mało kto słyszał o nurcie czeskiej literatury metafizycznej, którego nawet komunistom nie dało się okiełznać. Jan Zahradníček, Bohuslav Reynek czy Jakub Deml to autorzy erudycyjnych poematów, którzy całe życie spędzili na czeskiej prowincji. W takiej Francji są klasykami, w Polsce anonimowymi "pepikami", którzy mogą nam najwyżej postawić piwo i knedliki. Tymczasem tylko w kontekście ich twórczości da się zrozumieć słowa Andrzeja Stasiuka próbującego ożywić mit Europy Środkowej: "Co z bydlęcą wonią, która przypomina nam, skąd naprawdę się wzięliśmy? Gdy to przepadnie, gdy zniknie z codzienności, nie będzie już niczego, co byłoby zdolne ukoić naszą samotność". Jeśli więc nasza miłość do Czechów ma się przemienić w realną wspólnotę, trzeba mianować królem nie Václava Havla czy Lecha Kaczyńskiego, ale pana Fraňka z Jasenice, bo jedynie tacy ludzie jak on naprawdę słyszą bicie naszego słowiańskiego serca.
Więcej możesz przeczytać w 17/18/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.